XXXII. Powrót

Atos i Aramis, trzymając się wytyczonej przez d’Artagnana marszruty, jechali, jak mogli najszybciej. Zdawało się im, że im bliżej Paryża zostaliby zaaresztowani, tym byłoby dla nich korzystniej.

Każdego wieczora, bojąc się, żeby ich nie zabrano w nocy, ryli bądź na ścianie, bądź na szybie, umówiony znak porozumiewawczy, lecz ku ich wielkiemu zdziwieniu każdego ranka budzili się jeszcze wolni.

W miarę jak się zbliżali do Paryża, wielkie wydarzenia, których byli świadkami, a które tak niedawno temu wstrząsnęły Anglią, zacierały się w ich wspomnieniu niby sen i z kolei wychodziło im na spotkanie to wszystko, co poruszało Paryż i prowincję przez czas ich nieobecności.

Przez te sześć tygodni działo się we Francji tak dużo rzeczy małych, że zebrane razem złożyły się na wielkie wydarzenie. Paryżanie zbudziwszy się rano bez królowej i bez króla, bardzo przykro odczuli swe osamotnienie i nawet nieobecność Mazariniego, choć tak gorąco upragniona, nie wyrównała im utraty dwojga dostojnych zbiegów.

Pierwszym więc uczuciem, jakie poruszyło Paryż, skoro się dowiedział o ucieczce do Saint-Germain, ucieczce, przy której asystowali nasi czytelnicy, było coś na kształt przerażenia, jakie ogarnia dzieci, kiedy się obudzą w nocy w pustym pokoju. Parlament zmiękł i uchwalono, że wyśle się deputację do królowej, żeby ją prosić, by nie pozbawiała dłużej Paryża swojej królewskiej obecności.

Ale królowa, mocno pokrzepiona na duchu zwycięstwem pod Lens i dumna ze swej ucieczki, przeprowadzonej tak szczęśliwie, jeszcze nie ochłonęła z tych wrażeń. Deputacja nie tylko nie dostąpiła zaszczytu dopuszczenia przed oblicze jej królewskiej mości, ale kazano jej czekać na trakcie, gdzie kanclerz — ten sam kanclerz Seguier, który, jak wiemy z pierwszej części tego dzieła, potrafił szukać pewnego listu tak zawzięcie, że odważył się sięgnąć aż za gors królowej — wreszcie do nich wyszedłszy, doręczył wysłannikom parlamentu ultimatum dworu, w którym powiedziano, że jeśli parlament nie ukorzy się przed królewskim majestatem, we wszystkich kwestiach spornych uznając własną winę, Paryż zostanie nazajutrz oblężony, i że w przewidywaniu tegoż oblężenia książę Orleański już obsadził most w Saint-Cloud, a jego książęca wysokość, opromieniony chwałą swego zwycięstwa pod Lens, już trzyma Charenton i Saint-Denis.

Na nieszczęście dla dworu, któremu umiarkowana odpowiedź przysporzyła niemało stronników, to pełne pogróżek ultimatum dało efekt odwrotny, niż się spodziewano. Zadrasnęło ono dumę parlamentu i parlament, czując, że ma mocne oparcie w mieszczaństwie, które wymógłszy ułaskawienie Broussela przekonało się o własnej sile, w odpowiedzi na pismo królowej ogłosił kardynała Mazariniego, jawnego sprawcę tych wszystkich nieporządków, wrogiem króla i państwa i rozkazał mu, by jeszcze tego dnia opuścił dwór, a w ciągu tygodnia — Francję, nakazując zarazem wszystkim poddanym króla, by po upływie tego terminu ścigali go, jeśliby nie posłuchał.

Ta energiczna odpowiedź, jakiej dwór zgoła się nie spodziewał, postawiła poza prawem zarazem i parlament, i Mazariniego. Tylko jeszcze nie wiadomo było, kto nad kim weźmie górę: parlament nad dworem czy dwór nad parlamentem.

Dwór zaczął się tedy szykować do natarcia, a Paryż do obrony. Mieszczanie zabrali się do zwykłych zajęć mieszczan w czasie buntu, czyli do zaciągania łańcuchów i wyrywania bruku z ulic, i wśród tej krzątaniny nagle ujrzeli, że przybywają im z odsieczą książę de Conti, brat księcia de Conde, i książę de Longueville, jego szwagier, przyprowadzeni przez pana koadiutora. Więc paryżanie pokrzepili się na duchu, bo mieli za sobą dwu książąt krwi i co ważniejsze, przewagę liczebną. Ta nieoczekiwana pomoc spadła im dziesiątego stycznia.

Po burzliwej naradzie książę de Conti został mianowany naczelnym wodzem królewskich wojsk przebywających poza Paryżem, a jako przybocznych generałów przydano mu księcia d’Elboeuf, księcia de Bouillon i marszałka de La Mothe. Książę de Longueville, który nie otrzymał żadnego tytułu ani urzędu, zadowolił się funkcją pomocnika swego szwagra.

Co się tyczy księcia de Beaufort, to przybył on z Vendómois, przynosząc ze sobą, jak podaje kronika, ważną minę, piękne i długie włosy oraz tę popularność, która mu dała panowanie nad Halami.

Armia paryska zorganizowała się wtedy z szybkością, z jaką mieszczanie zwykle przedzierzgają się w żołnierzy, kiedy ich do tej przemiany popchnie prawdziwy sentyment. Dziewiętnastego stycznia zaimprowizowane wojsko urządziło wycieczkę, bardziej po to, żeby siebie i innych przekonać o własnym istnieniu niż żeby czegoś istotniejszego dokonać. Wyruszyli na tę wycieczkę pod rozwiniętym sztandarem, na którym widniała niezwykła dewiza: “Szukamy naszego króla”.

Następne dni zeszły na niewielkich dorywczych wypadkach, których jedynym wynikiem było zagarnięcie paru stad z pastwisk i podpalenie dwóch czy trzech domów.

Sprawy szły tym trybem aż do pierwszych dni lutego, a nasi czterej towarzysze właśnie pierwszego dnia tego miesiąca wylądowali w Boulogne i ruszyli do Paryża po dwu, innymi drogami.

Pod koniec czwartego dnia podróży Atos i Aramis przezornie wyminęli Nanterre, żeby nie wpaść przypadkiem na stronników królowej.

Atos bardzo niechętnie przedsiębrał te wszystkie ostrożności, ale przekonał go Aramis rozsądną uwagą, że nie wolno im postępować lekkomyślnie, bo została im powierzona przez króla Karola ostatnia misja, która otrzymana u stóp szafotu, dopiero u stóp królowej się skończy.

Atos musiał ustąpić.

Przy rogatce podróżnicy nasi napotkali silne straże; cały Paryż stał pod bronią. Warty nie przepuściły dwóch szlachciców i wezwano sierżanta.

Sierżant zjawił się natychmiast i z wielce ważną miną, jaką zwykle przybierają łyki, kiedy im się szczęśliwie uda przyodziać w jakąś wojskową godność, zapytał:

— Kim jesteście, panowie?

— Dwaj szlachcice — odparł Atos.

— Skąd przybywacie?

— Z Londynu.

— Co was sprowadza do Paryża?

— Poselstwo do jej królewskiej mości królowej Anglii.

— Tam do licha, czyżby wszyscy się dziś wybierali do królowej Anglii?! — zawołał sierżant. — Mamy już na posterunku trzech panów, którym właśnie się sprawdza przepustki, a którzy też się udają do jej królewskiej mości. Gdzie wasze przepustki?

— Nie mamy przepustek.

— Jak to, nie macie?

— Nie, przybywamy z Anglii, jak już powiedziałem. Nie wiemy, w jaki sposób ułożyły się we Francji sprawy polityczne, bo opuściliśmy Paryż przed wyjazdem króla.

— A jużci! — rzekł z przebiegłą miną sierżant. — Jesteście zausznikami Mazariniego i chcecie się do nas przedostać, żeby nas szpiegować.

— Drogi przyjacielu — rzekł Atos, który aż do tej pory zdał był trud odpowiadania na Aramisa — gdybyśmy byli zausznikami Mazariniego, mielibyśmy na pewno wszelkie możliwe przepustki. Na twoim miejscu, wierz mi, nie ufałbym przede wszystkim tym, którzy mają dokumenty w najlepszym porządku.

— Wejdźcie do kordegardy — rzekł sierżant. — Wyłożycie wasze racje dowódcy posterunku.

Skinął na wartowników, żeby się odsunęli, i wszedł do kordegardy, a za nim Atos i Aramis.

W kordegardzie pełno było mieszczan i ludzi z ludu; jedni grali, inni pili, jeszcze inni rozprawiali zawzięcie.

W jednym z kątów siedzieli, nie spuszczani z oka, przybyli przed chwilą trzej szlachcice, którym oficer sprawdzał przepustki. Oficer ów był w sąsiedniej izbie, bowiem ważność jego urzędu zezwalała mu na korzystanie z osobnego pomieszczenia.

I nowo przybyli, i ci, co przed nimi stanęli u rogatki, z punktu obrzucili się nawzajem, poprzez całą szerokość kordegardy, szybkim a badawczym spojrzeniem. Ci, co przybyli tu pierwsi, nosili długie płaszcze, w których fałdy szczelnie byli owinięci. Jeden z nich, niższy od towarzyszy, trzymał się z tyłu, w cieniu.

Ponieważ sierżant wchodząc oznajmił na cały głos, że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa przyprowadza dwóch zauszników Mazariniego, trzej siedzący w kącie szlachcice nastawili uszu i wyostrzyli uwagę. Najniższy z nich, który wyszedł był naprzód o dwa kroki, znów się cofnął i skrył w cieniu.

Na oznajmienie, że nowo przybyli nie mają przepustek, w kordegardzie jednogłośnie uznano, że nie zostaną wpuszczeni do Paryża.

— Nie sądzę — rzekł Atos — przeciwnie, jest wielce prawdopodobne, że zostaniemy wpuszczeni, ponieważ jak się zdaje, mamy do czynienia z rozsądnymi ludźmi. Otóż dość będzie zrobić coś bardzo prostego: podać nasze nazwiska jej królewskiej mości królowej Anglii, a jeśli ona za nas zaręczy, mam nadzieję, że nie będziecie mieli nic przeciwko temu, by nas wpuścić.

Na te słowa uwaga trzymającego się w cieniu szlachcica wzrosła, że aż drgnął ze zdumienia, i to tak nieostrożnie, że spadł mu kapelusz strącony płaszczem, w który chciał się jeszcze szczelniej opatulić. Schylił się i szybko podniósł kapelusz.

(audio 26 a)

— O Boże! — rzekł Aramis trącając Atosa łokciem. — Widziałeś?

— Co? — zapytał Atos.

— Twarz najniższego z tamtych trzech!

— Nie.

— Bo wydało mi się... ale nie, to niemożliwe!

W tej chwili sierżant, który poszedł był do sąsiedniej izby po rozkazy dowódcy posterunku, wrócił i odezwał się podając trzem szlachcicom jakieś papiery:

— W porządku. Przepuść tych trzech panów.

Trzej panowie skinęli mu głowami i co szybciej skorzystali z pozwolenia i wolnej drogi, która się przed nimi na rozkaz sierżanta otworzyła.

Aramis odprowadził ich wzrokiem, a kiedy najniższy przechodził mimo, silnie ścisnął Atosa za rękę.

— Co ci się stało, mój kochany? — zapytał Atos.

— Mam... tak, niewątpliwie, mam przywidzenie.

Po czym zwracając się do sierżanta zapytał:

— Powiedz mi, sierżancie, czy znasz tych trzech panów, którzy dopiero co stąd wyszli?

— Znam ich nazwiska z przepustki: są to panowie de Flamarens, de Chatillon i de Bruy, trzej szlachcice frondyści, którzy udają się do księcia de Longueville.

— Dziwne! — rzekł Aramis bardziej do siebie niż do sierżanta. — Zdawało mi się, że poznaję Mazariniego we własnej osobie.

Sierżant parsknął śmiechem.

— On by się odważył leźć nam w ręce, żebyśmy go powiesili! Nie taki on głupi.

— Cóż — szepnął Aramis — możem się i omylił, nie mam niezawodnego oka d’Artagnana.

— Kto tu wspomniał d’Artagnana? — zapytał oficer, który w tej właśnie chwili ukazał się na progu swojej izby.

— O! — zawołał Milczek wytrzeszczając oczy.

— Co takiego? — zapytali równocześnie Atos i Aramis.

— Wiórek! — odparł Milczek. — Wiórek... z ryngrafem.

— Pan hrabia de La Fere, pan d’Herblay! — zawołał oficer. — Wrócili panowie do Paryża! O, cóż to za radość dla mnie, proszę panów. Bo zapewne przybywacie po to, żeby się przyłączyć do obu książąt.

— Jak widzisz, mój kochany Wiórku — rzekł Aramis, a Atos uśmiechnął się tymczasem, zobaczywszy, jak ważny urząd zajmuje w mieszczańskiej milicji dawny towarzysz Muszkieta, Gryzipiórka i Milczka.

— A pan d’Artagnan, którego, panie d’Herblay, wspomniałeś przed chwilą? Jeśli wolno zapytać, czy panowie wiedzą, co się z nim dzieje?

— Rozstaliśmy się z nim przed czterema dniami, drogi przyjacielu, i byliśmy przekonani, że zdąży przed nami do Paryża.

— Nie, proszę pana. Wiem na pewno, że nie wrócił do stolicy. Może zresztą zatrzymał się w Saint-Germain.

— Nie sądzę, umówiliśmy się “Pod Kózką”.

— Zaglądałem tam jeszcze dzisiaj.

— A piękna Magdalena nie ma o nim wiadomości? — zapytał uśmiechając się Aramis.

— Nie, panie, i nie będę ukrywał, że wydała mi się bardzo o niego niespokojna.

— Widzę zatem, że zdążyliśmy pierwsi — rzekł Aramis — bo też i śpieszyliśmy się. Pozwól więc, drogi Atosie, że nie dowiadując się dłużej o naszego przyjaciela, powinszuję panu Wiórkowi.

— O, panie kawalerze — rzekł Wiórek kłaniając się.

— Jesteś porucznikiem — rzekł Aramis.

— Porucznikiem z obietnicą na stopień kapitana.

— Bardzo ładnie — rzekł Aramis. — A jakeś doszedł do tych zaszczytów?

— Najpierw, panowie wiedzą zapewne, że to ja uratowałem pana de Rochefort?

— Tak, do kroćset! Opowiadano nam o tym.

— Przy tej okazji o mało co nie zostałem powieszony przez Mazariniego, co mi zyskało naturalnie jeszcze większą niż przedtem popularność.

— I dzięki tej popularności...

— Nie, dzięki czemuś lepszemu. Panowie zresztą wiedzą, żem służył w pułku piemonckim, gdzie miałem honor być sierżantem.

— Tak.

— Otóż pewnego dnia, kiedy nikt ani rusz nie potrafił poustawiać w szeregi ciżby zbrojnych mieszczan, którzy wciąż ruszali jedni z lewej nogi, drudzy z prawej nogi, mnie się udało ich zmusić, żeby ruszyli wszyscy z tej samej nogi, i zrobiono mnie porucznikiem na polu ćwiczeń.

— Już rozumiem — rzekł Aramis.

— Macie teraz u siebie całe mnóstwo szlachty, co? — zapytał Atos.

— Ano mamy. Najpierw mamy, jak panowie zapewne wiedzą, księcia de Conti, księcia de Longueville, księcia de Beaufort, księcia d’Elboeuf, księcia de Bouillon, księcia de Chevreuse, pana de Brissac, marszałka de La Mothe, pana de Luynes, margrabiego de Vitry, księcia de Marcillac, margrabiego de Noirmoutiers, hrabiego de Fiesques, margrabiego de Laigues, hrabiego de Montresor, margrabiego de Sevigne i czy ja wiem, kogo jeszcze.

— A pana Raula de Bragelonne? — zapytał Atos głosem, który zadrżał lekko. — D’Artagnan mówił mi, że na wyjezdnym polecił go twojej opiece, mój poczciwy Wiórku.

— Tak, panie hrabio, polecił mi go, jakby był jego rodzonym synem, i muszę panu powiedzieć, żem go ani na chwilę nie stracił z oka.

— Powiedz zatem — rzekł Atos głosem zmienionym z radości — czy jest zdrów? Czy mu się nic złego nie przytrafiło?

— Nic, panie hrabio.

— A mieszka?

— W gospodzie “Pod Karolem Wielkim”, jak zawsze.

— Gdzie spędza dnie?

— Albo u królowej angielskiej, albo u pani de Chevreuse. Obaj z hrabią de Guiche nie rozstają się.

— Dziękuję, Wiórku, dziękuję — rzeki Atos podając mu rękę.

— Och, panie hrabio — odparł Wiórek dotykając końcami palców tej ręki.

— Co czynisz, hrabio? Podajesz rękę dawnemu służącemu? — szepnął Aramis.

— Przyjacielu — rzekł Atos — dał mi wiadomości o Raulu.

— A co panowie mają zamiar teraz zrobić? — zapytał Wiórek, który nie dosłyszał uwagi Aramisa.

— Wrócić do Paryża, jeżeli nam na to pozwolisz, mój kochany panie Wiórku — rzekł Atos.

— Jak to? Jeśli ja panom pozwolę! Pan drwi sobie ze mnie, panie hrabio; jestem, jak zwykle, tylko waszym sługą.

I ukłonił się.

— Przepuścić tych panów — rozkazał. — Ja ich znam, to przyjaciele księcia de Beaufort.

— Niech żyje książę de Beaufort! — zakrzyknął jednym głosem cały posterunek, rozstępując się przed Atosem i Aramisem.

Tylko sierżant podszedł do Wiórka.

— Jak to? Bez przepustek? — szepnął.

— Bez przepustek — odparł Wiórek.

— Zważ, kapitanie — ciągnął sierżant, już z góry nadając Wiórkowi szarżę, która była mu zaledwie obiecana — zważ, że jeden z trzech panów, którzy przed chwilą stąd wyszli, szepnął mi, że to podejrzani ludzie.

— Ja ich znam — rzekł z powagą Wiórek. — I ja za nich ręczę.

Co rzekłszy uścisnął dłoń Milczkowi, który wydał się wielce zaszczycony tym wyróżnieniem.

— Do widzenia, kapitanie — rzekł żartobliwym tonem Aramis. — Gdyby nam się coś przytrafiło, powołamy się na ciebie.

— Panie kawalerze — rzekł Wiórek — w tym jak i w każdej rzeczy jestem do usług panów.

— Hultaj ma spryt, i to niemały — rzekł Aramis dosiadając konia.

— A jakżeby go nie miał mieć — rzekł Atos, też z kolei wskakując na siodło — skoro tak długo czyścił kapelusze swojego pana?


Загрузка...