XLIII. Układy

Mazarini odsunął zasuwę dwuskrzydłowych drzwi i na progu ukazał się Atos czekający na wizytę znakomitego gościa, o której uprzedził go Comminges.

Na widok Mazariniego skłonił się.

— Wasza eminencjo — rzekł — niepotrzebnie kazałeś sobie towarzyszyć; zaszczyt, jaki mnie spotyka, jest zbyt wielki, bym mógł o tym zapomnieć.

— Toteż, drogi hrabio — odezwał się d’Artagnan — jego eminencja wcale nie życzył sobie naszego towarzystwa. To du Vallon i ja nalegaliśmy, może nawet z przesadną usilnością, ale bardzo pragnęliśmy cię zobaczyć.

Usłyszawszy ten głos, dźwięczący tak szyderczo, ujrzawszy gest, jaki towarzyszył głosowi, Atos aż drgnął ze zdumienia.

— D’Artagnan! Portos! — zawołał.

— We własnych osobach, drogi przyjacielu — rzekł d’Artagnan.

— We własnych osobach — powtórzył Portos.

— Co to znaczy? — zapytał hrabia.

— Znaczy to — odpowiedział Mazarini próbując uśmiechnąć się, jak to już raz zrobił, a równocześnie przygryzając wargi — znaczy to, że role się zmieniły, że nie ci panowie są mymi więźniami, ale ja jestem więźniem tych panów, tak dalece, że zostałem zmuszony przyjmować warunki miast je stawiać. Ale, panowie, uprzedzam was, że wasze zwycięstwo nie potrwa długo, chyba że mnie zamordujecie. Inaczej szybko nadejdzie moja kolej, przyjdą tu...

— O, eminencjo! — rzekł d’Artagnan — nie groź; to niedobry przykład. Jesteśmy dla waszej eminencji tacy układni, tacy grzeczni. No, odłóżmy na bok dąsy i urazy i porozmawiajmy przyjaźnie.

— Niczego bardziej na pragnę, panowie — rzekł Mazarini — lecz skoro mam się układać o mój okup, nie chcę, byście uważali położenie swoje za lepsze, niż w istocie jest. Chwytając mnie w potrzask wpadliście razem ze mną. Jak stąd wyjdziecie? Popatrzcie na kraty, popatrzcie na drzwi, popatrzcie, a raczej wyobraźcie sobie warty, jakie za tymi drzwiami i kratami czuwają, żołnierzy, których pełno na dziedzińcach, i wtedy dopiero układajmy się. Widzicie, chcę wam dowieść, że gram w otwarte karty.

Dobrze — pomyślał sobie d’Artagnan. — Trzymajmy się, chce nam spłatać jakiegoś psikusa.

— Ofiarowałem wam wolność — ciągnął minister — jeszcze raz ją wam ofiarowuję. Chcecie? Nim minie godzina, zostaniecie odkryci, aresztowani albo będziecie zmuszeni mnie zabić, co byłoby okropną zbrodnią i najzupełniej niegodną prawych szlachciców, jakimi jesteście.

Ma rację — pomyślał Atos.

I jak każda myśl, jaka pojawiła się w tej duszy, tylko przez szlachetne uczucia nawiedzanej, i ta również odbiła się w jego oczach.

— Toteż — rzekł d’Artagnan, chcąc pomiarkować nadzieję, jaką dała Mazariniemu milcząca zgoda Atosa — tylko ostateczność mogłaby zmusić nas do tego gwałtu.

— Jeśli zaś przeciwnie — ciągnął Mazarini — pozwolicie mi odejść godząc się w zamian na własną wolność...

— Jakże możesz wymagać, eminencjo — przerwał mu d’Artagnan — żebyśmy się zgodzili na tę wolność, skoro możesz ją nam odebrać, jak sam powiadasz, w pięć minut po obdarowaniu nas? I jak cię znam, eminencjo — dodał — na pewno nam ją odbierzesz.

— Nie, słowo kardynała... Nie wierzycie mi?

— Eminencjo, nie wierzę kardynałom, którzy nie są księżmi.

— Więc słowo ministra.

— Już nim, eminencjo, nie jesteś, jesteś więźniem.

— Zatem słowo Mazariniego. Tym jestem i będę zawsze, spodziewam się.

— Hm — mruknął d’Artagnan — słyszałem o pewnym Mazarinim, który dość lekce sobie ważył swe przysięgi, i boję się. czy nie był to aby któryś z przodków waszej eminencji.

— Panie d’Artagnan — rzekł Mazarini — jesteś człowiekiem wielkiego dowcipu i niezmiernie żałuję, żem się z tobą poróżnił.

— Pogódźmy się, eminencjo. Niczego bardziej nie pragnę.

— A gdybym was uwolnił w sposób oczywisty, namacalny...

— O, to co innego — rzekł Portos.

— Zobaczymy, co to za sposób — rzekł d’Artagnan.

— Zobaczymy — powtórzył Atos.

— Przede wszystkim czy się godzicie? — zapytał kardynał.

— Wyłóż nam swój projekt, eminencjo, a wtedy zobaczymy.

— Zwracam wam uwagę, że jesteście zamknięci w potrzasku.

— Dobrze wiesz, eminencjo — rzekł d’Artagnan — że zawsze zostanie nam jeszcze ostatni ratunek.

— Jaki?

— Możemy wszyscy razem zginąć.

Mazarini zadrżał.

— Posłuchajcie — rzekł — u końca korytarza są drzwi, od których klucz mam przy sobie. Drzwi te prowadzą do parku. Wyjdźcie za pomocą tego klucza. Jesteście zwinni, jesteście silni, jesteście uzbrojeni. Skręciwszy w lewo po stu krokach napotkacie mur parkowy. Przejdziecie przez mur i w trzech susach znajdziecie się na drodze i wolni. Znam was teraz dość dobrze, żeby wiedzieć, że gdyby ktoś was zaczepił, nie byłoby to wam przeszkodą w ucieczce.

— O, do kroćset, eminencjo! — rzekł d’Artagnan — to rozumiem, tak i mów! Gdzie ten klucz, którym chcesz nas obdarować?

— Proszę.

— O, eminencjo — rzekł d’Artagnan — chyba zechcesz zaprowadzić nas osobiście aż do tych drzwi?

— Bardzo chętnie — odparł minister — jeśli to ma was uspokoić. Mazarini, który nie spodziewał się wywinąć tak tanim kosztem, z promienną twarzą przeszedł przez korytarz i otworzył drzwi.

Drzwi wychodziły rzeczywiście na park; trzej zbiegowie przekonali się o tym niezbicie, kiedy nocny wiatr wpadł do korytarza i sypnął im w twarz śniegiem.

— A do licha — odezwał się d’Artagnan — cóż za okropna pogoda, eminencjo! I ciemno! Nie znamy parku i nigdy nie znajdziemy drogi. Skoro jego eminencja był łaskaw odprowadzić nas aż tu, zrób jeszcze kilka kroków, bądź tak uprzejmy... zaprowadź nas do muru.

— Dobrze — odparł kardynał.

I szybkim krokiem ruszył na przełaj w kierunku muru, pod którym wszyscy czterej stanęli po chwili.

— Czy jesteście kontenci, panowie? — zapytał Mazarini.

— Ja myślę! Jeszcze nie mielibyśmy być kontenci! Do licha! To dopiero zaszczyt, żeby książę Kościoła eskortował trzech ubogich szlachciców. Aha, właśnie, eminencjo, powiedziałeś przed chwilą, że jesteśmy odważni, zwinni i uzbrojeni.

— Tak.

— Omyliłeś się, tylko pan du Vallon i ja mamy broń; pan hrabia jej nie ma, a jeśli nas spotka patrol, trzeba, żebyśmy się mogli obronić.

— Całkiem słusznie.

— Ale skąd weźmiemy szpadę? — zapytał Portos.

— Jego eminencja — rzekł d’Artagnan — pożyczy hrabiemu swojej, która eminencji jest niepotrzebna.

— Bardzo chętnie — rzekł kardynał — i nawet poproszę pana hrabiego, żeby ją zechciał zachować jako pamiątkę ode mnie.

— To mi dopiero wytworny gest, co, hrabio? — rzekł d’Artagnan.

— Toteż — odparł Atos — przyrzekam ci, eminencjo, że nigdy się z nią nie rozstanę.

— Pięknie — rzekł d’Artagnan. — Wzajemna wymiana grzeczności, jakie to wzruszające. Czy nie masz łez w oczach, Portosie?

— Mam — odparł Portos — tylko nie wiem, czy to od tego płaczu, czy od wiatru. Myślę, że od wiatru.

— Teraz, Atosie, właź na mur — rzekł d’Artagnan — i pośpiesz się.

Atos przy pomocy Portosa, który go podniósł jak piórko, znalazł się na szczycie muru.

— Teraz skacz, Atosie.

Atos skoczył i znikł po drugiej stronie.

— Stoisz na ziemi? — zapytał d’Artagnan.

— Tak.

— Bez wypadku?

— Najzupełniej zdrów i cały.

— Portosie, uważaj na pana kardynała, kiedy ja będę właził. Nie, nie trzeba mi twojej pomocy, wejdę sam. Uważaj na pana kardynała, nic więcej...

— Uważam na niego — rzekł Portos. — Jak tam?

— Masz rację, to trudniejsze, niż myślałem, użycz mi swoich pleców, ale nie puszczaj kardynała...

— Nie puszczam go.

Portos użyczył swoich pleców d’Artagnanowi, a on dzięki tej pomocy w jednej chwili znalazł się na szczycie i siadł okrakiem na murze. Mazarini przymuszał się do uśmiechu.

— Wlazłeś? — zapytał Portos.

— Tak, przyjacielu, a teraz...

— A teraz co?

— Teraz podaj mi pana kardynała, a gdyby spróbował pisnąć, uduś go.

Mazarini chciał krzyknąć, ale Portos schwycił go oburącz i podniósłszy do góry podał d’Artagnanowi, który go złapał za kołnierz i posadził obok siebie. Po czym odezwał się groźnym tonem:

— Panie kardynale, w tej chwili skacz na dół do hrabiego de La Fere albo zabiję cię, słowo szlachcica.

— Panie, panie! — zawołał kardynał. — Łamiesz obietnicę.

— Ja? A czyż ja ci cokolwiek obiecywałem, eminencjo?

Mazarini jęknął.

— Jesteście wolni dzięki mnie, panie d’Artagnan — rzekł. — Wasza wolność to mój okup.

(audio 29 a)

— Zgoda, ale gdzie okup za te nieprzebrane skarby schowane w galerii, do których się schodzi nacisnąwszy ukrytą w ścianie sprężynę, co odsuwa donicę, spod której ukazują się schodki? Czy nie należałoby pogadać i o tym, sam powiedz, eminencjo?

— Jezu! — wyszeptał Mazarini ledwie dysząc i złożył dłonie. — Jezu. Boże mój! Jestem człowiekiem zgubionym.

Lecz d’Artagnan, nie zwracając uwagi na te skargi, ujął go pod pachy i ostrożnie zsunął w ręce Atosa, który obojętnie czekał pod murem.

Po czym zwrócił się do Portosa:

— Uchwyć się mojej ręki — rzekł. — Trzymaj się muru.

Portos zrobił wysiłek, od którego aż się mur zatrząsł, i też z kolei znalazł się na jego szczycie.

— Przedtem nie całkiem zrozumiałem — rzekł — ale teraz już wszystko rozumiem. To ogromnie śmieszne.

— Tak uważasz? — rzekł d’Artagnan — Tym lepiej. Ale żeby było śmieszne aż do samego końca, nie traćmy czasu.

I zeskoczył na dół. Portos zrobił to samo.

— Towarzyszcie panu kardynałowi, panowie — rzekł d’Artagnan. — Ja będę badał teren.

Gaskończyk wydobył szpadę i ruszył jako przednia straż.

— Którędy trzeba iść, żeby trafić na trakt, eminencjo? — zapytał. — Zastanów się, zanim odpowiesz, bo jeśli wasza eminencja się omyli, mogą z tego wyniknąć wielkie przykrości nie tylko dla nas, ale i dla niego.

— Idź wzdłuż muru, panie d’Artagnan — rzekł Mazarini — a na pewno nie zabłądzisz.

Trzej przyjaciele przyśpieszyli kroku, ale po kilku chwilach musieli zwolnić; choć kardynał starał się, nie był w stanie tak prędko iść. Nagle d’Artagnan natknął się na coś ciepłego, co poruszyło się.

— Proszę, koń! — rzekł. — Znalazłem konia, panowie!

— I ja także — rzekł Atos.

— I ja także — rzekł Portos, który pomny na rozkaz wciąż trzymał kardynała za rękę.

— To się nazywa mieć szczęście, eminencjo — rzekł d’Artagnan. — Akurat w tym momencie kiedyś się zaczął skarżyć, że nie możesz iść piechotą...

Lecz kiedy domawiał tych słów, dotknęła jego piersi lufa pistoletu i jakiś głos odezwał się poważnie:

— Nie rusz!

— Milczek! — zawołał d’Artagnan. — Milczek! Co tu robisz? Czy cię niebo zsyła?

— Nie, panie — odparł uczciwy sługa — to pan Aramis kazał mi pilnować koni.

— Więc Aramis tu jest?

— Tak, panie, od wczoraj.

— A co tu robicie?

— Czatujemy.

— Co? Aramis jest tu? — powtórzył Atos.

— Przy furtce zamkowego ogrodu. Tam ma posterunek.

— Więc jest tu was więcej?

— Jest nas sześćdziesięciu.

— Zawiadom ich.

— Lecę, panie!

I sądząc, że nikt tak dobrze jak on tego polecenia nie spełni, Milczek puścił się pędem, a trzej przyjaciele, nareszcie znów połączeni, czekali. I jeden tylko pan Mazarini był w bardzo kiepskim humorze.


Загрузка...