XLVI. W którym pokazuje się, że nieraz trudniej królom wrócić do stolicy królestwa aniżeli ją opuścić

Kiedy d’Artagnan i Portos odprowadzili kardynała do Saint-Germain, Atos i Aramis, którzy rozstali się z nimi w Saint-Denis, wrócili do Paryża.

Każdy miał wizytę do złożenia.

Aramis, ledwie zmieniwszy zakurzone buty, udał się do Ratusza, gdzie przebywała pani de Longueville. Na wieść o pokoju księżna zaczęła namiętnie protestować. Wojna czyniła ją królową, pokój zmuszał ją do abdykacji. Oświadczyła, że nigdy nie podpisze traktatu i że chce, aby wojna trwała wiecznie.

Lecz kiedy Aramis przedstawił jej ów pokój we właściwym świetle, czyli ze wszystkimi wynikającymi zeń korzyściami, kiedy jej ofiarował w zamian za niepewne i nie uznane królowanie w Paryżu wicekrólowanie w Pont-del’Arche, czyli w całej Normandii, kiedy brzęknął koło jej uszu pięciuset tysiącami liwrów przyobiecanymi przez kardynała, kiedy olśnił oczy zaszczytem, jaki jej wyświadczy król podając do chrztu syna księżnej — pani de Longueville spierała się już tylko przez przyzwyczajenie właściwe wszystkim ładnym kobietom i broniła się po to tylko, żeby się poddać.

Aramis udawał, że wierzy w prawdziwość jej sprzeciwów, chciał bowiem móc sobie przypisać zasługę przekonania jej.

— Pani — rzekł — już raz postanowiłaś sobie pobić jego książęcą wysokość, twego brata, czyli największego wodza naszych czasów, a genialne kobiety, kiedy zechcą, zawsze osiągają cel. Dopięłaś swego — jego książęca wysokość jest pobity, bo nie może dalej prowadzić wojny. A teraz przyciągnij go do naszego stronnictwa. Odsuwaj go po trochu od królowej, której nie lubi, i od pana kardynała, którym gardzi. Fronda to komedia, której zaledwie pierwszy akt odegraliśmy. Zobaczymy, jak będzie wyglądał Mazarini na końcu, to znaczy w dniu, w którym jego książęca wysokość dzięki tobie wystąpi przeciwko dworowi.

Pani de Longueville została przekonana. Frondująca księżna była tak pewna wszechwładzy swoich pięknych oczu, iż nie wątpiła, że podziałają nawet i na księcia de Conde, a skandaliczna kronika owych czasów mówi, że zgoła nie było to z jej strony zbyt wysokie mniemanie o sobie.

Atos, pożegnawszy się z Aramisem na placu Królewskim, poszedł do pani de Chevreuse. Była to jeszcze jedna frondystka, którą należało przekonać, i to bardziej uparta od swojej młodej rywalki. Jej traktat nie zawarowywał żadnych korzyści. Pani de Chevreuse nie została mianowana gubernatorem żadnej z prowincji, a gdyby królowa zgodziła się zostać matką chrzestną, mogłaby podawać do chrztu już tylko jej wnuka albo wnuczkę.

Toteż przy pierwszym słowie o pokoju pani de Chevreuse zmarszczyła brwi i pomimo całej logiki, z jaką jej Atos udowadniał, że dalsza wojna jest niemożliwa, obstawała przy swych buńczucznych zapędach.

— Droga księżno — rzekł Atos — pozwól, bym ci powiedział, że wszyscy są zmęczeni wojną, że z wyjątkiem ciebie, pani, i być może pana koadiutora, wszyscy pragną pokoju. Postępowaniem swym sprawisz, że znów będziesz skazana na wygnanie, jak za czasów Ludwika XIII. Wierz mi, przekroczyliśmy już lata, w których zwycięża się za pomocą intryg, a twe piękne oczy nie na to zostały stworzone, żeby gasnąć płacząc za Paryżem, w którym zawsze będą dwie królowe, póki ty w nim jesteś.

— Cóż — odparła księżna — nie mogę prowadzić wojny sama jedna, ale mogę się zemścić na tej niewdzięcznej królowej i jej zarozumiałym faworycie i... słowo księżny, zemszczę się!

— Pani — rzekł Atos — błagam cię, nie szykuj złej przyszłości panu de Bragelonne; już się odznaczył, jego książęca wysokość dobrze mu życzy, jest młody, pozwólmy młodemu królowi spokojnie zacząć panowanie. Niestety, wybacz mi pani mą słabość, ale nadchodzi chwila, w której człowiek odradza się i odmładza w swoich dzieciach.

Księżna uśmiechnęła się na pół tkliwie, na pół drwiąco.

— Hrabio — rzekła — obawiam się, że się przekonałeś do dworu. Czy nie masz aby w kieszeni jakiej błękitnej wstęgi?

— Mam, księżno — odparł Atos — mam wstęgę Orderu Podwiązki, którą dał mi na kilka dni przed śmiercią król Karol I.

Hrabia mówił prawdę; nie słyszał prośby Portosa i nie wiedział, że ma już inną wstęgę.

— Cóż, trudno, trzeba stać się starą kobietą — rzekła zadumanym głosem księżna.

Atos ujął jej rękę i ucałował. Spojrzała nań i westchnęła.

— Hrabio — rzekła — Bragelonne musi być prześliczną rezydencją. Jesteś człowiekiem wykwintnym; pewnie masz tam wodę, park, kwiaty.

Znów westchnęła i oparła śliczną głowę na kokieteryjnie zgiętej ręce, wciąż jeszcze cudownie kształtnej i białej.

— Co też ty powiedziałaś przed chwilą, księżno? — odezwał się Atos. — Nigdy nie widziałem cię tak młodą, nigdy nie widziałem cię tak piękną!

Księżna potrząsnęła głową.

— Czy pan de Bragelonne zostaje w Paryżu? — zapytała.

— A co ty, księżno, o tym sądzisz? — zapytał z kolei Atos.

— Zostaw mi go, hrabio — odparła księżna.

— Nie, pani, jeśli ty zapomniałaś o historii Edypa[84], ja o niej pamiętam.

— Doprawdy, jesteś czarujący, hrabio, i chciałabym odwiedzić cię na miesiąc w Bragelonne.

— Czy nie lękasz się, księżno, że przysporzysz mi wielu zawistnych? — odparł hrabia z galanterią.

— Nie, przyjadę incognito, hrabio, jako Maria Michon.

— Jesteś najmilszą istotą, o pani!

— Ale Raula nie zostawiaj przy sobie.

— Dlaczego?

— Bo jest zakochany.

— On? To jeszcze dzieciak!

— Toteż i kocha dziecko.

Atos zamyślił się.

— Masz słuszność, księżno, to niezwykłe uczucie do siedmioletniej dziewczynki może go pewnego dnia unieszczęśliwić. Wojsko wyrusza do Flandrii, Raul pójdzie na wojnę.

— A po powrocie przyślij mi go, ja go opancerzę przeciwko miłości.

— Niestety, pani — rzekł Atos — miłość stała się dziś podobna do wojny, pancerz już nie chroni.

W tej chwili wszedł Raul. Chciał powtórzyć hrabiemu i księżnie to, co mu powiedział hrabia de Guiche, jego przyjaciel: że uroczysty wjazd króla, królowej i ministra ma się odbyć nazajutrz.

Rzeczywiście, nazajutrz od wczesnego rana dwór zaczął się sposobić do wyjazdu z Saint-Germain.

Królowa jeszcze z wieczora w wilię tego kazała wezwać do siebie pana d’Artagnana.

— Panie d’Artagnan — rzekła mu — donoszą mi, że Paryż nie jest spokojny. Będę się bała o króla; jedź przy karecie, po prawej stronie.

— Niech wasza królewska mość będzie spokojna — odparł d’Artagnan. — Odpowiadam za króla.

Skłonił się królowej i wyszedł.

(audio 30)

Ledwie d’Artagnan wyszedł od królowej, przystąpił doń Bernouin i zawiadomił, że kardynał oczekuje go w ważnej sprawie. Poszedł więc natychmiast do kardynała.

— Panie d’Artagnan — rzekł kardynał — powiadają, że w Paryżu trwają rozruchy. Będę siedział w karecie po lewej ręce króla, a że ja jestem narażony najbardziej, bądź łaskaw jechać przy lewych drzwiczkach.

— Niech wasza eminencja będzie spokojny — odparł d’Artagnan — włos mu z głowy nie spadnie.

— O, do licha! — rzekł sobie znalazłszy się w przedpokoju — jak z tego wybrnąć? Przecież nie mogę być równocześnie i po prawej, i po lewej stronie karety. Co tam! Będę strzegł króla, a Portos będzie strzegł kardynała.

Układ ten wszystkim dogodził, co się zdarza dość rzadko. Królowa ufała odwadze d’Artagnana, którą miała okazję poznać, a kardynał sile Portosa, o której miał okazję przekonać się na własnej osobie.

Orszak ruszył do Paryża w zawczasu ustalonym porządku: pierwsi jechali Guitaut i Comminges na czele gwardii; za gwardią jechała kareta królewska, której towarzyszyli z jednej strony d’Artagnan, z drugiej strony Portos; dalej muszkieterowie, starzy przyjaciele d’Artagnana od lat dwudziestu dwóch, których porucznikiem był od lat dwudziestu, a od wczoraj — kapitanem.

Skoro przybyli do rogatki, karetę królewską powitały głośne okrzyki: “Niech żyje król!” i “Niech żyje królowa!”. Odezwało się też kilka okrzyków: “Niech żyje Mazarini!”, ale nikt ich nie podjął.

Jechano do Notre Dame, gdzie miało być odśpiewane Te Deum.

Cała ludność Paryża wyległa na ulice. Wzdłuż drogi, którą król miał przejeżdżać, ustawiono szpalery Szwajcarów, lecz że droga była długa, rozstawieni byli co siedem, osiem kroków, i po jednym tylko. Tworzyło to zgoła niewystarczający szaniec i od czasu do czasu ta żywa tama pękała pod naporem fali tłumu i musiała się znów z największym trudem wyrównywać.

Przy każdym takim zerwaniu, zgoła zresztą niegroźnym, bo wynikającym tylko stąd, że paryżanie pragnęli znów zobaczyć nareszcie swego króla i swą królową, których widoku już rok byli pozbawieni, Anna Austriaczka spoglądała z niepokojem na d’Artagnana, a on uspokajał ją uśmiechem.

Mazarini wydał tysiąc ludwików, żeby krzyczano: “Niech żyje Mazarini!”, a okrzyki, jakie jego uszu dobiegały, mógł oszacować najwyżej na dwadzieścia pistoli, toteż niespokojnie spoglądał na Portosa. Olbrzymi strażnik odpowiadał na te spojrzenia: “Bądź spokojny, eminencjo!” swym tak gromkim basem, że na jego dźwięk w Mazariniego wstępowała coraz to większa otucha.

W pobliżu placu Królewskiego zastano jeszcze większe tłumy. Napłynęły one na plac wszystkimi doprowadzającymi doń ulicami i widać było, jak ciżba ludu niby wzburzona rzeka płynie na spotkanie królewskiej karecie przez ulicę Saint-Honore.

Kiedy wjechano na plac, zagrzmiały potężne okrzyki: “Niech żyją ich królewskie moście!” Mazarini wychylił się przez okno. Powitały go dwa czy trzy głosy: “Niech żyje Mazarini!”, lecz niemal natychmiast bezlitośnie zagłuszyły je gwizdy i wyzwiska. Mazarini zbladł i szybko cofnął się do wnętrza.

— Hultajstwo! — mruknął Portos.

D’Artagnan nic nie rzekł, ale podkręcił wąsa tym szczególnym ruchem, który zdradzał, że jego gaskońska żółć zaczyna się burzyć. Anna pochyliła się do ucha młodego króla i szepnęła:

— Wychyl się, synu, i powiedz kilka uprzejmych słów panu d’Artagnanowi.

Młody król wychylił się z okna karety.

— Jeszcze nie przywitałem się z tobą, panie d’Artagnan — rzekł — a przecież poznałem cię natychmiast. To ty stałeś za kotarami mego łóżka tamtej nocy, kiedy paryżanie chcieli zobaczyć, jak śpię.

— I jeśli pozwolisz, najjaśniejszy panie — odparł d’Artagnan — znajdę się przy tobie za każdym razem, ilekroć będzie groziło jakie niebezpieczeństwo.

— Panie du Vallon — odezwał się Mazarini do Portosa — co zrobisz, jeśli runie na nas ta ciżba?

— Zabiję, ilu tylko będę mógł, eminencjo — odparł Portos.

— Hm! — mruknął Mazarini — choć jesteś taki silny i odważny, wszystkich nie dasz rady zabić.

— To prawda — rzekł Portos stając w strzemionach, żeby lepiej ocenić ogrom tłumu — to prawda, że jest ich dużo.

Wolałbym mieć przy sobie tamtego — pomyślał Mazarini.

I cofnął się w głąb karety.

Królową i jej ministra nie bez pewnej racji trapiły niepokoje, a szczególnie tego ostatniego. Tłum, zachowując pozory szacunku, a nawet miłości dla króla i regentki, zaczynał się coraz bardziej burzyć. Słychać było, jak przebiegają po ciżbie pomruki, które występując na powierzchnię morza zwiastują nawałnicę, pojawiając się zaś wśród zgromadzonej masy ludzkiej zwiastują rozruchy.

D’Artagnan odwrócił się do muszkieterów i przymrużywszy oko dał im znak niedostrzegalny dla tłumu, ale zrozumiały dla tych dzielnych, wyborowych żołnierzy.

Szeregi końskie się zwarły i lekkie drżenie przebiegło przez żołnierzy.

Przy rogatce des Sergents musiano się zatrzymać. Comminges, który jechał na czele eskorty, zawrócił i podjechał do karety królowej. Królowa poradziła się spojrzeniem d’Artagnana. D’Artagnan odpowiedział w tej samej mowie.

— Jechać dalej — rzekła królowa.

Comminges wrócił na swoje miejsce. Z trudem udało mu się gwałtownie przerwać żywą rogatkę, jaka im zastąpiła drogę.

Z tłumu odezwały się szemrania, które tym razem godziły już nie tylko w ministra, ale i w króla.

— Naprzód! — krzyknął głośno d’Artagnan.

— Naprzód! — powtórzył Portos.

Lecz jakby ciżba tylko na ten okrzyk czekała, żeby wybuchnąć, wszystkie wrogie uczucia, do tej pory hamowane, wytrysły równocześnie. Okrzyki: “Precz z Mazarinim! Śmierć kardynałowi!”, buchnęły ze wszystkich stron.

W tejże chwili z ulicy Grenelle-Saint-Honore i z ulicy Koguciej runęły dwa potoki, zerwały słaby szpaler szwajcarskiej straży i rozlały się, wirując gwałtownie, aż pod nogi koni d’Artagnana i Portosa.

Położenie stało się naprawdę niebezpieczne, bo tłum, który tym razem zagrodził drogę królewskiej karecie, składał się z ludzi uzbrojonych, i to nawet lepiej uzbrojonych, niż bywa zwykle motłoch w podobnych okazjach. Można było poznać, że nie powodował nim przypadek, który sprawił, że pewna liczba niezadowolonych spotkała się akurat w jakimś jednym miejscu, ale świadomy zamiar wroga, który zorganizował napad.

Każda z tych dwóch gromad miała swojego wodza. Jeden wydawał się przynależeć już nie do ludu nawet, ale zgoła do zacnego cechu żebraków, drugi, choć starał się udawać prostaka, był niewątpliwie szlachcicem; na pierwszy rzut oka było to widoczne.

Obu najoczywiściej popychała do czynu jedna i ta sama siła.

Wszczął się tumult, który wstrząsnął nawet i królewską karetą, po czym tysiączne okrzyki zlały się w jeden wrzask i padły dwa, trzy strzały.

— Do mnie, muszkieterowie! — krzyknął d’Artagnan.

Eskorta rozdzieliła się na dwa szeregi. Jeden ustawił się po prawej stronie karety, drugi po lewej; jeden przyszedł z pomocą d’Artagnanowi, drugi Portosowi.

I zaczęła się utarczka tym straszniejsza, że bezcelowa, tym żałośniejsza, że nikt z tego tłumu nie wiedział, po co ani za kogo się bije.

Jak każdy napór motłochu, uderzenie tej ciżby było straszne. Muszkieterowie, nieliczni, źle ustawieni, nie mogli sprawnie powodować końmi wśród tłoku. Oba szeregi zaczęły się chwiać.

D’Artagnan chciał opuścić żaluzje w oknie karety, lecz młody król wysunął na zewnątrz rękę i rzekł:

— Nie, panie d’Artagnan, chcę widzieć.

— Chcesz widzieć, wasza królewska mość? — powiedział d’Artagnan. — Dobrze, a więc patrz!

I odwracając się z furią, która czyniła go tak niebezpiecznym, d’Artagnan skoczył na wodza rebeliantów, który z pistoletem w jednej a szeroką szpadą w drugiej ręce próbował przesiec sobie drogę do drzwiczek karety, walcząc z dwoma muszkieterami.

— Z drogi, do kaduka! — krzyknął d’Artagnan. — Z drogi!

Na ten głos człowiek z pistoletem i szeroką szpadą podniósł głowę, ale było już za późno. Dosięgnął go sztych d’Artagnana; rapier przeszył mu pierś.

— O, na Boga żywego! — krzyknął d’Artagnan, próbując poniewczasie cofnąć szpadę. — Czego tu, u diabła, szukasz, hrabio?!

— Szukam przeznaczonej mi śmierci — odparł Rochefort osuwając się na kolano. — Wylizałem się z trzech ciosów twojej szpady, ale z czwartej się nie wyliżę.

— Hrabio — rzekł d’Artagnan poruszony, jakkolwiek by było — uderzyłem nie wiedząc, że to ty. Jeśli masz umrzeć, przykro by mi było, gdybyś umarł z nienawiścią do mnie w sercu.

Rochefort wyciągnął rękę do d’Artagnana. D’Artagnan uścisnął ją. Hrabia chciał się odezwać, ale krew chlusnęła mu gardłem tłumiąc głos, wyprężył się w ostatniej konwulsji i skonał.

— W tył, hołoto! — krzyknął d’Artagnan. — Wasz wódz zginął, nie macie tu czego szukać!

I rzeczywiście, jakby to hrabia de Rochefort był duszą ataku, który od tej strony szturmował królewską karetę, tłum, który posłusznie szedł za nim, ucichł ujrzawszy, że padł. D’Artagnan z dwudziestoma muszkieterami pogonił za nim w ulicę Kogucią i ta część napastników znikła niby dym, rozpraszając się po placu Saint-Germain-l’Auxerrois i po wybrzeżu.

D’Artagnan wrócił na odsiecz Portosowi, jeśliby się okazała potrzebna, ale Portos po swojej stronie pracował tak samo sumiennie jak d’Artagnan. I tu teren został oczyszczony nie gorzej niż tam i właśnie podnoszono żaluzje na oknie, którą Mazarini, nie tak wojowniczy jak król, przezornie był opuścił.

Portos miał wielce frasobliwą minę.

— Co ci się, u licha, stało, Portosie? Dziwną masz aparycję jak na zwycięzcę.

— Ale ty także wydajesz mi się czymś przejęty — rzekł Portos.

— Bo i jest się czym przejąć, do kaduka! Zabiłem starego przyjaciela.

— Naprawdę? A kogo?

— Biednego hrabiego de Rochefort!

— To coś tak jak ja — rzekł Portos. — Zabiłem przed chwilą człowieka, którego twarz nie jest mi obca. Na nieszczęście trafiłem go w głowę i w jednej chwili krew zalała mu gębę.

— A padając nic nie rzekł?

— A jakże, odezwał się... powiedział: “Uf”!

— Rozumiem — odparł D’Artagnan nie mogąc się powstrzymać od śmiechu — że jeśli nic więcej nie powiedział, to cię niewiele mogło objaśnić.

— No co, panie d’Artagnan? — zapytała królowa.

— Najjaśniejsza pani — odparł — droga jest najzupełniej wolna, wasza królewska mość może jechać dalej.

Rzeczywiście, cały orszak przybył bez żadnego więcej wypadku do Notre Damę przy którym całe duchowieństwo z koadiutorem na czele czekało na króla, królową i ministra, by na ich szczęśliwy powrót odśpiewać Te Deum.

Pod sam koniec nabożeństwa jakiś zadyszany chłopak wpadł do kościoła. Podbiegł do zakrystii, szybko przebrał się za ministranta i przy pomocy tego wzbudzającego szacunek stroju przedarł się przez tłumy zapełniające świątynię, zbliżył się do Gryzipiórka, który w niebieskiej szacie i z gasidłem ozdobionym srebrem w ręku stał poważnie naprzeciw szwajcara przy wejściu do prezbiterium.

Gryzipiórek uczuł, że ktoś go pociąga za rękaw. Spuścił ku ziemi oczy pobożnie wzniesione ku niebu i poznał Friqueta.

— Co się takiego stało, hultaju, że ośmielasz się przeszkadzać mi w sprawowaniu mojego urzędu? — zapytał kościelny.

— Stało się, panie Gryzipiórku — odparł Friquet — że pan Maillard, wiesz który, podawacz święconej wody od Świętego Eustachego...

— Więc co...

— Ano, dostał cięcie szpadą w głowę podczas bitwy. To ten olbrzym, który, o tam, stoi w ubraniu zahaftowanym na wszystkich szwach, mu go zadał.

— Tak? W takim razie — rzekł Gryzipiórek — musi być z nim kiepsko.

— Tak kiepsko, że umiera i chciałby przed śmiercią wyspowiadać się panu koadiutorowi, który, jak mówią, ma władzę odpuszczania najcięższych grzechów.

— I on wyobraża sobie, że pan koadiutor będzie się do niego fatygował?

— Tak, a jakże, podobno pan koadiutor sam mu to przyobiecał.

— Kto ci to powiedział?

— Sam Maillard.

— Więc go widziałeś?

— A jakże, byłem przy nim, kiedy padał.

— A cóżeś ty tam robił? — Co? Krzyczałem: “Precz z Mazarinim, śmierć kardynałowi, na szubienicę Włocha!” Przecież właśnie to kazałeś mi krzyczeć, panie Gryzipiórku.

— Cicho bądź, mały hultaju! — zgromił go Gryzipiórek rozglądając się niespokojnie.

— No i ten biedak Maillard powiedział mi: “Leć do pana koadiutora, Friquet, a jeśli mi go sprowadzisz, zrobię cię moim spadkobiercą”. Pomyśl tylko, ojcze Gryzipiórku, zostać spadkobiercą pana Maillard, podawacza święconej wody od Świętego Eustachego! Co, mógłbym spokojnie założyć ręce na brzuchu. Mniejsza z tym, chciałbym mu wyświadczyć tę przysługę, co ty na to?

— Dam znać panu koadiutorowi — odparł Gryzipiórek.

Po czym wolno i ze wszystkimi oznakami szacunku zbliżył się do prałata, szepnął mu na ucho kilka słów, na które koadiutor odpowiedział twierdzącym skinieniem głowy, i wrócił takim samym krokiem.

— Idź i powiedz konającemu, żeby miał cierpliwość. Jego wielebność będzie u niego za godzinę.

— Ślicznie — odparł Friquet — zrobiłem majątek.

— Aha, właśnie — rzekł Gryzipiórek — a dokąd kazał się zanieść?

— Do wieży Świętego Jakuba, koło Rzeźni.

I zachwycony powodzeniem, jakie uwieńczyło jego poselstwo, Friquet, nie zdejmując stroju ministranta, który zresztą ułatwiał mu szybsze poruszanie się, wyszedł z bazyliki i ile sił w nogach popędził do wieży Świętego Jakuba koło Rzeźni.

Rzeczywiście, skoro skończyła się msza dziękczynna, koadiutor, jak był obiecał, nie rozebrawszy się nawet ze swych pontyfikalnych szat, też z kolei udał się do starej wieży, którą tak dobrze znał.

Zdążył. Ranny, choć czuł się coraz gorzej z chwili na chwilę, żył jeszcze.

Koadiutorowi otwarto drzwi izdebki, w której konał żebrak.

W chwilę potem wyszedł stamtąd Friquet, dzierżąc w ręku wielki, skórzany wór, który zaraz otworzył, skoro się znalazł za progiem, i przekonał się ku swemu zdumieniu, że jest napełniony złotem.

Żebrak dotrzymał danego słowa i zrobił go swoim spadkobiercą.

— O, matko Nanette! — wrzasnął zdumiony Friquet. — O, matko Nanette!

I nie potrafił nic więcej wymówić, lecz choć zabrakło mu języka w gębie, nie zabrakło mu siły w nogach. Puścił się pędem przez ulice i jak Grek z Maratonu padł na placu Aten ze swą gałązką lauru w ręku, tak samo i Friquet, dobiegłszy do progu radcy Broussela, przewrócił się rozsypując po drodze ludwiki, które wylatywały z worka.

Matka Nanette najpierw zebrała ludwiki, a później podniosła Friqueta.

Przez ten czas królewski orszak powrócił do Palais-Royal.

— Pan d’Artagnan, pani matko, to człowiek bardzo dzielny — powiedział młody król.

— Tak, mój synu, i oddał wielkie usługi twojemu ojcu. Pamiętaj o nim w przyszłości.

— Panie kapitanie — rzekł do d’Artagnana wysiadając z karety młody król — jej królewska mość poleciła mi, bym cię zaprosił na dzisiaj na obiad, ciebie i przyjaciela twego, barona du Vallon.

Wielki to był zaszczyt dla d’Artagnana i dla Portosa, toteż Portos był wniebowzięty. Jednakże przez cały czas obiadu zacny szlachcic wydawał się wielce czymś zafrasowany.

— Co też ci się stało, baronie? — zapytał go d’Artagnan, kiedy już schodzili ze schodów. — Przez cały obiad miałeś zatroskaną minę.

— Starałem się sobie przypomnieć — odparł Portos — gdzie też ja widziałem tego żebraka, któregom chyba zabił.

— I nie udało ci się?

— Nie.

— Więc staraj się dalej, przyjacielu, staraj się dalej, a jak sobie przypomnisz, to mi powiesz. Prawda, Portosie?

— Do kroćset, pewnie! — odparł Portos.


Загрузка...