XLV. Jeszcze jedna królowa prosi o pomoc

Atos zaraz z rana posłał powiadomienie Aramisowi; list dał Blaisois, jedynemu służącemu, jaki mu pozostał. Blaisois zastał Gryzipiórka przywdziewającego kościelną suknię, tego dnia miał bowiem służbę u Panny Marii.

Atos zalecił Blaisois, aby usiłował rozmówić się z Aramisem osobiście. Blaisois, duży i naiwny chłopak, nie rozumiejący nic poza rozkazem, pytał o księdza d’Herblay i mimo zapewnień Gryzipiórka, że nie ma go w domu, nalegał w taki sposób, że wprawił tamtego w gniew. Blaisois, widząc Gryzipiórka w kościelnym stroju, mało się przejął jego zaprzeczeniami i chciał przejść mimo, sądził bowiem, że ów, z którym załatwia sprawę, posiada wszystkie cnoty związane ze swą suknią, to znaczy cierpliwość i chrześcijańskie miłosierdzie.

Ale Gryzipiórek, ilekroć chwyciła go pasja, był zawsze sługą muszkietera; chwycił więc za kij od miotły i trzasnął nim Blaisois, mówiąc:

— Znieważyłeś kościół. Przyjacielu, znieważyłeś kościół.

W tejże chwili na tak niezwykły hałas ukazał się Aramis, uchylając ostrożnie drzwi od sypialni.

Wtedy Gryzipiórek oparł z szacunkiem, miotłę jednym końcem, widział był bowiem, że tak czynią szwajcarzy u Panny Marii ze swymi halabardami. Blaisois zaś, spojrzawszy z wyrzutem w stronę cerbera, wyciągnął list z kieszeni i okazał Aramisowi.

— Od pana hrabiego de La Fere? — spytał Aramis. — Doskonale. Po czym cofnął się, nawet nie zapytawszy o przyczynę całego hałasu. Blaisois powrócił smętnie do gospody “Pod Karolem Wielkim”. Atos zapytał go, jak wykonał zlecenie. Sługa opowiedział swą przygodę.

— Głuptasie! — roześmiał się Atos — nie powiedziałeś więc, że przychodzisz ode mnie?

— Nie, panie.

— A co rzekł Gryzipiórek, kiedy się dowiedział, że jesteś ode mnie?

— Och, panie, przepraszał mnie na wszelki sposób i zmusił do wypicia dwóch szklanek bardzo dobrego muszkatowego wina, w którym kazał mi umoczyć trzy czy cztery wyborne suchary. Ale to bez znaczenia, to brutal jak sam diabeł. Taki tam kościelny! Pfuj!

Doskonale — pomyślał Atos — z chwilą kiedy Aramis otrzymał mój list, to żeby nie wiem jak był zajęty, na pewno się zjawi.

O godzinie dziesiątej Atos, dokładny jak zawsze, znajdował się już na moście koło Luwru. Tam spotkał lorda de Wintera, który przybył jednocześnie z nim.

Czekali prawie dziesięć minut.

Milord jął się niepokoić, że Aramis nie przyjdzie.

— Cierpliwości — rzekł Atos mając oczy utkwione w kierunku ulicy du Bac. — Cierpliwości, oto ksiądz, który daje kuksańca jakiemuś człowiekowi i kłania się kobiecie. Musi to być Aramis.

Istotnie, był to on. W tym momencie jakiś młody, zagapiony mieszczanin znalazł się na jego drodze i Aramis, którego ów ochlapał, jednym ciosem pięści odrzucił go na dziesięć kroków. Jednocześnie przechodziła któraś z jego penitentek. A ponieważ była młoda i ładna, Aramis skłonił się jej z najwdzięczniejszym uśmiechem.

Po chwili był już przy nich.

Rozumie się, że padli sobie z lordem de Winter w objęcia.

— Dokąd idziemy? — pytał Aramis. — Jakieś spotkanie na ostre, do kroćset? Nie wziąłem dziś rano szpady i muszę po nią wrócić do siebie.

— Nie — odparł de Winter — idziemy złożyć wizytę jej królewskiej mości królowej Anglii.

— To doskonale — odrzekł Aramis — a jaki cel ma ta wizyta? — ciągnął nachylając się do ucha Atosa.

— Dalibóg, nie mam pojęcia, może chcą od nas coś wydobyć?

— Czy to ma jakiś związek z tą przeklętą sprawą? — odparł Aramis. — W, takim razie nie kwapiłbym się zbytnio, aby tam iść, gdyż byłoby to narażeniem się na przygany, a odkąd udzielam je innym, nie lubię ich sam otrzymywać.

— Gdyby tak było — rzekł Atos — nie prowadziłby nas lord de Winter do jej królewskiej mości, gdyż dostałoby się i jemu, należał przecież do nas.

— Tak, to prawda, chodźmy więc.

Gdy dotarli do Luwru, lord de Winter przeszedł pierwszy. Zresztą przy drzwiach znajdował się jeden jedyny dozorca. W świetle dziennym Atos, Aramis, a nawet Anglik mogli dostrzec straszliwe ubóstwo pomieszczenia, które chciwe miłosierdzie odstępowało nieszczęsnej królowej.

Wielkie sale całkowicie ogołocone z mebli, zniszczone ściany, na których tu i ówdzie widać było stare złocone gzymsy, jakie ostały się w tym opuszczeniu; okna nie domykały się, brakowało w nich szyb. Żadnych dywanów, straży, służby — oto co najpierw uderzyło wzrok Atosa i na co w milczeniu wskazał swemu towarzyszowi, trącając go łokciem i ukazując oczami tę nędzę.

— Mazarini mieszka lepiej — rzekł Aramis.

— Mazarini jest prawie królem — odrzekł Atos — a królowa Henrieta prawie już nie jest królową.

— Gdybyś zechciał, Atosie, mieć koncept — rzekł Aramis — to wierzę, miałbyś go lepszy aniżeli ten biedny Voiture.

Atos się uśmiechnął.

Królowa zdawała się oczekiwać ich z niecierpliwością, gdyż na pierwszy ruch, posłyszany w sali przed jej komnatą, wyszła na próg, by przyjąć dworzan swej niedoli.

— Proszę wejść, panowie, bardzo mi miło — wyrzekła.

Szlachcice weszli i na razie zatrzymali się w postawie stojącej, ale na znak królowej, aby usiedli, Atos dał przykład posłuszeństwa. Był poważny i spokojny. Za to Aramis wściekał się. To królewskie nieszczęście rozjątrzyło go, badał wzrokiem każdy nowo dostrzeżony przejaw nędzy.

— Pan przygląda się mojemu zbytkowi? — rzekła królowa Henrieta, rzuciwszy smutne spojrzenie wokół siebie.

— Wasza królewska wysokość, proszę mi to wybaczyć, ale nie potrafiłbym ukryć swego oburzenia widząc, jak na francuskim dworze traktują córkę Henryka IV.

— Czy ten pan nie należy do stanu rycerskiego? — zwróciła się do de Wintera.

— To ksiądz d’Herblay — odparł zapytany.

Aramis zarumienił się.

— Wasza królewska mość, to prawda, że jestem księdzem, ale wbrew swej woli. Nigdy nie miałem powołania do duchownej sukienki. Sutanna moja trzyma się na jednym guziku i zawsze jestem gotów przeobrazić się z powrotem w muszkietera. Tego ranka, nie wiedząc, że będę miał honor widzieć waszą królewską mość, przystroiłem się dziwacznie w te szaty, ale to nie umniejsza mnie ani na jotę i wasza królewska mość odnajdziesz najbardziej oddanego sobie sługę we wszystkim, co zechcesz mi rozkazać.

— Kawaler d’Herblay — podjął de Winter — jest jednym z tych walecznych muszkieterów jego królewskiej mości króla Ludwika XIII, o których już pani wspominałem. — Po czym zwrócił się w stronę Atosa. — A ten pan jest hrabią de La Fere. Jego wysoka reputacja znana jest doskonale waszej królewskiej mości.

— Proszę panów — odezwała się królowa — kilka lat temu miałam wokół siebie pełno szlachty, skarbów, wojska. Na jedno skinienie wszystko to było na me usługi. Dziś, spójrzcie na moje otoczenie, dziwi was ono bez wątpienia. Ale dla dopełnienia pewnego zamiaru, który ma mi ocalić życie, mam tylko lorda de Wintera, przyjaciela od dwudziestu lat, i was, panowie, których widzę po raz pierwszy, a znam wyłącznie jako swych rodaków.

— To wystarczy, wasza królewska mość — odparł Atos składając głęboki ukłon — jeśli życie trzech ludzi może odkupić życie jej wysokości.

— Dzięki, panowie. Ale proszę mnie posłuchać — ciągnęła — jestem nie tylko najbiedniejszą z królowych, ale i najnieszczęśliwszą z matek, najbardziej zrozpaczoną z małżonek. Moje dzieci, przynajmniej dwoje, książę Yorku i księżniczka Charlota, są daleko ode mnie, wystawione na ciosy ludzi ambitnych i wrogów. Mój królewski małżonek wiedzie w Anglii żywot tak pełen utrapień, że słabo to wyrażam stwierdzając, iż szuka on śmierci jak czegoś upragnionego. Oto, panowie, list, który mi przesłał przez lorda de Wintera. Czytajcie.

Atos i Aramis wzbraniali się.

— Proszę, czytajcie — powtórzyła królowa.

Atos odczytał na głos znany nam już list, w którym król Karol zapytywał, czy udzielą mu gościny we Francji.

— A więc? — zagadnął Atos ukończywszy czytanie.

— Więc odmówił mu jej — odparła królowa.

Dwaj przyjaciele wymienili pogardliwe uśmiechy.

— A teraz, pani, co należy czynić? — zapytał Atos.

— Czy macie choć trochę współczucia dla tak wielkiego nieszczęścia? — spytała wzruszona królowa.

— Mam honor zapytać waszą królewską mość, czego pani sobie życzy, byśmy, pan d’Herblay i ja, dla niej uczynili. Jesteśmy do usług.

— Ach, waszmość istotnie masz szlachetne serce! — wykrzyknęła królowa głosem pełnym wdzięczności, gdy tymczasem lord de Winter patrzał na nią zdając się mówić: Czyż ja, pani, nie ręczyłem za nich?

— No, a pan? — zwróciła się królowa do Aramisa.

— Ja, pani — odpowiedział — dokądkolwiek idzie pan hrabia, choćby to była droga do śmierci, idę za nim o nic nie pytając. Lecz jeśli chodzi o służby waszej królewskiej wysokości — dodał patrząc na królową z całym wdziękiem młodości — to idę przed panem hrabią.

— Więc, panowie — rzekła królowa — ponieważ sprawy tak stoją, ponieważ chcecie oddać swe służby ubogiej władczyni, opuszczonej przez cały świat, oto co należy uczynić dla mnie. Król jest sam z kilkoma szlachty, których boi się utracić każdego dnia, pośród Szkotów, którym nie ufa, chociaż sam jest Szkotem. Odkąd opuścił go lord de Winter, odchodzę ód zmysłów. Otóż może domagam się zbyt wiele, gdyż nie mam do tego żadnego tytułu: jedźcie do Anglii, dołączcie do króla, bądźcie jego przyjaciółmi, jego stróżami, nie odstępujcie go w bitwie, nie odstępujcie w samym domu, gdzie każdego dnia czyhają zasadzki o ileż groźniejsze niż wszelkie niebezpieczeństwa wojny. A w zamian za uczynioną dla mnie ofiarę, panowie, przyrzekam wam nie wynagrodzić — uważam, że słowo to zraniłoby was — ale kochać was jak siostra i przenosić nad wszystkich prócz męża i dzieci. Przysięgam to w obliczu Boga!

Tu królowa z wolna i uroczyście; podniosła oczy ku niebu.

— Kiedy wasza królewska mość każe nam wyruszyć? — zapytał Atos.

— A więc zgadzacie się?! — krzyknęła radośnie królowa.

— Tak, pani. Tylko, jak mi się wydaje, wasza królewska mość za daleko zmierza pragnąc obdarzyć nas przyjaźnią o wiele ponad nasze zasługi. Służąc tak nieszczęśliwemu monarsze i tak pełnej cnót królowej, służymy Bogu, pani. Jesteśmy ci oddani duszą i ciałem.

— Ach, panowie — odparła wzruszona do łez królowa — oto pierwsza chwilka radości i nadziei, jakiej doświadczyłam od pięciu lat. Tak, służycie Bogu, a ponieważ moja władza będzie zbyt ograniczona, aby odwdzięczyć się za podobną ofiarę, On wam ją wynagrodzi, On, który czyta w moim sercu całą wdzięczność dla Niego i dla was. Ratujcie mego małżonka, ratujcie króla, i choć obojętni na nagrodę, jaką możecie otrzymać na ziemi za ten piękny uczynek, pozostawcie mi nadzieję, że was znów ujrzę, aby osobiście podziękować. Pozostaję trwając w oczekiwaniu. Macie mi, panowie, coś do powiedzenia? Odtąd jestem waszą przyjaciółką. Zajmujecie się moimi sprawami, więc winnam się zająć waszymi.

— Wasza królewska mość — podjął Atos — proszę tylko o modlitwy.

— A ja — rzekł Aramis — jestem sam na świecie i pozostaje mi tylko służba waszej królewskiej mości.

Królowa wyciągnęła do nich dłoń, którą ucałowali, ona zaś szepnęła de Winterowi:

— Jeśli, milordzie, nie macie pieniędzy, nie wahajcie się ani chwili. Połamcie klejnoty, które wam wręczyłam, wyjmijcie z nich diamenty i sprzedajcie jakiemu Żydowi. Uzyskacie za nie od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu tysięcy liwrów, jeśli to konieczne, wydajcie je, byleby tylko ci szlachcice potraktowani byli, jak na to zasługują, to znaczy po królewsku.

Królowa przygotowała dwa listy: jeden napisała sama, drugi jej córka, księżniczka Henryka. Oba były zaadresowane do króla Karola. Jeden wręczyła Atosowi, drugi Aramisowi, gdyby wypadek rozdzielił ich i musieli osobno dać się poznać królowi. Po czym opuścili komnatę.

U stóp schodów de Winter zatrzymał się.

— Idźcie, panowie, w swoją stronę — rzekł — a ja pójdę w swoją, by nie wzbudzać żadnych podejrzeń. Dziś wieczór o dziewiątej spotkamy się przy bramie Saint-Denis. Pojedziemy moimi końmi, dopóki się da, a potem weźmiemy pocztowe. Jeszcze raz dziękuję, moi drodzy przyjaciele, dziękuję w swoim imieniu, dziękuję w imieniu królowej.

I trzej szlachcice uścisnęli sobie dłoń: hrabia de Winter ruszył ulicą Saint-Honore, Atos zaś z Aramisem pozostali.

— A więc — odezwał się Aramis, kiedy byli już sami — co powiesz, drogi hrabio, o tej sprawie?

— Kiepska — odparł Atos — bardzo kiepska.

— Ale podjąłeś się jej z entuzjazmem?

— Jak zwykle, kiedy podejmuję się obrony wielkiej zasady, mój drogi d’Herblay. Królowie mogą być silni tylko przez szlachtę, ale szlachta może być czymś wielkim tylko przez królów. Podtrzymujemy monarchie, gdyż w ten sposób podtrzymujemy samych siebie.

— Idziemy tam na pewną śmierć — rzekł Aramis. — Nienawidzę Anglików, są grubiańscy jak wszyscy ludzie, którzy piją piwo.

— Czyżby lepiej było pozostać tutaj — odparł Atos — i przespacerować się do Bastylii lub wieżycy Vincennes za pomoc przy ucieczce księcia de Beaufort? Daję słowo, Aramisie, wierz mi, nie ma czego żałować. Unikamy więzienia i postępujemy jak bohaterowie — wybór nietrudny.

— To prawda. Ale w każdym razie, mój drogi, trzeba powrócić do pierwszej sprawy, bardzo głupiej, wiem o tym, ale wręcz koniecznej: masz pieniądze?

— Jakieś sto pistoli, które przysłał mi mój dzierżawca w wilię wyjazdu z Bragelonne. Lecz z tego muszę odłożyć dla Raula pięćdziesiąt: młody człowiek musi żyć godnie. Mam więc tylko około pięćdziesięciu pistoli. A ty?

— Jestem pewny, że gdybym wywrócił wszystkie kieszenie i przeszukał wszystkie swe szuflady, nie znalazłbym dziesięciu ludwików. Na szczęście lord de Winter jest bogaty.

— W tej chwili lord de Winter jest zrujnowany, gdyż Cromwell położył rękę na jego dochodach.

— Przydałby się tutaj baron Portos — odparł Aramis.

— Żal mi d’Artagnana — dodał Atos.

— Pełna kabza!

— Tęga szpada!

— Skaptujmy ich.

— Ten sekret nie należy do nas, Aramisie. I zawierz mi, nie dopuszczajmy nikogo w tych sprawach do konfidencji. A poza tym, podejmując taki krok, wydawalibyśmy się wątpić o nas samych. Żałujmy każdy osobno, ale nie mówmy o tym.

— Masz rację. Co porabiasz dziś wieczór? Ja muszę załatwić dwie sprawy.

— Czy coś takiego, co da się załatwić?

— Cóż, jak trzeba koniecznie.

— A co to za sprawy?

— Najpierw cios szpadą dla koadiutora, którego spotkałem wczoraj wieczorem u księżnej de Rambouillet i który, uważam, przybrał szczególnie górny ton na mój widok.

— Ho, ho! Kłótnia między księżmi! Pojedynek między sprzymierzeńcami.

— Cóż chcesz, mój drogi! To rębacz, ja również, ugania się po alkowach, ja także. Sutanna mu ciąży, a i ja, dalibóg, mam jej po uszy. Czasami myślę, że to on jest Aramisem, a ja koadiutorem, do tego stopnia jeden przypomina drugiego. Ta rola Sozji[54] już mnie nudzi i przyćmiewa moją osobę. Zresztą to warchoł, który doprowadzi nasze stronnictwo do upadku. Jestem przekonany, że gdybym go spoliczkował, jak to dziś rano uczyniłem z tym małym mieszczuchem, który mnie ochlapał, zmieniłoby to oblicze spraw.

— Ja zaś, drogi Aramisie — odpowiedział spokojnie Atos — ja zaś sądzę, że to zmieni najwyżej oblicze pana de Retz. Wierz mi, pozostawmy rzeczy ich biegowi. Zresztą nie należysz już ani do jednego, ani do drugiego stronnictwa: jesteś człowiekiem królowej Anglii, a on człowiekiem Frondy, jeśli więc druga sprawa, której żałujesz, iż nie możesz załatwić, nie jest ważniejsza od pierwszej...

— O, ta jest bardzo ważna.

— To załatwiaj ją natychmiast.

— Na nieszczęście nie ode mnie zależy załatwić ją, kiedy zechcę. Dopiero późnym wieczorem.

— Rozumiem — rzekł Atos uśmiechając się — o północy.

— Prawie.

— Cóż chcesz, mój drogi, właśnie podobne sprawy się odkłada i ty mając taką wymówkę, odłożysz ją aż do swego powrotu.

— Tak, jeśli powrócę.

— Jak nie powrócisz, to co cię obchodzi? Miej trochę rozumu. No, Aramisie, przecież nie masz już dwudziestu lat, drogi przyjacielu.

— I bardzo żałuję, do kata! Ot, żebym to miał dwadzieścia lat!

— Tak — odparł Atos — wierzę, iż popełniałbyś nieliche szaleństwa. Ale musimy się rozstać: mam złożyć jedną czy dwie wizyty i napisać list. Wracaj więc zabrać mnie o ósmej, a może wolałbyś raczej, żebym cię oczekiwał z wieczerzą o siódmej?

— Doskonale, mam złożyć dwadzieścia wizyt i napisać tyleż listów. I z tym rozstali się. Atos udał się z wizytą do księżnej de Vendóme, złożył bilet księżnej de Chevreuse i napisał do d’Artagnana następujący list:


Drogi Przyjacielu, wyjeżdżam z Aramisem w ważnej sprawie. Chciałbym Cię pożegnać, ale nie mam czasu. Nie zapominaj, że piszę do Ciebie, aby jeszcze raz powtórzyć, jak bardzo Cię kocham.

Raul udał się do Blois i nic nie wie o moim wyjeździe; czuwaj nad nim w czasie mej nieobecności, jak tylko będziesz mógł. Jeśli przypadkiem nie będziesz miał ode mnie wiadomości w ciągu trzech miesięcy, powiedz mu, by otworzył pakiet zaadresowany na jego imię. Znajdzie go w Blois w mojej brązowej szkatułce, do której przysyłam Ci klucz.


Ucałuj Portosa od Aramisa i ode mnie.

Do widzenia, a może żegnaj.


I kazał Blaisois odnieść list.

O umówionej godzinie nadszedł Aramis; był ubrany w strój podróżny, u boku miał ową starodawną szpadę, której tak często dobywał i której teraz bardziej aniżeli kiedykolwiek gotów był dobyć.

— Sądzę — rzekł — że stanowczo postępujemy niesłusznie odjeżdżając w ten sposób, jednym słowem, nie pożegnawszy Portosa i d’Artagnana.

— To już załatwione, drogi przyjacielu — odparł Atos — zadbałem o to. Uściskałem ich obu od ciebie i siebie.

— Jesteś godny podziwu, drogi hrabio, myślisz o wszystkim.

— Więc jak, zdecydowałeś się na tę podróż?

— Stanowczo, i obecnie, kiedy przemyślałem to sobie, jestem gotów opuścić Paryż w tejże chwili.

— Ja również — odpowiedział Atos. — Żałuję tylko, iż nie uściskałem d’Artagnana, ale ten szatan jest tak przebiegły, że mógłby odgadnąć nasze zamiary.

Pod koniec obiadu Blaisois powrócił.

— Oto, wasza dostojność, odpowiedź pana d’Artagnana.

— Ależ, głuptasie, przecież ci nie mówiłem, że ma być odpowiedź — rzucił Atos.

— Toteż odszedłem nie mieszkając, ale zawołał na mnie i dał mi to. I Blaisois wręczył skórzany woreczek, wielce zaokrąglony i brzęczący. Atos otworzył go i pierwsze, co wyciągnął, był to bilecik o następującej treści:


Drogi Hrabio

Kiedy się wyjeżdża w podróż, i to jeszcze na trzy miesiące, nigdy nie dosyć pieniędzy. Przypominam sobie nasze lata nędzy i przesyłam Ci połowę mej sakiewki. Są to pieniądze, które udało mi się wyłudzić od Mazariniego. Nie zróbcie więc z nich, błagam, zbyt złego użytku.

Co się tyczy tego, że Was więcej nie ujrzę, nie wierzę ani słowa. Z Waszym męstwem i Waszą szpadą przechodzi się wszędzie.

Zatem do widzenia, a nie żegnaj.

Bez wątpienia, od chwili kiedy ujrzałem Raula, pokochałem go jak swoje własne dziecko. Jednak, wierz mi, proszę szczerze Boga, by nie zostać jego ojcem, chociaż byłbym dumny z takiego syna jak on.


Twój d’Artagnan


PS Oczywiście, pięćdziesiąt ludwików, które posyłam, są zarówno dla Ciebie, jak i dla Aramisa, dla Aramisa, jak i dla Ciebie.


Atos uśmiechnął się, a jego piękne spojrzenie przesłoniła łza. D’Artagnan, którego zawsze czule kochał, jakkolwiek mazarinista, kochał go też zawsze.

— Dalibóg — odezwał się Aramis wysypując sakiewkę na stół — pięćdziesiąt ludwików i wszystkie z wizerunkiem króla Ludwika XIII. Więc co robisz, hrabio, z tym złotem, zatrzymujesz czy odsyłasz?

— Zatrzymuję, Aramisie. Gdybym go nawet nie potrzebował, jeszcze bym je zatrzymał. Co ofiarowano ze szczerego serca, winno być szczerym sercem przyjęte. Weź sobie dwadzieścia pięć, Aramisie, i mnie daj dwadzieścia pięć.

— Na szczęście, wielcem rad, że jesteś mego zdania. Co, więc jedziemy?

— Jak sobie życzysz. Cóż to nie masz wcale sługi?

— Nie, ten dureń Gryzipiórek strzelił głupstwo, zostając, jak wiesz, kościelnym. W ten sposób nie może opuścić Panny Marii.

— To dobrze, weźmiesz Blaisois, z którym nie wiedziałbym, co robić, mam już bowiem Milczka.

— Chętnie — odparł Aramis.

W tejże chwili Milczek stanął w progu.

— Gotowi — powiedział ze zwykłym sobie lakonizmem.

— Jedźmy więc — rzekł Atos.

Istotnie, osiodłane konie już czekały, czekali też i słudzy. Na rogu nadbrzeża spotkali Gryzipiórka, który nadbiegł zadyszany.

— Och, panie, Bogu dzięki! Zdążyłem na czas.

— Co się stało?

— Pan Portos wyszedł z domu i zostawił to dla waszej wielebności, mówiąc, iż rzecz bardzo pilna i musi być doręczona przed pańskim odjazdem.

— Dobrze — rzekł Aramis biorąc sakiewkę, którą mu podawał Gryzipiórek. — A to co?

— Wasza wielebność zaczeka, jest list.

— Słuchaj no, powiedziałem ci już, że jeśli nazwiesz mnie jeszcze raz po kościelnemu, połamię ci kości. Zobaczmyż list.

— Jakże go przeczytasz? — zagadnął Atos. — Ciemno jak w kominie.

— Czekajcie, panowie — rzekł Gryzipiórek.

Skrzesał ognia, zaświecił ogarek służący do zapalania świec w kościele. W jego świetle Aramis czytał.

Drogi d’Herblay

Dowiaduję się od d’Artagnana, który mi przekazuje Twoje uściski, jak też i hrabiego de La Fere, że wyjeżdżasz z ekspedycją, która być może potrwa dwa albo trzy miesiące. Ponieważ wiem, że nie lubisz prosić przyjaciół, ofiaruję Ci dwieście pistoli, którymi możesz rozporządzać wedle woli i zwrócić je, kiedy nadarzy się okazja. Nie obawiaj się, że sprawisz mi kłopot: jeśli będę potrzebował pieniędzy, każę je sobie przysłać z jednego z mych zamków. W samym tylko Bracieux mam dwadzieścia tysięcy w złocie. A jeśli nie posyłam Ci więcej, to tylko z obawy, że nie przyjąłbyś zbyt dużej sumy.

Zwracam się do Ciebie, jak wiesz bowiem, hrabia de La Fere mimo woli onieśmiela mnie zawsze nieco, chociaż kocham go z całego serca. Ale rozumie się samo przez się, że co ofiaruję Tobie, ofiaruję jednocześnie Jemu.

Pozostaję oddany Ci mocno, o czym mam nadzieję, nie wątpisz.


Du Vallon de Bracieux de Pierrefonds

(audio 15 b)

— No i cóż ty na to? — zagadnął Aramis.

— Mój drogi d’Herblay, powiem tylko, że to niemal świętokradztwo wątpić w Opatrzność, kiedy się ma takich przyjaciół.

— A więc?

— A więc podzielimy pistole Portosa, jak podzieliliśmy ludwiki d’Artagnana.

Podział został dokonany przy świetle ogarka Gryzipiórka, po czym dwaj przyjaciele ruszyli w drogę.

Po kwadransie byli już przy bramie Saint-Denis, gdzie oczekiwał ich de Winter.


Загрузка...