XXI. Proces

Nazajutrz liczne straże przyprowadziły Karola I przed wysoki trybunał, który miał go sądzić.

Tłum zalał ulice i domy sąsiadujące z gmachem sądu. Czterej przyjaciele, nie uszedłszy i kilku kroków, zostali zatrzymani przez ten żywy mur, stanowiący przeszkodę niemal nie do przebycia. Na dobitkę jacyś mężczyźni z ludu, barczyści i prędcy do zwady, tak mocno popchnęli Aramisa, że Portos podniósł swoją straszliwą pięść i spuścił ją na umączoną gębę jakiegoś piekarza, która natychmiast odmieniła barwę i zalała się krwią zgnieciona jak przejrzałe winogrono. Powstał wielki tumult. Jacyś trzej mężczyźni chcieli się rzucić na Portosa, ale Atos odsunął jednego, d’Artagnan drugiego, a trzeciego Portos przerzucił sobie ponad głową. Paru Anglików, amatorów walki na pięści, oceniając szybkość i zręczność, z jakimi wykonany został ten manewr, zaczęło klaskać. I niewiele brakowało, a porwaliby triumfalnie na ramiona Portosa i jego przyjaciół, którzy już się zaczynali obawiać, że zginą zatłuczeni pięściami; lecz naszym czterem podróżnym, którzy unikali wszystkiego, co mogłoby zwrócić na nich uwagę, udało się ujść przed owacją. To jednak zyskali na owym popisie siłackim, że tłum się rozstąpił przed nimi i że osiągnęli to, co przed chwilą jeszcze wydawało się im nie do osiągnięcia, czyli wejście do gmachu sądu.

Cały Londyn cisnął się do drzwi trybun, toteż kiedy czterem przyjaciołom udało się na jedną z nich przedostać, zastali trzy pierwsze ławy już zajęte. Było to niewielkie nieszczęście dla ludzi, którzy pragnęli nie zostać poznani. Usiedli w dalszych rzędach, wielce radzi, że się dostali choć tu, wyjąwszy Portosa, który chciał się popisać swoim czerwonym kaftanem i zielonymi spodniami i żałował, że nie siedzi w pierwszym rzędzie.

Ławy ustawione były amfiteatralnie i czterej przyjaciele ze swych górnych miejsc widzieli całą salę. Przypadek sprawił, że weszli na trybunę środkową i znaleźli się na wprost fotela przygotowanego dla Karola I.

Koło godziny jedenastej przed południem król ukazał się na progu sali. Wszedł otoczony strażą, ale w kapeluszu na głowie i ze spokojnym obliczem i powiódł po całej sali spojrzeniem tak pewnym siebie, jakby tu przychodził przewodniczyć zebraniu uległych poddanych, a nie odpowiadać na oskarżenia sądu buntowników.

Sędziowie, dumni, że mają okazję upokorzyć króla, szykowali się najwidoczniej na użycie praw, które przywłaszczyli sobie: jakiś woźny sądowy podszedł do Karola I i powiedział mu, że zwyczaj wymaga, by oskarżony zdejmował przed sądem kapelusz.

Karol, nie odpowiedziawszy ani słowem, nacisnął kapelusz głębiej i odwrócił głowę w inną stronę. Następnie, kiedy woźny oddalił się, usiadł na fotelu ustawionym naprzeciwko przewodniczącego i zaczął się uderzać po bucie trzcinką, którą trzymał w ręku.

Parry, który mu towarzyszył, stanął za fotelem.

D’Artagnan, miast przyglądać się temu całemu ceremoniałowi, patrzył na Atosa, na którego twarzy malowały się te wszystkie wzruszenia, jakie królowi siłą panowania nad sobą udało się ukryć. Wzburzenie Atosa, człowieka tak opanowanego i spokojnego, przeraziło d’Artagnana.

— Spodziewam się — rzekł pochyliwszy się do jego ucha — że weźmiesz przykład z jego królewskiej mości i nie dasz się zabić jak baran w tej klatce.

— Bądź spokojny — odpowiedział Atos.

— O, o! — ciągnął dalej d’Artagnan — zdaje się, że się czegoś boją, bo podwajają straże; dotąd mieliśmy tylko halabardy, a otóż mamy i muszkiety. Teraz wystarczy dla wszystkich; halabardy pilnują publiczności z parteru, muszkiety są na naszą intencję.

— Trzydziestu, czterdziestu, pięćdziesięciu, siedemdziesięciu ludzi — porachował wchodzących Portos.

— Ejże — rzekł Aramis — zapominasz o oficerze, Portosie, a zdaje mi się, że warto i jego policzyć.

— Rety! — rzekł d’Artagnan.

I aż zbladł ze złości, bo poznał Mordaunta, który, z obnażoną szpadą, prowadził muszkieterów. Ustawili się za królem, czyli na wprost trybun.

— Może nas poznał? — ciągnął dalej d’Artagnan — bo w takim razie uciekłbym, nie czekając. Nie mam najmniejszej ochoty na to, by mi siłą narzucono rodzaj śmierci, wolę sam sobie wybrać. A zastrzelenie w więziennej celi zgoła mi się nie uśmiecha.

— Nie — rzekł Aramis. — Nie zobaczył nas. Widzi tylko króla. Rany boskie, jakim wzrokiem patrzy na niego ten zuchwalec! Czyżby i jego królewską mość tak samo nienawidził jak nas?

— Do kaduka! — rzekł Atos — my odebraliśmy mu tylko matkę, a król wyzuł go z imienia i z fortuny.

— To prawda — rzekł d’Artagnan — ale cicho! Przewodniczący sądu coś mówi do króla.

Rzeczywiście, przewodniczący Bradshaw odezwał się do dostojnego oskarżonego:

— Stuart — rzekł — będę wywoływał nazwiska twoich sędziów. Słuchaj więc i jeślibyś miał jakieś zastrzeżenie, zwróć się z nim do sądu.

Król, jakby te słowa nie do niego były skierowane, odwrócił głowę w inną stronę.

Przewodniczący czekał, a ponieważ żadna odpowiedź nie padła, na chwilę zrobiło się cicho.

Ze stu sześćdziesięciu trzech wyznaczonych sędziów tylko siedemdziesięciu trzech mogło odpowiedzieć, reszta bowiem przestraszyła się współudziału w tym czynie i nie przyszła.

— Przystępuję do wywoływania nazwisk — rzekł Bradshaw, jakby nie zauważył nieobecności trzech piątych zgromadzenia.

I zaczął odczytywać kolejno nazwiska sędziów obecnych i nieobecnych. Obecni odpowiadali głosem silniejszym albo słabszym, w zależności od tego, czy mieli odwagę własnych przekonań czy nie. Krótka chwila ciszy następowała po nazwiskach nieobecnych, które powtarzano dwukrotnie.

Z kolei padło nazwisko pułkownika Fairfaxa, po czym nastąpiła jedna z tych krótkich, lecz uroczystych chwil ciszy, które świadczyły o nieobecności członków, co nie chcieli brać osobiście udziału w tym sądzie.

— Pułkownik Fairfax? — powtórzył Bradshaw.

— Fairfax? — odpowiedział drwiący głos, a srebrzyste jego brzmienie zdradziło, że to głos kobiecy — ma za dużo rozumu, żeby tu być!

Potężny wybuch śmiechu przywitał te słowa, wypowiedziane z odwagą, jaką kobiety czerpią z własnej słabości, słabości, która chroni je przed wszelką zemstą.

— Głos kobiety! — zawołał Aramis. — O, na honor, wiele bym dał, żeby była młoda i ładna.

I wszedł na ławę, próbując zajrzeć na trybunę, z której się ów głos odezwał.

— Na mą duszę! — rzekł — urocza. Spójrzże, d’Artagnan, wszyscy na nią patrzą i pomimo wzroku samego Bradshawa nawet nie zbladła.

— To sama lady Fairfax — rzekł d’Artagnan — pamiętasz, Portosie? Widzieliśmy ją razem z jej mężem u generała Cromwella.

Po chwili zgiełk .spowodowany tym niezwykłym epizodem ucichł i wywoływanie potoczyło się dalej swoim torem.

— Ci hultaje przerwą posiedzenie, kiedy się spostrzegą, że jest ich za mało — rzekł hrabia de La Fere.

— Nie znasz ich, Atosie. Zobacz, jak się uśmiecha Mordaunt, zobacz, jak patrzy na króla. Czy jest to spojrzenie człowieka, który się boi, że ofiara mogłaby się mu wymknąć? Nie, nie, to uśmiech zaspokojonej nienawiści, uśmiech zemsty, pewnej, że się już wkrótce nasyci. A, przeklęty bazyliszku, szczęśliwy będzie dla mnie dzień, w którym skrzyżuję z tobą coś więcej niż. spojrzenie.

— Król jest naprawdę piękny — rzekł Portos — i spójrzcie tylko, jak starannie odziany, choć przecie więzień. Pióro u jego kapelusza jest warte najmniej pięćdziesiąt pistoli, przyjrzyj mu się, Aramisie.

Skończywszy wywoływanie nazwisk, przewodniczący nakazał odczytanie aktu oskarżenia.

Atos zbladł: jeszcze raz omylił się w swych rachubach. Choć sędziowie zeszli się w niewystarczającej liczbie, wszczęto postępowanie procesowe, a więc król był skazany zawczasu.

— Przecież ci powiedziałem, Atosie — rzekł wzruszywszy ramionami d’Artagnan. — Ale ty wciąż nie wierzysz. A teraz zbierz odwagę i słuchaj, bez zbytniej irytacji, bardzo cię proszę, wszystkich szkaradzieństw i horrendów, jakie ten czarno odziany jegomość będzie wygadywał o swoim królu, bezkarnie i z urzędu.

Rzeczywiście, jeszcze nigdy dotąd nie znieważyła królewskiego majestatu oskarżycielska mowa tak brutalna i tak krwiożercza, pełna najpodlejszych obelg. Do tej pory tylko mordowano królów i dopiero ich trupom urągano.

Karol I słuchał przemówienia oskarżyciela bardzo uważnie, mimo uszu puszczając obelgi, zapamiętując skargi, a kiedy nienawiść już nazbyt się pieniła, kiedy oskarżyciel zawczasu przemieniał się w kata, odpowiadał pogardliwym uśmiechem. Było to jednak dzieło mistrzowskie, choć przerażające, a nieszczęśliwy król odnalazł w nim każdą swoją lekkomyślność wyogromnioną do zdrady, a każdą omyłkę wyogromnioną do zbrodni.

D’Artagnan z należytą pogardą obserwował, jak płynie ten potok obelg, niektóre jednak zarzuty oskarżyciela trafiły mu do rozsądku.

— Muszę przyznać — rzekł — że gdyby karano za lekkomyślność i lekkoduchostwo, ten biedny król, owszem, zasługiwałby na karę; lecz wydaje mi się, że ta kara, którą w tej chwili przyszło mu odcierpieć, byłaby już dostatecznie sroga.

— Kara w żadnym razie nie mogłaby spotkać króla — rzekł Aramis — a jedynie jego ministrów, bo pierwszy artykuł konstytucji mówi, że “Król nie może zawinić”.

Gdybym się nie bał zakłócić powagi tej chwili — myślał sobie Portos, wpatrując się w Mordaunta i tylko jego widząc — zeskoczyłbym na dół z trybuny, w trzech susach dopadłbym Mordaunta i udusiłbym go. Wziąłbym go za nogi i jakbym zaczął nim wywijać młyńce, tobym położył pokotem tych wszystkich, pożal się Boże, muszkieterów, którzy tak kiepsko małpują naszych, francuskich. Przez ten czas d’Artagnan, taki pomysłowy i przytomny, może by znalazł sposób ocalenia króla. Muszę o tym pogadać z d’Artagnanem.

Atos zaś miał wypieki na twarzy, zacisnął pięści, zagryzł wargi aż do krwi i aż pienił się cały na swej ławie, rozwścieczony tą sądową zniewagą ciągnącą się bez końca i królewską cierpliwością, wystawioną na tak długotrwałą próbę. Ten człowiek o nieugiętym ramieniu i niewzruszonym sercu cały trząsł się i dygotał.

Wreszcie oskarżyciel zakończył swoją mowę słowami:

— Niniejsza skarga została przez nas wniesiona w imieniu narodu angielskiego.

Po tych słowach szmer przeszedł przez trybuny i nagle głos już nie kobiecy tym razem, ale męski, donośny i gniewny, zagrzmiał tuż za d’Artagnanem:

— Łżesz! Dziewięć dziesiątych narodu brzydzi się tym, coś tu powiedział.

Był to głos Atosa, który nie władając sobą, wstał i wyciągnąwszy rękę odpowiedział publicznemu oskarżycielowi.

Na te słowa król, sędziowie, publiczność, wszyscy zwrócili oczy ku trybunie, na której znajdowali się czterej przyjaciele. Mordaunt też spojrzał i poznał szlachcica, przy którym już stali trzej inni Francuzi, bladzi i groźni. Oczy mu zapałały radośnie, bo odnalazł tych, których ślubował sobie odnaleźć i zgładzić choćby za cenę życia. Wściekłym ruchem przywołał ze dwudziestkę swoich muszkieterów i wskazując palcem trybunę, na której stali jego wrogowie, zawołał:

— Ognia, tam, w tę trybunę!

Lecz szybki jak myśl d’Artagnan już schwycił Atosa wpół ciała, Portos porwał na ręce Aramisa, zeskoczyli z ław, wypadli na korytarz, zbiegli ze schodów i dali nura w tłum. A tymczasem w sali spuszczone lufy muszkieterów groziły trzem tysiącom publiczności, póki błagania o litość i krzyki trwogi nie powstrzymały w zapędzie żołnierzy i nie zapobiegły masakrze.

Karol również poznał czterech Francuzów; jedną rękę przyłożył do serca, żeby stłumić jego przyśpieszone bicie, drugą zakrył sobie oczy, żeby nie widzieć, jak będą mordowani jego wierni przyjaciele.

Mordaunt, blady i trzęsący się z gniewu, wybiegł z sali z obnażoną szpadą w dłoni, w asyście dziesięciu halabardników i szukał w tłumie, i pytał, ciężko dysząc, i wreszcie wrócił nikogo nie znalazłszy.

Zamęt był nieopisany. Przez dobre pól godziny nikt nie był w stanie przekrzyczeć zgiełku. Sędziowie patrzyli nieufnie na trybuny, przekonani, że każdej chwili może paść z którejś nowy grom. Trybuny, widząc wycelowane w siebie muszkiety, wciąż były niespokojne i wzburzone. W każdym z widzów ciekawość walczyła o lepsze ze strachem.

Wreszcie sala uspokoiła się.

— Co masz do powiedzenia na swoją obronę? — zapytał Bradshaw króla.

Wtedy król, nie zdejmując kapelusza z głowy, wstał, nie jak pokorny więzień, ale jak dumny panujący, i odezwał się tonem nie oskarżonego, ale sędziego:

— Zanim przystąpicie do zadawania pytań mnie, najpierw wy mi odpowiedzcie. W Newcastle byłem wolny i zawarłem traktat z obydwiema izbami. A wy, lekceważąc postanowienia traktatu, których ja przestrzegałem, kupiliście mnie od Szkotów, niedrogo, wiem o tym, i ta oszczędność przynosi zaszczyt waszemu rządowi. Lecz czyżbyście sądzili, że przestałem być waszym królem dlatego, żeście za mnie zapłacili jak za niewolnika? O, nie! Odpowiadając wam zapomniałbym, kim jestem. Więc wam nie będę odpowiadał, póki mi nie udowodnicie, że macie prawo mnie pytać. Odpowiadając wam uznałbym was za swoich sędziów, a ja was uznaję tylko za swoich katów.

I wśród grobowej ciszy Karol, spokojny, wyniosły i wciąż w kapeluszu na głowie, siadł na swym fotelu.

— Czemuż nie ma tu moich Francuzów! — szepnął dumnie, zwracając wzrok ku trybunie, na której mu się na chwilę ukazali. — Zobaczyliby, że ich przyjaciel jest godny, by go bronić, póki żyje. I by go opłakiwać po śmierci.

Lecz nadaremnie szukał w głębinach tłumu i nieledwie prosił Boga o pociechę i ukojenie, jakimi byłaby dlań ich obecność. Wszędzie dookoła widział tylko otępiałe i zalęknione twarze; czuł, że musi samotnie walczyć z nienawiścią i okrucieństwem.

— Cóż, niech i tak będzie — rzekł przewodniczący, widząc, że Karol postanowił niezłomnie nie odezwać się więcej — osądzimy cię, choć odmawiasz odpowiedzi. Jesteś oskarżony o zdradę, nadużywanie władzy i o morderstwo. Świadkowie poświadczą. Teraz idź, bo skoro odmawiasz zeznań, zakończymy przewód na następnym posiedzeniu.

Karol wstał, odwrócił się i zobaczył, że Parry jest blady jak ściana, a skronie ma zwilgotniałe od potu.

— Cóż ci się stało, mój drogi Parry? — zapytał. — Czym się przejąłeś tak mocno?

— O, najjaśniejszy panie! — rzekł Parry błagalnie i ze łzami w oczach — najjaśniejszy panie, wychodząc z sali nie patrz w lewo.

(audio 22 b)

— Dlaczegóż to, Parry?

— Nie patrz, błagam cię, najjaśniejszy panie.

— Co tam jest, powiedzże! — rzekł Karol, usiłując zajrzeć poprzez szereg stojących za nim straży.

— Jest coś, ale nie będziesz patrzył, najjaśniejszy panie, prawda? Bo oni tam wyłożyli na stół topór, którym się ścina zbrodniarzy. To szkaradny widok! Nie patrz, najjaśniejszy panie, zaklinam cię.

— Głupcy! — rzekł Karol — czyżby mniemali, że jestem takim jak oni tchórzem? Dobrześ zrobił uprzedzając mnie. Dziękuję ci, Parry.

Trzeba było już opuścić salę, więc król wyszedł za swoimi strażnikami.

Rzeczywiście, z lewej strony drzwi połyskiwał posępnym odblaskiem czerwonego sukna, na którym go położono, stalowy topór na długim trzonie wypolerowany rękami kata.

Znalazłszy się obok stołu Karol stanął i odwrócił się z uśmiechem.

— Ho, ho! — rzekł i roześmiał się — topór! Straszydło pomysłowe i godne tych, którzy nie wiedzą, co to szlachcic. Nie boję się ciebie, katowski toporze — dodał, trącając go cienką i giętką trzcinką, którą trzymał w ręku — uderzam cię i czekam z cierpliwością, jak na chrześcijanina przystało, żebyś mi się odwzajemnił.

I z iście królewską pogardą wzruszywszy ramionami, poszedł dalej, zostawiając za sobą osłupiały tłum tych, co się cisnęli do stołu, żeby zobaczyć, jaki będzie wyraz twarzy króla, kiedy ujrzy ten topór, który miał odciąć jego głowę od ciała.

— Jako żywo, Parry — mówił król idąc dalej — ci wszyscy ludzie mają mnie, niech im Bóg wybaczy, za kupca indyjskiej bawełny, a nie za szlachcica przywykłego do błysku stali. Czyżby myśleli, że jestem gorszy od pierwszego lepszego rzeźnika?

Tak mówiąc doszedł do drzwi. Ci, którym się nie udało dostać na trybuny, zbiegli się stojąc w długich szeregach, chcieli nacieszyć wzrok bodaj zakończeniem widowiska, którego część najciekawsza im przepadła. Ujrzawszy tę nieprzebraną ciżbę, usianą wielką liczbą złowrogich, ziejących nienawiścią twarzy, król westchnął cicho.

Tyle ludzi! — pomyślał — i ani jednego wiernego przyjaciela.

A kiedy wymawiał w duchu te słowa zwątpienia i zniechęcenia, tuż obok, jakby w odpowiedzi, odezwał się czyjś głos:

— Cześć pokonanemu majestatowi!

Król odwrócił się żywo, mając łzy w oczach i w sercu.

Był to stary żołnierz z jego przybocznej straży, który widząc uwięzionego króla przechodzącego mimo, chciał mu oddać ostatni hołd.

Lecz biedak w tejże chwili został niemal na śmierć zatłuczony gałkami szpad.

Wśród tych, którzy się na niego rzucili, król poznał kapitana Groslowa.

— Biedny człowiek! — rzekł Karol. — Czy nie za wielka kara za tak drobną przewinę?

I ze ściśniętym sercem szedł dalej, lecz zanim uszedł sto kroków, jakiś rozwścieczony furiat, wychyliwszy się między żołnierzami tworzącymi szpaler, plunął mu w twarz, jak niegdyś Żyd niegodny i przeklęty plunął w twarz Jezusa z Nazaretu.

Głośne wybuchy śmiechu i ponure pomruki rozległy się równocześnie. Tłum odsunął się, przybliżył, zafalował jak burzliwe morze, a królowi wydało się, że wśród tych żywych fal widzi iskrzące się oczy Atosa.

Karol otarł twarz i uśmiechając się smutnie, rzekł:

— Nieszczęśliwy! Za pół korony plunąłby w twarz własnemu ojcu.

Król nie omylił się; ujrzał rzeczywiście Atosa i jego przyjaciół, którzy znów się wmieszawszy w ciżbę, odprowadzali ostatnim spojrzeniem króla męczennika.

Kiedy żołnierz pozdrowił Karola, w Atosie serce aż topniało z radości i skoro ów nieszczęśliwy odzyskał przytomność, mógł znaleźć w kieszeni dziesięć gwinei, które wsunął mu tam francuski szlachcic. Lecz kiedy podły opryszek plunął w twarz uwięzionemu królowi, Atos sięgnął ręką po sztylet.

D’Artagnan zatrzymał tę rękę i ochrypłym głosem zawołał:

— Co czynisz!

D’Artagnan nigdy jeszcze nie odezwał się takim tonem ani do Atosa, ani do hrabiego de La Fere.

Atos opamiętał się.

D’Artagnan ujął go pod ramię, dał znak Portosowi i Aramisowi, żeby się nie oddalali, i stanął tuż za człowiekiem z obnażonymi ramionami, który jeszcze się śmiał ze swego niecnego żartu i przyjmował powinszowania paru innych rozbestwionych drabów.

Człowiek ów odszedł wreszcie w kierunku śródmieścia. D’Artagnan, wciąż trzymając pod ramię Atosa, ruszył za nim, dając znak Portosowi i Aramisowi, żeby też szli.

Człowiek z obnażonymi ramionami, który wyglądał na rzeźnickiego pomocnika, wszedł z dwoma towarzyszami w spadzistą i odludną uliczkę prowadzącą nad rzeką.

D’Artagnan puścił ramię Atosa i szedł teraz tuż za człowiekiem, który zelżył króla.

Wyszedłszy nad brzeg rzeki tamci trzej spostrzegli, że jacyś ludzie idą za nimi trop w trop, więc zatrzymali się i bezczelnie patrząc na Francuzów, rzucili kilka obraźliwych uwag pod ich adresem.

— Nie umiem po angielsku, Atosie — rzekł d’Artagnan — ale ty umiesz; bądź mi więc tłumaczem.

Przyśpieszyli kroku, wyminęli tamtych trzech, po czym d’Artagnan nagle odwrócił się, zaszedł drogę rzeźnickiemu pomocnikowi i dotykając jego piersi wskazującym palcem rzekł do przyjaciela:

— Powtórz mu, Atosie: “Zachowałeś się podle, zelżyłeś bezbronnego człowieka, plunąłeś w twarz twojemu królowi, więc zginiesz”.

Atos, trzymany przez d’Artagnana za rękę i jak widmo blady, przetłumaczył te niezwykłe słowa opryszkowi, który z ich ponurej treści i z groźnego spojrzenia d’Artagnana poznał, że szykuje się coś niedobrego, i chciał się brać do obrony. Widząc jego ruch, Aramis sięgnął po szpadę.

— Nie, nie trzeba szpady — rzekł d’Artagnan. — Szpada jest dla ludzi honorowych.

I chwytając rzeźnika za gardło, zawołał:

— Portosie, zatłucz mi tego łotra jednym uderzeniem pięści!

Portos podniósł swe straszliwe ramię, zamachnął się nim jak procą, że aż świsnęło w powietrzu, i ciężka pięść spadła z głuchym łoskotem na czaszkę łotra, miażdżąc ją.

Rzeźnik upadł, jak pada wół pod młotem.

Jego towarzysze chcieli krzyczeć, chcieli uciekać, ale nie stało im głosu, a nogi ugięły się pod nimi.

— Powiedz im, Atosie, i to jeszcze: “Tak zginą wszyscy, którzy zapomną, że bezbronny i niewolny człowiek jest święty, że uwięziony król w dwójnasób jest przedstawicielem Pana”.

Atos powtórzył słowa d’Artagnana.

Tamci dwaj, oniemiali i ze zjeżonymi włosami, patrzyli na ciało swego towarzysza leżącego w kałuży krwi, po czym, odzyskawszy nagle głos i siły, rzucili się do ucieczki, wrzeszcząc i składając ręce.

— Sprawiedliwości stało się zadość! — rzekł Portos ocierając czoło.

— A teraz — rzekł d’Artagnan do Atosa — zaufaj mi i opanuj się; ja się zajmę wszystkim, co dotyczy króla.


Загрузка...