XXXI. W którym Muszkiet, uratowawszy się przed upieczeniem, o mało co nie został zjedzony

Po straszliwej scenie, którą powyżej opisaliśmy, głęboka cisza na długo zapanowała w łodzi. Księżyc, który się ukazał na chwilę, jakby sam Bóg postanowił, by żaden szczegół tego wydarzenia nie został przed oczyma patrzących zakryty, znikł za chmurami. Wszystko znów pogrążyło się w ciemności, tak strasznej wśród wszelkiej pustyni, a osobliwie wśród tej płynnej pustyni, która się nazywa oceanem, i tylko słychać było świst zachodniego wiatru między grzbietami fal.

Pierwszy Portos przerwał milczenie.

— Niejedno widziałem — rzekł — ale nic jeszcze nie przejęło mnie tak jak to, com przed chwilą oglądał. A przecież choć jeszcze wszystko się gotuje we mnie, powiadam wam, że jestem niewiarogodnie szczęśliwy. Jakby mi ciężar stu funtów zdjęto z piersi. Nareszcie swobodnie oddycham!

I Portos rzeczywiście odetchnął z hałasem, który zaszczyt przynosił potężnej sile jego płuc.

— Ja nie powiedziałbym o sobie tego co ty, Portosie — odezwał się Aramis. — Wciąż jeszcze jestem wystraszony. Do tego stopnia, że własnym oczom nie ufam, że nie dowierzam temu, com sam widział, że wciąż się rozglądam dookoła i spodziewam się każdej chwili znów ujrzeć, jak się wyłania z morza ten łotr, trzymając w ręku sztylet, który mu utkwił w sercu.

— O, ja już tam jestem o to spokojny — odrzekł Portos. — Sztylet tkwił pod szóstym żebrem, pogrążony aż po gardę. Nie mam ci tego za złe, Atosie, przeciwnie. Jeśli się uderza, to właśnie tak uderzać należy. Toteż odżyłem teraz, odetchnąłem, nareszcie mi wesoło.

— Nie śpiesz się tak, Portosie, jeszcze nie pora trąbić na zwycięstwo — rzekł d’Artagnan. — Jeszcze nigdy nie zagrażało nam tak wielkie, jak teraz, niebezpieczeństwo. Bo człowiek może zwyciężyć człowieka, ale żywiołu nie zwycięży. A jesteśmy w tej chwili na morzu, w nocy, bez przewodnika, w kruchej łodzi. Dość, by jeden silniejszy podmuch wiatru przewrócił tę łódź, a będzie po nas.

Muszkiet głęboko westchnął.

— Jesteś niewdzięczny, d’Artagnan — odezwał się Atos. — Tak, niewdzięczny, boś zwątpił w Opatrzność właśnie teraz, kiedy nas wszystkich dopiero co ocaliła w tak cudowny sposób. Czyżbyś mniemał, że przeprowadziła nas, trzymając za rękę, przez tyle niebezpieczeństw po to, żeby nas przy samym końcu opuścić? Nie. Wyjechaliśmy z zachodnim wiatrem, który wciąż jeszcze wieje. — Atos poszukał gwiazdy polarnej. — Tu jest Wielki Wóz, a więc tam jest Francja. Płyńmy z wiatrem, a póki nie zmieni kierunku, będzie nas pchał ku brzegom Calais albo Boulogne. Jeśli łódź się przewróci, jesteśmy dość mocni i dość dobrze pływamy, w każdym razie pięciu z nas, żeby ją odwrócić albo żeby się jej uczepić, jeśliby tamto przerastało nasze siły. Ale znajdujemy się na szlaku wszystkich statków idących z Douvres do Calais i z Portsmouth do Boulogne. Gdyby ślady ich mogły się trwale wyryć w wodzie, uczyniłyby istny wąwóz w tym miejscu, w którym jesteśmy. A zatem, skoro się rozjaśni, na pewno spotkamy jakąś rybacką łódź, która nas zabierze.

— Ale jeśli jej nie spotkamy, a wiatr, na przykład, skręci na północ?

— Wtedy — rzekł Atos — byłaby inna sprawa i odnaleźlibyśmy ziemię dopiero po tamtej stronie Atlantyku.

— Czyli że pomarlibyśmy z głodu — rzekł Aramis.

— To więcej niż prawdopodobne — odparł hrabia de La Fere.

Muszkiet westchnął po raz wtóry, jeszcze żałośniej niż za pierwszym razem.

— Ejże, Musz, co ci jest, że tak wciąż wzdychasz? — zapytał Portos. — To się robi nudne.

— To mi jest, że mi zimno, panie — odparł Muszkiet.

— Niemożliwe — rzekł Portos.

— Niemożliwe? — zapytał zdziwiony Muszkiet.

— Oczywiście. Ciało masz pokryte warstwą tłuszczu, przez którą powietrze nie przenika. Coś innego się w tym kryje, mów szczerze.

— A więc powiem, tak, proszę pana, przeraża mnie właśnie owa warstwa tłuszczu, którą pan tak wychwala.

— Dlaczegóż to, Musz? Mów śmiało, ci panowie pozwalają.

— Bo proszę łaski pana, przypominam sobie, że w bibliotece zamkowej w Bracieux jest dużo książek z opisami podróży, wśród nich zaś opis podróży Jana Mocqueta, słynnego podróżnika z czasów króla Henryka IV.

— Więc co?

— Ano, proszę pana — rzekł Muszkiet — w tych książkach często jest mowa o przygodach na morzu i o przypadkach podobnych do tego, jaki nam w tej chwili grozi.

— Mów dalej, Musz — rzekł Portos. — To bardzo ciekawa zbieżność.

— Ano, proszę pana, Jan Mocquet powiada, że w takim przypadku zgłodniali podróżnicy mają okropny zwyczaj zjadania się nawzajem, zaczynając od...

— Od najtłuściejszego! — zawołał d’Artagnan, nie mogąc pohamować śmiechu, choć położenie było poważne.

— Tak, proszę pana — odparł Muszkiet nieco zgorszony tym wybuchem wesołości — i za pozwoleniem, chcę powiedzieć panu, że nie widzę w tym żadnego powodu do śmiechu.

— Ten poczciwy Musz jest istnym uosobieniem przywiązania — rzekł Portos. — Zakład, żeś już się widział rozebranym na ćwierci i zjadanym przez twojego pana.

— Tak, proszę pana, choć wyznać muszę, że radość z tego, jaką słusznie w mym sercu odgadłeś, nie jest wolna od pewnej domieszki smutku. Ale nie żałowałbym się za bardzo, gdybym umierając miał pewność, że się panu jeszcze i po śmierci przydam.

— Muszu — rzekł wzruszony Portos — jeśli wrócimy jeszcze do mojego zamku w Pierrefonds, dostaniesz na własność dla ciebie i twoich potomków winnicę, która jest położona nad fermą.

— I nazwiesz ją Winnicą Przywiązania, Muszkiecie — rzekł Aramis — żeby przekazać najdalszym wiekom pamięć o tej ofiarności.

— Kawalerze — rzekł d’Artagnan wciąż jeszcze się śmiejąc — zjadłbyś polędwicę z Musza bez większego wstrętu, prawda? A szczególnie po dwóch, trzech dniach postu.

— O, na honor, nie! — odparł Aramis — wolałbym polędwicę z Blaisois; krócej go znamy.

Łatwo się domyślić, że podczas tej wymiany żartów, której celem było przede wszystkim odwrócenie od umysłu Atosa wspomnienia sceny, co się tak niedawno temu rozegrała, z wyjątkiem Milczka, który wiedział, że jego niebezpieczeństwo na pewno by ominęło, służący byli cokolwiek zaniepokojeni.

Milczek natomiast, jak zwykle niemy, nie brał żadnego udziału w rozmowie, za to zamaszyście pracował obydwoma wiosłami.

— Wiosłujesz? — zapytał go Atos.

Milczek odpowiedział znakiem twierdzącym.

— Po co wiosłujesz?

— Żeby się rozgrzać.

Rzeczywiście, choć wszyscy rozbitkowie trzęśli się z zimna, milczący Milczek był aż spocony.

Nagle Muszkiet krzyknął radośnie i podniósł do góry rękę, w której trzymał flaszkę.

— O! — zawołał podając flaszkę Portosowi — o, jesteśmy ocaleni, proszę pana! Łódź jest zaopatrzona w żywność!

I żwawo poszukawszy pod ławką, spod której wydobył ten cenny przedmiot, wyciągnął po kolei dwanaście takich samych butelek, chleb i ćwiartkę solonej wołowiny.

Nie trzeba chyba mówić, że wskutek tego odkrycia wszyscy, z wyjątkiem Atosa, odzyskali humor.

— Do kaduka! — rzekł Portos, który, jak pamiętamy, już wtedy kiedy wchodzili na żaglowiec, był głodny — zdumiewająca rzecz, jak wrażenia zaostrzają apetyt.

Jednym haustem wypił całą flaszkę i zjadł sam jeden trzecią część chleba i solonej wołowiny.

— A teraz, panowie — rzekł Atos — śpijcie, a w każdym razie próbujcie zasnąć. Ja będę czuwał.

Taka propozycja uczyniona komukolwiek innemu niż nasi śmiałkowie zakrawałaby na kpinę. Przecież byli przemoczeni do kości, wystawieni na lodowaty wiatr, a wzruszenia, jakich doświadczyli przed niedawną chwilą, nikomu nie pozwoliłyby zamknąć oka. Lecz do tych wyborowych natur, do tych żelaznych temperamentów, do tych ciał zaprawionych do wszelkich niewygód sen przychodził w każdej okoliczności i o każdej porze, zawsze, na każde wezwanie.

Toteż po chwili, całkowicie ufając sternikowi, wszyscy, ułożywszy się, jak który mógł, poszli za radą Atosa, a on, siedząc przy sterze i wzrok utkwiwszy w niebie, gdzie zapewne wypatrywał nie tylko drogi do Francji, ale i oblicza Boga, sam jeden czuwał, jak to im przyobiecał, zadumany, bezsenny, prowadząc niewielką łódź po właściwym szlaku.

Po kilku godzinach snu podróżnicy zostali zbudzeni przez Atosa.

Morze już się niebieściło w pierwszym brzasku, a przed nimi, na dziesięć strzelań z muszkietu mniej więcej, widać było jakiś ciemny kształt, nad którym wyśmignął w górę biały, trójkątny żagiel, wydłużony jak jaskółcze skrzydło.

— Statek! — krzyknęli jednogłośnie trzej przyjaciele, podczas gdy służący ze swej strony wyrażali radość, każdy innym głosem.

Istotnie, był to frachtowiec z Dunkierki, płynący do Boulogne.

Czterej panowie, Blaisois i Muszkiet połączyli swoje głosy w jeden okrzyk, który rozszedł się po falistej powierzchni morza, Milczek zaś, nie odzywając się, zatknął swój kapelusz na koniec wiosła, żeby przyciągnąć nim spojrzenia tych, których dosięgnie wołanie.

Po kwadransie już holowało ich czółno przysłane z frachtowca. Weszli na pokład stateczku. Milczek przyobiecał szyprowi w imieniu swego pana dwadzieścia gwinei, a że wiatr był pomyślny, nasi Francuzi już o dziewiątej rano stanęli na ojczystej ziemi.

— Jaki się człowiek czuje na niej mocny, do kroćset! — rzekł Portos zanurzając w piachu swe ogromne stopy. — Niechby teraz kto poszukał ze mną zwady, niechby na mnie spojrzał krzywo, niechby mnie zaczepił — zobaczyłby, z kim ma do czynienia. Do kaduka, wyzwałbym całe królestwo!

— A ja — rzekł d’Artagnan — poprosiłbym cię, byś tego wyzwania nie powtarzał za głośno, Portosie, bo zdaje mi się, że coś za bardzo tu na nas patrzą.

— Myślę sobie! — rzekł Portos. — Podziwiają nas.

— Mnie tam nie zależy na sławie, mój Portosie, przysięgam ci — rzekł d’Artagnan. — Za to widzę ludzi w czarnych sukniach, a w naszym położeniu ludzie w czarnych sukniach napędzają mi stracha, szczerze się przyznam.

— To urzędnicy portowi naznaczający cło na towary — rzekł Aramis.

— Za tamtego kardynała, za wielkiego — rzekł Atos — bardziej uważaliby na nas niż na towary. Ale za tego kardynała możecie być spokojni, przyjaciele, że bardziej będą uważać na towary niż na nas.

— Ja tam im nie dowierzam — rzekł d’Artagnan — i idę między wydmy.

— Czemu nie do miasta? — zapytał Portos. — Wolałbym dobrą oberżę od tej okropnej piaszczystej pustyni, którą Bóg stworzył tylko dla królików. Zresztą chce mi się jeść.

— Rób, jak chcesz, Portosie — rzekł d’Artagnan — ale jeśli o mnie idzie, jestem zdania, że najbezpieczniejszym miejscem dla ludzi w naszym położeniu jest szczere pole.

I d’Artagnan, pewny, że większość pójdzie za nim, ruszył ku wydmom, nie czekając na odpowiedź Portosa.

Reszta kompanii podążyła jego śladem i wkrótce wszyscy znikli między pagórkami z piasku, nie bez zwrócenia na siebie uwagi.

— A teraz — rzekł Aramis, kiedy już uszli ze ćwierć mili — porozmawiajmy.

— O, nie — rzekł d’Artagnan. — Uciekajmy. Wymknęliśmy się Cromwellowi, Mordauntowi i morzu, trzem otchłaniom, które chciały nas pożerać, ale nie wymkniemy się panu Mazariniemu!

— Masz słuszność, d’Artagnanie — rzekł Aramis — i ja byłbym nawet zdania, że gwoli większego bezpieczeństwa powinniśmy się rozstać.

— Tak, Aramisie, racja — rzekł d’Artagnan. — Rozstańmy się.

Portos już, już chciał przemówić, żeby sprzeciwić się temu postanowieniu, lecz d’Artagnan, ścisnąwszy go za rękę, dał mu do zrozumienia, że nie powinien się odzywać. Portos zawsze ślepo słuchał takich znaków swego towarzysza, którego umysłową wyższość uznawał ze zwykłą sobie poczciwością. Powstrzymał więc słowa, które już mu się cisnęły na usta.

— Dlaczego mielibyśmy się rozstać? — zapytał Atos.

— Bo Portos i ja — rzekł d’Artagnan — zostaliśmy wysłani przez pana Mazariniego do Cromwella i zamiast służyć Cromwellowi, służyliśmy królowi Karolowi I, co zgoła nie jest jedno i to samo. Wracając razem z panami de La Fere i d’Herblay jawnie przyznajemy się do popełnionej zbrodni. Jeśli zaś wrócimy sami, nasza zbrodnia będzie niepewna, a niepewnością można zaprowadzić ludzi bardzo daleko. Otóż chciałbym wykołować pana Mazariniego.

— A wiesz co? — rzekł Portos — masz słuszność.

— Zapominacie — rzekł Atos — że jesteśmy waszymi jeńcami, że wcale się nie uważamy za zwolnionych z danego wam słowa i że przyprowadzając nas jako jeńców do Paryża...

— Doprawdy, Atosie — przerwał mu d’Artagnan — aż mi przykro słuchać, jak taki mądry jak ty człowiek wciąż mówi brednie, których powstydziliby się uczniowie z trzeciej klasy. Kawalerze — ciągnął dalej, zwracając się do Aramisa, który dumnie podparłszy się szpadą, wyglądał, jakby po pierwszym słowie Atosa zgodził się z jego zdaniem, choć sam przed chwilą powiedział coś wręcz przeciwnego. — Kawalerze, zrozum przecie, że i teraz, jak zwykle, przesadzam z wrodzonej sobie ostrożności. Portos i ja nic w gruncie rzeczy nie ryzykujemy. Lecz gdyby przypadkiem spróbowano nas zaaresztować w waszej przytomności, to co? Nie aresztuje się siedmiu ludzi tak jak trzech. Szpady ujrzałyby słońce i cała sprawa, już dla wszystkich kiepska, stałaby się czymś wręcz potwornym, co by nas wszystkich czterech zgubiło. Prócz tego, jeśli dwom z nas zdarzy się nieszczęście, czyż nie lepiej, by dwaj inni zostali na wolności, żeby wyciągać przyjaciół z tarapatów, żeby węszyć, pełzać, podkopywać się i wreszcie ich oswobodzić? A zresztą kto wie, czy nie uzyskamy osobno, my od Mazariniego, a wy od królowej, przebaczenia, którego nie dano by wszystkim czterem zebranym do kupy? Dalej, Atosie i Aramisie, idźcie w prawo, ty, Portosie, chodź w lewo, razem ze mną. Panowie niech zmykają przez Normandię, a my najkrótszą drogą jedźmy do Paryża.

— Ale jeśliby których capnęli w drodze, jak damy sobie nawzajem znać o tej katastrofie? — zapytał Aramis.

— Nic łatwiejszego — odparł d’Artagnan — ustalmy marszruty, których będziemy się trzymali skrupulatnie. Jedźcie do Saint-Valery, stamtąd do Dieppe, a z Dieppe traktem do Paryża. My pojedziemy przez Abbeville, Amiens, Peronne, Compiegne i Senlis i w każdej oberży, w każdym domu, w którym się zatrzymamy, będziemy pisać ostrzem noża na murze albo diamentem na szybie wskazówkę, która mogłaby ułatwić poszukiwania tym, co zostaną wolni.

— O, przyjacielu — rzekł Atos — jakże podziwiałbym nieprzebrane skarby twego umysłu, gdybym nie musiał się zatrzymać z uwielbieniem przy skarbach twego serca!

I wyciągnął rękę do d’Artagnana.

— Czyż lis jest obdarzony geniuszem, Atosie? — odparł Gaskończyk wzruszając ramionami. — Nie, potrafi dusić kury, zwodzić myśliwego i odnajdywać drogę tak w nocy, jak w dzień, to wszystko. Zatem jak umówiliśmy się, tak?

— Tak, tak jak umówiliśmy się.

— Więc podzielmy pieniądze — rzekł d’Artagnan. — Powinno było zostać niecałe dwieście pistoli. Ile zostało, Milczku?

— Sto osiemdziesiąt półludwików, proszę pana.

— W porządku. O, wiwat, otóż i słońce! Dzień dobry, kochane słońce! Choć nie jesteś takie samo jak w Gaskonii, poznaję cię, a przynajmniej tak, jakbym cię poznał. Dzień dobry! Już dawno ciebie nie widziałem.

— No, no, d’Artagnan — rzekł Atos — nie udawaj zucha, przecież masz łzy w oczach. Bądźmy zawsze szczerzy ze sobą. Niech ta szczerość ukaże to, co jest w nas najlepszego.

— Czyżbyś mniemał, Atosie — odparł d’Artagnan — że łatwo jest opuszczać z zimną krwią, w nie całkiem bezpiecznej chwili, takich dwóch przyjaciół jak ty i Aramis?

— Nie — rzekł Atos — toteż pójdź w me ramiona, mój synu.

— Do licha! — rzekł Portos szlochając — zdaje mi się, że płaczę. Głupie uczucie!

I czterej przyjaciele padli sobie w ramiona, tworząc jedną zespoloną całość. Ci czterej ludzie złączeni braterskim uściskiem mieli w tej chwili zaiste jedną wspólną duszę.

Blaisois i Milczek mieli jechać z Atosem i Aramisem.

Portosowi i d’Artagnanowi wystarczał Muszkiet.

Pieniądze, jak to zwykle bywało, podzielili między siebie równo, po bratersku; po czym, jeszcze raz uścisnąwszy sobie dłonie i jeszcze raz powtórzywszy sobie nawzajem zapewnienie wieczystej przyjaźni, czterej muszkieterowie rozstali się ruszając umówioną marszrutą, ale wciąż oglądali się za siebie i wciąż odsyłali sobie serdeczne słowa, które echo powtarzało między wydmami.

Wreszcie stracili się z oczu.

— Do kroćset, d’Artagnan! — rzekł Portos. — Muszę ci to powiedzieć od razu, bo nie umiałbym skrywać w sercu czegoś, co jest przeciwko tobie: nie poznałem cię w tej okazji.

— Dlaczego? — zapytał uśmiechając się przebiegle d’Artagnan.

— Dlatego, że jeśli jak sam mówisz, Atosowi i Aramisowi grozi prawdziwe niebezpieczeństwo, nie wolno nam było ich opuścić. Przyznam ci się, że byłem już gotów iść z nimi i że jeszcze jestem gotów ich dogonić, nie bacząc na wszystkich Mazarinich, jacy tylko chodzą po tym świecie.

— I miałbyś słuszność, Portosie, gdyby tak się rzeczy miały — odparł d’Artagnan — lecz dowiedz się o pewnej drobnostce, która, choć tak niewielka, odmieni bieg twego rozumowania: to nie im grozi prawdziwe niebezpieczeństwo, ale nam. I rozstaliśmy się z nimi nie po to, żeby ich opuścić, ale po to, żeby ich nie narażać.

— Naprawdę? — rzekł Portos ze zdziwieniem szeroko otwierając oczy.

— Ano bez wątpienia: jeśli ich aresztują, rzecz może się skończyć dla nich najdalej w Bastylii; jeśli aresztują nas, rzecz może się skończyć na placu Greve.

— Och! — rzekł Portos — jakże daleko stamtąd do tej baronowskiej korony, którą mi obiecywałeś, d’Artagnanie!

— Kto wie, może nie tak daleko, jak ci się wydaje, Portosie. Chyba znasz przysłowie: “Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu”.

— Ale dlaczego nam grozi większe niebezpieczeństwo niż Atosowi i Aramisowi? — zapytał Portos.

— Dlatego, że oni tylko wypełnili poselstwo zlecone im przez królową Henrietę, my zaś zdradziliśmy poselstwo zlecone nam przez Mazariniego; dlatego, że wysłani jako posłowie do Cromwella, staliśmy się stronnikami Karola; dlatego, że zamiast dopomagać, by spadła ta królewska głowa skazana przez chamów zwanych Mazarinimi, Cromwellami, Joyce’ami, Pridge’ami, Fairfaxami i tak dalej, my próbowaliśmy ją ocalić i o mało nam się to nie udało.

— To, na honor, prawda — rzekł Portos — ale czyżby ci się zdawało, drogi przyjacielu, że wśród tylu ważniejszych zajęć generał Cromwell miał czas myśleć o...

— Cromwell myśli o wszystkim, Cromwell ma czas na wszystko. My zaś nie traćmy naszego, bo wierz mi, drogi przyjacielu, że jest bardzo cenny. Będziemy bezpieczni nie wcześniej jak po zobaczeniu się z Mazarinim, a i wtedy jeszcze...

— Do licha! — rzekł Portos — a co my powiemy Mazariniemu?

— To zostaw mnie, mam pewien plan. Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Pan Cromwell jest bardzo silny, pan Mazarini jest bardzo chytry, ale mimo to wolę układać się z nimi niż z nieboszczykiem panem Mordauntem.

— Prawda! — rzekł Portos — jak przyjemnie powiedzieć: “nieboszczyk pan Mordaunt”.

— O tak, na honor! — potwierdził d’Artagnan. — Ale ruszajmy w drogę.

I obaj, ani chwili więcej nie tracąc, ruszyli w stronę paryskiego traktu widocznego w oddali, za nimi zaś pośpieszył Muszkiet, który choć przez całą noc dygotał z zimna, po kwadransie marszu spocił się jak mysz.


Загрузка...