8

Pog Hill, lipiec 1975


Joe mieszkał w ponurym, zniszczonym szeregowcu podobnym do większości domów stojących wzdłuż linii kolejowej. Ich fronty wychodziły bezpośrednio na ulicę, a drzwi wejściowe od chodnika oddzielały jedynie niskie murki. Z tyłu znajdowały się małe podwóreczka zawieszone praniem, zagracone budami skleconymi domowym sposobem, z klatkami dla królików, kurnikami i gołębnikami. Te podwórka wychodziły na tory kolejowe – wysoki nasyp rozryty w środku, by stworzyć trakt dla pociągów. Tutaj też droga wspinała się na most, a z ogrodu Joego można było dostrzec czerwone kolejowe światło sygnalizacyjne, przywodzące na myśl szczególną latarnię morską. Widać także było Nether Edge oraz rozmyte kontury szarych zboczy hałd szlaki. Z owych domów stojących niepewnie wzdłuż wąskiej, stromej uliczki, rozciągał się widok na całe terytorium Jaya. W pobliskim ogrodzie ktoś podśpiewywał – sądząc po słodko drżącym głosie, jakaś starsza pani. Ktoś inny jeszcze bił młotkiem w drewno i te proste, swojskie dźwięki podziałały na Jaya niezwykle kojąco.

– Napijesz się czegoś? – Joe kiwnął niewymuszenie głową w stronę domu. – Wyglądasz, na kogoś, kto nie odmówi szklaneczki.

Jay rzucił okiem w stronę budynku, uświadamiając sobie nagłe, że ma podarte dżinsy a pod nosem i na górnej wardze – zakrzepłą krew. Paliło go pragnienie.

– OK.

Wewnątrz panował przyjemny chłód. Jay podążył za starszym mężczyzną do kuchni – dużego, niemal pustego pomieszczenia o podłodze z czysto wyszorowanych desek, gdzie stał wielki sosnowy stół, poznaczony bliznami wielu cięć rozmaitych noży. W oknie nie wisiały żadne zasłonki, ale cały parapet był zastawiony roślinami o długich, smukłych łodygach, tworzących gęsty parawan zieleni, nie dopuszczający do środka gorących promieni słońca. Rośliny wydzielały przyjemny, lekko ziemisty zapach, który przenikał całe pomieszczenie.

– Te tu, to moje pomidory – oznajmił Joe, otwierając spiżarkę, i wówczas Jay spostrzegł, że pomiędzy ciepłymi liśćmi rzeczywiście rosną owoce – malutkie i żółte; wielkie, niekształtne i czerwone; a także pasiaste, pomarańczowozielone, przypominające marmurkowe kule do gry. Wzdłuż ścian na podłodze, w doniczkach, stało jeszcze więcej roślin. Niektóre pięły się po ościeżnicy. Po jednej stronie kuchni znajdowało się wiele drewnianych skrzynek z warzywami i owocami, ułożonymi luźno, by się nie poobijały.

– Fajne rośliny – powiedział Jay, chociaż naprawdę wcale tak nie myślał.

Joe rzucił mu rozbawione spojrzenie.

– Jeśli chcesz, by rosły, musisz je zagadywać. I łaskotać – dodał wskazując na długą tyczkę opartą o pustą ścianę. Na końcu miała uwiązany króliczy ogon. – Popatrz no, to mój kij do łaskotek. Bo pomidory… o, one są bardzo łaskotliwe.

Jay spojrzał na niego z niewzruszonym wyrazem twarzy.

– Wygląda na to, żeś wpadł w tarapaty – powiedział Joe, otwierając drzwi po drugiej stronie kuchni. Za nimi była duża spiżarka. – Trza ci było walczyć, hę?

Jay oględnie powiedział mu, co się stało. Gdy zaczął opowiadać, jak Zeth zniszczył radio, jego głos stał się piskliwy, zabrzmiał dziecinnie, niemal płaczliwie. Urwał gwałtownie, a twarz oblał mu rumieniec wściekłości.

Ale Joe zachowywał się tak, jakby niczego nie zauważył. Sięgnął do spiżarki i wyjął butelkę z ciemnoczerwonym płynem oraz dwie szklanki.

– Wlej trochę w siebie – zarządził Joe, napełniając płynem szklanki. Napój pachniał owocowo, ale całkiem obco; lekko zalatywał drożdżami, jak piwo, ale wydzielał też jakąś przewrotną słodycz. Jay podejrzliwie spojrzał na szklankę.

– Czy to wino? – spytał niepewnie. Joe skinął głową.

– Z ostrężyn – wyjaśnił, popijając z wyraźnym upodobaniem.

– Chyba nie powinienem… – zaczął Jay, ale Joe pchnął w jego stronę szklankę w niecierpliwym geście.

– Spróbuj, chłopcze – nakazał. – Doda ci ducha. Spróbował.

Joe klepał go po plecach tak długo, aż przestał się krztusić, uprzednio jednak wyjął z dłoni chłopca szklankę, by cenny płyn nie wylał się.

– Co za ohydztwo! – zdołał wydusić z siebie Jay pomiędzy napadami kaszlu.

To coś zupełnie nie smakowało jak wino, które zdarzało mu się pijać do tej pory. A smak wina nie był dla niego niczym nowym – rodzice od dawna częstowali go winem do obiadu, i Jay nawet rozsmakował się w niektórych co słodszych niemieckich gatunkach. Tym razem doświadczył zupełnie nowych doznań. Wino Joego smakowało ziemiście, trochę jak bagienna woda z domieszką owoców skwaśniałych ze starości. Tanina oblepiła mu język. Paliło go w gardle. Oczy nabiegły łzami.

Joe wyglądał na nieco urażonego, ale po chwili wybuchnął śmiechem.

– Kapkę za mocne, hę?

Jay pokiwał głową, wciąż lekko pokasłując.

– Oczywista, powinienem wiedzieć – rzucił Joe pogodnie, odwracając się w stronę spiżarki. – Znaczy się, do te go trza się przyzwyczaić. Ale ono ma duszę – dodał rozmarzonym głosem, odstawiając ostrożnie butelkę na półkę. – A to najważniejsze.

Kiedy ponownie obrócił się w stronę Jaya, miał w ręku butelkę „Żółtej Lemoniady Bena Shaw’a”.

– Na mój rozum na razie to ci zrobi lepiej – oznajmił, napełniając szklankę. – A gdy chodzi o to wino, już wkrótce do niego dorośniesz.

Znów zwrócił się w stronę spiżarki, zawahał, po czym oznajmił:

– Ale myślę, że mogę ci dać coś na twoje inne kłopoty, jeśli tylko chcesz. Chodź za mną.

Jay nie bardzo wiedział, czego tak naprawdę się wówczas spodziewał. Że ten stary człowiek udzieli mu kilku lekcji kung-fu? Podaruje bazookę pozostałą z czasów wojny, kilka granatów albo dzidę Zułusów przywiezioną z dalekich wojaży? Czy może nauczy go specjalnego, absolutnie niezawodnego, powalającego wroga ciosu, który poznał dzięki mistrzowi z dalekiego Tybetu? Tymczasem Joe powiódł go na drugą stronę domu, gdzie z gwoździa wystającego z kamiennego muru zwisał czerwony, flanelowy woreczek. Joe go zdjął, powąchał zawartość, po czym wręczył Jayowi.

– Weź – powiedział. – Jeszcze podziała jakiś czas. Sobie zrobię nowy.

Jay wbił w niego wzrok.

– Co to jest? – spytał w końcu.

– Po prostu noś go przy sobie. W kieszeni, jeśli chcesz. Lub uwieszony do kawałka sznurka. Zobaczysz. Pomoże.

– A co jest w środku? – wybałuszał teraz oczy tak, jak by starszy mężczyzna był obłąkany. Jego podejrzenia, na moment uśpione, wybuchnęły ze zdwojoną siłą.

– Eee, to i owo. Drzewo sandałowe. Lawenda. Odrobina kasztana. Tej sztuczki nauczyła mnie pewna kobieta na Haiti, lata temu. Działa za każdym razem.

A więc to tak, pomyślał Jay. Ten staruszek był ewidentnie pomylony. Nieszkodliwy – miał nadzieję – ale obłąkany. Spojrzał nerwowo w stronę ogrodu rozciągającego się za jego plecami i zaczął się zastanawiać, czy zdążyłby dobiec do murku, gdyby gospodarz okazał się jednak niebezpieczny. Ale Joe tylko się uśmiechał.

– Spróbuj – nalegał. – Noś to po prostu w kieszeni. Zaraz zapomnisz, że coś tam masz.

Jay postanowił sprawić mu przyjemność.

– OK – powiedział. – I co właściwie się wtedy stanie? Joe znowu uśmiechnął się szeroko.

– Może i nic.

– Skąd więc będę wiedział, czy to działa jak należy? – zaczął nalegać.

– Będziesz wiedział – odparł Joe. – Gdy następnym razem pójdziesz do Nether Edge.

– Ani mi się śni w ogóle tam chodzić – rzucił Jay ostrym głosem. – Nie, póki te chłopaki…

– I zostawisz swoje skarby, ażeby je znaleźli?

Joe miał rację. Jay niemal zapomniał o puszce ze skarbami wciąż ukrytej w sekretnym miejscu, za obluzowanym kamieniem. Nagłe przerażenie, gdy sobie to uświadomił, niemal wyparło z jego pamięci pewność, że nigdy nie wspominał Joemu o puszce.

– Chodziłem tam i ja jako wyrostek – oświadczył starszy pan beznamiętnym tonem. – W załomie śluzy był taki obluzowany kamień. Jest tam jeszcze, hę?

Jay wytrzeszczał na niego oczy.

– Skąd pan wie? – wyszeptał.

– A co ja tam wiem? – spytał Joe przesadnie niewinnym tonem. – O co chodzi? Jestem jedynie synem górnika. Mnie nic nie wiadomo.

Tego dnia Jay nie wrócił nad kanał. Był zbyt skołowany tym wszystkim, co się wydarzyło – jego myśli kłębiły się wokół bójek, zniszczonych odbiorników radiowych, haitańskich czarów i błękitnych, śmiejących się oczu Joego. Wsiadł na rower i powoli przejechał kilka razy kładką ponad torami, z sercem walącym niczym młot, usiłując zebrać odwagę, by się wspiąć na nasyp. W końcu jednak popedałował do domu, przygnębiony i rozczarowany. Triumf wygranej potyczki już z niego wyparował. Teraz prześladował go obraz Zetha i jego bandy przetrząsających skarby z puszki, wybuchających ordynarnym śmiechem, niszczących komiksy i książki, wpychających do ust jego batony, wciskających do kieszeni jego pieniądze. Co gorsza, w puszce były też zeszyty z opowiadaniami i wierszami, które do tej pory napisał. Ale jednak pojechał do domu, zaciskając do bólu szczęki w poczuciu bezsilnej wściekłości, obejrzał w telewizji „Late Night at the Movies”, po czym położył się do łóżka i pogrążył w niespokojnym śnie, w którym cały czas uciekał przed niewidzialnym wrogiem, a śmiech Joego dźwięczał mu w uszach.

Następnego dnia postanowił zostać w domu. Czerwony flanelowy woreczek leżał na nocnej szafce niczym nieme wyzwanie. Jay usiłował go zignorować i zabrał się za czytanie, ale wszystkie najlepsze komiksy wciąż znajdowały się w puszce ze skarbami. Do tego brak radia dawał mu się we znaki złowieszczą ciszą. Na zewnątrz świeciło słońce i wiał wiatr – przyjemna bryza, nie pozwalająca, by powietrze zanadto się rozprażyło. Zanosiło się na najpiękniejszy dzień tego lata.

Przybył na kładkę kolejową jakby we śnie. Wcale nie zamierzał się tam udawać; nawet gdy już pedałował w stronę miasta, jakiś wewnętrzny głos utrzymywał go w pewności, że pojedzie inną drogą, że zawróci, zostawi kanał Zethowi i jego bandzie – bo to teraz było przecież ich terytorium. Być może pojedzie do Joego – co prawda Joe nie zaprosił go do ponownych odwiedzin, ale też nie powiedział, żeby się trzymał od niego z daleka, jakby obecność Jaya była mu całkowicie obojętna. Albo może wpadnie do trafiki i kupi sobie paczkę papierosów. W każdym razie na pewno nie zjawi się dziś nad kanałem. Gdy ukrywał rower w dobrze mu znanej kępie wierzbówki i wspinał po nasypie – wciąż sobie to powtarzał. Tylko kompletny idiota podejmowałby ryzyko ponownego spotkania z gangiem tych wyrostków. Flanelowy woreczek Joego spoczywał w kieszeni jego dżinsów. Wyraźnie go czuł – miękka kulka, nie większa od zwiniętej w kłębek chusteczki do nosa. Jay zastanawiał się, jak mógłby mu pomóc woreczek pełen wonnych ziół. Otworzył go poprzedniego wieczoru i wysypał zawartość na nocną szafkę. Kilka drobnych patyczków, trochę brązowawego proszku i zielonoszarej, aromatycznej substancji. A on w duchu spodziewał się co najmniej zasuszonej ludzkiej głowy. To tylko żart, stwierdził wtedy stanowczo. Zwykły dowcip starego człowieka. A mimo to jakaś jego cząstka, owładnięta uporem, pragnąca desperacko wierzyć w niezwykłe działanie amuletu, nie pozwoliła na pozostawienie go w domu. A co jeżeli w tym woreczku rzeczywiście kryje się magiczna moc? Jay wyobraził sobie, że trzyma amulet wyciągnięty przed siebie, dźwięcznym, donośnym głosem wypowiada słowa zaklęcia, a Zeth i jego banda kulą się ze strachu… Woreczek spoczywał na jego udzie niczym kojąca, uspokajająca dłoń. Z drżącym sercem zaczął schodzić po nasypie w kierunku kanału. Najprawdopodobniej i tak nikogo tam nie spotka.

Znów się pomylił. Przemykał wąską ścieżką, trzymając się w cieniu drzew. Na spalonej, żółtawej ziemi jego tenisówki nie wydawały żadnego odgłosu. Trząsł się z nadmiaru adrenaliny, gotów uciekać przy najlżejszym, niepokojącym szeleście. Jakiś ptak zerwał się z głośnym trzepotem skrzydeł ze swojego gniazda w szuwarach i Jay zamarł, pewny, że ten alarm rozległ się na wiele mil wokół. Ale nic się nie wydarzyło. Teraz już niemal doszedł do śluzy, wyraźnie widział miejsce ukrycia swego skarbu. Kawałki potrzaskanego plastiku wciąż się walały po kamieniach. Jay uklęknął, usunął kawałek torfu zakrywający jego skrytkę i zabrał się do wyjmowania kamienia.

Od tak wielu godzin wyobrażał sobie ich nadejście, że w pierwszej chwili uznał dochodzące go odgłosy za wytwór własnego rozgorączkowanego umysłu. Po chwili jednak ujrzał zbliżające się od strony popieliska niewyraźne sylwetki, przesłonięte krzewami. Nie było już czasu na ucieczkę. Najwyżej pół minuty, a wynurzą się z zarośli. Ścieżka nad kanałem była w tym miejscu zupełnie odsłonięta i zbyt oddalona od kładki kolejowej, by miał pewność, że zdąży tam dobiec. Za kilka sekund stanie się całkiem odsłoniętym celem.

W mgnieniu oka zrozumiał, że teraz może się ukryć już tylko w jednym jedynym miejscu – w samym kanale. Kanał był w zasadzie całkiem wysuszony – tylko gdzieniegdzie majaczyły płytkie lusterka wody – przyduszony śmieciami, szuwarami i co najmniej stuletnią warstwą szlamu. Kamienny pomost tkwił niecały metr nad jego powierzchnią i Jay uznał, że pod nim może znaleźć schronienie – przynajmniej na jakiś czas. Oczywiście gdy oni tylko wejdą na pomost, czy skręcą w stronę ścieżki, lub schylą się, by sprawdzić co majaczy w tłustawej wodzie…

Teraz jednak nie było już czasu na podobne rozważania. Jay zsunął się z kolan wprost do kanału, jednocześnie wpychając puszkę do skrytki. Przez chwilę czuł, jak jego stopy bez żadnego oporu zapadają się w muł, ale po chwili dotknął dna, stojąc po kostki w szlamie, który wdarł się do tenisówek i rozlewał ohydną mazią pomiędzy palcami stóp. Ale Jay zupełnie nie zwrócił na to uwagi, przykucnął nisko – szuwary załaskotały go w twarz – zdecydowany, by stać się dla wroga jak najmniej widocznym celem. Instynktownie zaczął się też rozglądać za wszelką możliwą bronią: kamieniami, puszkami i innymi przedmiotami, którymi mógłby w nich ciskać. Jeżeli go spostrzegą, tylko element zaskoczenia może dać mu przewagę.

W tych gorących chwilach zapomniał o amulecie Joego tkwiącym w kieszeni dżinsów. Jednak gdy kucał w szlamie, woreczek wypadł mu z kieszeni i Jay podniósł go automatycznie, czując pogardę dla samego siebie. Jak do licha mógł kiedykolwiek uwierzyć, że woreczek pełen suchych liści i patyczków mógłby go przed czymkolwiek ochronić? Jak coś podobnego mogło mu w ogóle przyjść do głowy?

Teraz byli już blisko; najwyżej trzy metry od niego. Słyszał wyraźnie chrzęst ich butów. Któryś z nich rzucił o pomost słoikiem czy butelką; rozprysła się w drobny mak, a Jay skulił się, gdy deszcz szklanych odłamków posypał mu się na głowę i ramiona. W tym momencie uznał, że chowanie się pod pomostem było najidiotyczniejszym z możliwych pomysłów; po prostu samobójczym. Wystarczyło, by któryś z nich spojrzał w dół, a już byłby skazany na ich łaskę i niełaskę. Czemu nie uciekał, wyrzucał sobie gorzko w duchu. Powinien był uciekać, gdy jeszcze miał ku temu okazję. Kroki się zbliżyły. Dwa i pół metra, dwa metry, półtora. Jay wcisnął policzek w oślizłą, wilgotną kamienną ścianę kanału – usiłował stopić się z tą ścianą w jedno. Amulet Joego był teraz mokry od potu. Półtora metra. Metr.

Głosy – Baczków i Samolotów – odezwały się przerażająco blisko.

– Nie myślisz, że wróci, eh?

– Jeźli tak, to już z niego pieruński zimny trup.

To ja, pomyślał Jay w oszołomieniu. Oni mówią o mnie. Metr. Pół metra. Głos Zetha, niemal obojętny w swojej chłodnej pogróżce, mówiący:

– Ja tam mogę czekać.

Pół metra, trzydzieści centymetrów. Na Jaya padł jakiś cień i chłopiec schylił się jeszcze bardziej. Przebiegały go ciarki. Oni patrzyli w dół, spoglądali na kanał, ale Jay nie miał odwagi podnieść głowy, by dokładnie zlustrować sytuację, chociaż tak bardzo go świerzbiło, aby zobaczyć, co się dzieje, jakby ktoś wysmagał mu mózg pokrzywami. Czuł ich oczy na swoim karku, słyszał oddech Zetha. Jeszcze chwila, a już tego nie zniesie. Będzie musiał podnieść głowę, będzie musiał na nich spojrzeć…

Do kałuży, zaledwie metr od Jaya z pluśnięciem wpadł kamień. Jay dojrzał go kątem oka. Po chwili wpadł jeszcze jeden. Plask!

Z desperacją pomyślał, że się tylko z nim drażnią. Bo przecież musieli go dostrzec i teraz jedynie przedłużali chwilę ataku, z trudem tłumili złośliwy rechot, cicho zbierali kamienie i inne pociski, by go nimi obrzucić. Być może nawet Zeth uniósł do oczu swoją wiatrówkę, i przyglądał mu się w nieruchomym zamyśleniu…

Jednak nic podobnego się nie wydarzyło. Gdy Jay już, już zamierzał podnieść głowę, usłyszał ich oddalające się kroki. Jeszcze jeden kamień plusnął o błoto i odbił się w jego stronę, tak że Jay aż się skulił. A potem ich głosy zaczęły się oddalać leniwie w kierunku popieliska i mówić coś o szukaniu butelek na ćwiczebne cele.

Jay jednak wciąż czekał w swym ukryciu, czując jakąś dziwną niechęć, by się stamtąd ruszyć. To był z ich strony podstęp, wmawiał sobie, zwykły fortel, żeby wywabić go z kryjówki, bo przecież byli tak blisko, że musieli go zobaczyć. Jednak głosy wciąż się oddalały, stawały się coraz cichsze, gdy jego wrogowie szli zarośniętą ścieżką w kierunku popieliska. Po chwili dobiegł go daleki odgłos wystrzału wiatrówki i ledwo słyszalne śmiechy zza linii drzew. To było absolutnie nieprawdopodobne. Przecież musieli go dojrzeć. A tymczasem, jakimś cudem…

Ostrożnie wyciągnął ze skrytki puszkę ze skarbami. Amulet od Joego był ciemny od potu. Ale zadziałał, ze zdziwieniem stwierdził w duchu Jay. Jakkolwiek nieprawdopodobnie to brzmiało, amulet zadziałał.

Загрузка...