Im bardziej zbliżał się lipiec, tym robiło się goręcej, a nawet nadzwyczaj upalnie. Jay nagle poczuł, jakie to szczęście, że ma zaledwie kilka grządek warzyw i owoców, o które musi się zatroszczyć, bo mimo bliskości rzeki, gleba na jego posiadłości stała się tak wysuszona, że aż popękała, a jej naturalny rdzawy kolor, pod wpływem ataku promieni słonecznych, zjaśniał najpierw do barwy bladego różu, by w końcu przejść w niemal idealną biel. Teraz Jay musiał podlewać wszystkie rośliny przez dwie godziny dziennie – w wolne od palącego słońca wieczory i poranki, by wilgoć natychmiast nie wyparowała. Wykorzystywał sprzęt, który znalazł w zapuszczonej szopie Foudouina: wielkie metalowe konwie do przenoszenia wody i ręczną pompę do czerpania jej z rzeki. Pompę zainstalował w pobliżu smoczej głowy, na granicy swoich gruntów i winnicy Marise.
– Dla niej w sam raz ta pogoda – wyznał pewnego dnia Narcisse nad filiżanką kawy w Les Marauds. – Jej ziemia nigdy nie wysycha, nawet w najupalniejsze lato. Onegdaj, gdy byłem jeszcze chłopcem, a stary Foudouin ani myślał o kupnie tej ziemi, zainstalowali tam system odwadniający jak się patrzy – z rurami i drenami. Ale do tej pory już to wszystko zapewne popadło w ruinę. I wątpię, czy ona się za to zabrała. – Mówił to łagodnym głosem, bez cienia złośliwości. – Jeżeli czemuś nie może podołać sama – oznajmił wprost – ma niezrobione. Bo taka już jest!
Narcisse sam dotkliwie odczuwał skutki lipcowych upałów. Jego młode sadzonki były teraz w najbardziej newralgicznym stadium rozwoju. Przyszedł sezon na gladiole, peonie i kamelie; miniaturowe warzywa nadawały się do zbiorów, a na drzewach pojawiły się zawiązki owoców. Tymczasem w wyniku niespodziewanej fali gorąca i suszy wszystkie kwiaty mogły nagle zwiędnąć – każdy z nich potrzebował teraz pełnej konewki wody dziennie; zawiązki owoców mogły uschnąć na gałęziach, a liście spopieleć.
– Bof - Narcisse wzruszył ramionami z filozoficznym wyrazem twarzy. – Już od początku roku się na to zanosiło. Ostatecznie od lutego ani razu nie spadł choćby jeden porządny deszcz. Wystarczyło go zaledwie, by zrosić glebę, eh, ale nie by wniknąć w głąb – a dopiero to się liczy na prawdę. Znowu czeka nas marny zarobek – mówiąc to, wskazał na stojący obok niego koszyk pełen jarzyn, prezent na stół Jaya, po czym potrząsnął głową. – Tylko spójrz na nie – powiedział. Pomidory miały wielkość piłek do krykieta. – Wstyd mi sprzedawać coś podobnego. Dlatego muszę je rozdawać. – Z ponurą miną pociągnął łyk kawy. – W zasadzie już teraz mógłbym rzucić ten interes – dorzucił po chwili.
Oczywiście nie mówił tego poważnie. Narcisse, kiedyś tak powściągliwy, w ostatnich tygodniach stał się nadzwyczaj rozmowny. Pod jego surowym obliczem kryło się miękkie serce, a za gderliwością – niezwykłe ludzkie ciepło, sprawiające że wszyscy, którzy zadali sobie trud, by go poznać lepiej, przepadali za nim. Poza tym był jedyną osobą w wiosce, z którą Marise prowadziła jakiekolwiek interesy – być może dlatego, że często zatrudniali tych samych robotników. Raz na trzy miesiące Narcisse dostarczał na jej farmę nawozy, środki owadobójcze i nasiona.
– Zajmuje się jedynie własnymi sprawami – to był jedyny komentarz Narcisse’a na temat Marise. – Jak dla mnie, więcej kobiet powinno brać z niej przykład.
Poprzedniego roku, na odległym końcu swojego drugiego pola, Marise umieściła zraszacz czerpiący wodę z rzeki. Narcisse pomógł jej go złożyć, natomiast zainstalowała go sama, własnoręcznie kopiąc rowy przez pole prowadzące do rzeki i wkopując rury głęboko w ziemię. Hodowała tam kukurydzę, a co trzy lata – słoneczniki. Te uprawy nie są w stanie znieść suszy tak dobrze jak winorośl, dlatego dodatkowo je nawadniała.
Narcisse chciał jej pomóc w instalowaniu tego urządzenia, ona jednak odmówiła.
– Jeżeli coś jest warte zachodu, należy zrobić to samemu – tak miała mu oznajmić.
Zraszacz pracował głównie w nocy – w dzień nie miałoby to najmniejszego sensu, woda bowiem wyparowałaby, będąc jeszcze w powietrzu, zanim zdążyłaby opaść na pole. Wieczorami, przez otwarte okno, Jay słyszał szum tej maszynerii – tępy turkot niosący się echem w nieruchomym powietrzu. W księżycowej poświacie pienista woda wydobywająca się z rur wyglądała zjawiskowo, niemal magicznie. Narcisse powiedział Jayowi, że Marise w zasadzie uprawiała tylko winorośl. Kukurydza i słoneczniki były przeznaczone jedynie na paszę dla inwentarza, natomiast warzywa – do jej własnego użytku. Dla mleka i sera trzymała też kilka kóz, którym pozwalała się poruszać swobodnie po całej posiadłości, niczym domowym maskotkom. Winnica należała raczej do małych – można z niej było uzyskać najwyżej 8000 butelek wina rocznie. Jayowi wydało się to nadzwyczajną ilością, o czym nie omieszkał poinformować Narcisse’a. Ale Narcisse tylko się uśmiechnął pod nosem.
– Nie za wiele – oświadczył rzeczowo. – To, oczywiście, doskonałe wino. Stary Foudouin wiedział, co robi, gdy sadził te winogrona. Czy zauważyłeś, jak jej grunty schodzą ostro ku bagnisku?
Jay potakująco skinął głową.
– Dzięki temu ma tak dobre winogrona. Odmiana chenin. Zbiera je bardzo późno, w październiku, a nawet w listopadzie, wszystko ręcznie – grono po gronie. W tej porze są już niemal całkiem wysuszone. Jednak gdy co rano znad bagien unosi się mgła, zrasza winorośl i wywołuje pourriture noble, szczególny rodzaj szlachetnej pleśni nadający gronom słodyczy i aromatu. – Narcisse zamyślił się. – Do tej pory musiała już zgromadzić ze sto beczek wina, które dojrzewa teraz w dębinie w jej piwnicy. Po osiemnastu miesiącach każda butelka takiego napitku warta jest ze sto franków i więcej. Dlatego była w stanie walczyć o twoją ziemię.
– Więc rzeczywiście musi jej zależeć na tym, by tu pozostać – stwierdził Jay. – A mnie się raczej wydawało, że gdyby tylko miała dostateczną ilość pieniędzy, natychmiast by się stąd wyniosła. Słyszałem, że nie najlepiej układają się jej stosunki z mieszkańcami wioski.
Narcisse posłał mu uważne spojrzenie.
– Ona zajmuje się tylko własnymi sprawami – oświadczył ostrym głosem. – I to wszystko.
Po czym rozmowa znów zeszła na uprawę ziemi.