11

Londyn, wiosna 1999


Zanim Jay dotarł do klubu „Spy’s” dochodziła już dziesiąta i przyjęcie było w toku. Kolejna literacka impreza Kerry, pomyślał ponuro. Znudzeni dziennikarze, tani szampan i nadgorliwe, młode stworzenia zabiegające o względy starszych od nich, zblazowanych facetów, takich jak on sam. Kerry nigdy nie miała dosyć podobnych imprez, sypała imionami znanych osobistości na prawo i lewo, jak gdyby rozrzucała wokół konfetti – Germaine i Will, i Ewan – przemykała od jednego prestiżowego gościa do drugiego z żarliwością najwyższej kapłanki. Jay dopiero w tym momencie uświadomił sobie, jak bardzo tego nienawidzi. Wpadł do domu tylko na moment, by zabrać najpotrzebniejsze rzeczy. Zobaczył na automatycznej sekretarce gorączkowo mrugające czerwone światełko, ale nie chciało mu się odsłuchiwać wiadomości. Butelki wepchnięte do brezentowej podróżnej torby zamarły w kompletnej ciszy. Teraz to on był wzburzony, kipiał gwałtownymi emocjami: rozedrgany i drżący, w jednej chwili popadał w radosną ekstazę, by ledwie kilka sekund później z trudem powstrzymywać łzy. Przerzucał swoje rzeczy pospiesznie niczym złodziej, w obawie, że jeżeli zatrzyma się w tym biegu choć na chwilę, straci ów niezwykły napęd i wpadnie znowu w koleiny swojej dawnej egzystencji.

Włączył radio, nadal nastawione na stację starych przebojów, i usłyszał Roda Stewarta śpiewającego „Sailing”, jeden z ulubionych utworów Joego – „zawsze przywodzi mi na myśl one czasy, gdy tak wiele podróżowałem, chłopcze” – i Jay wsłuchał się w nostalgiczne tony, wpychając jednocześnie do torby z butelkami jakieś ubrania chwycone na chybił trafił. Zadziwiające, z jak niewielką liczbą rzeczy nie był w stanie się rozstać i musiał zabrać ze sobą. Maszyna do pisania. Niedokończony maszynopis „Niezłomnego Corteza”. Parę ukochanych książek. Radio. I, oczywiście, kilka butelek wina, ze „Specjałami” Joego na czele. Kolejny impuls, powiedział sobie w duchu. To wino było przecież całkiem bezwartościowe, niemal nie nadające się do picia. A tymczasem Jay nie potrafił się uwolnić od przekonania, że w tych butelkach kryje się coś niezbędnego mu do życia. Coś, bez czego teraz absolutnie nie umiałby się obejść.

„Spy’s” to jeden z wielu podobnych do siebie londyńskich klubów. Ich nazwy i wystrój się zmieniają, ale miejsca pozostają w swej istocie takie same: pełne blichtru, hałaśliwe, pozbawione duszy. Około północy wszyscy goście porzucają już wszelkie pozory intelektualizmu i zabierają się na poważnie za upajanie alkoholem, ostro flirtując z kim popadnie i oczerniając wszelkich możliwych konkurentów. Kiedy wysiadł z taksówki z brezentową torbą przewieszoną przez ramię i niewielką walizką w dłoni, Jay zdał sobie sprawę, że zapomniał zabrać z domu zaproszenie. Jednak po krótkiej, ostrej wymianie zdań z bramkarzem, zdołał przekazać wiadomość Kerry, która pokazała się parę minut później w sukience kupionej w snobistycznym domu mody, z lodowatym uśmiechem na ustach.

– W porządku – rzuciła bramkarzowi. – On jest po prostu beznadziejny – mówiąc to, zlustrowała swymi szmaragdowozielonymi oczami Jaya: jego dżinsy, płaszcz przeciwdeszczowy i brezentową torbę na ramieniu.

– Widzę, że postanowiłeś nie wkładać Armaniego – stwierdziła chłodno.

W tym momencie jego euforia opadła już ostatecznie, pozostawiając po sobie jedynie coś na kształt tępego kaca. Jednak Jay ze zdziwieniem spostrzegł, że mimo to pozostał niezłomny w swym postanowieniu. Dotykanie podróżnej torby zdawało się pomagać, więc czynił to raz po raz, jakby testował realność jej istnienia. Pod warstwą brezentu butelki pobrzękiwały cicho, w równym rytmie.

– Kupiłem dom – oznajmił Jay, wyciągając przed siebie rękę z wymiętą broszurą. – Popatrz, Kerry, to chateau Joego. Kupiłem go dziś rano. Od razu rozpoznałem ten dom, gdy tylko ujrzałem zdjęcie.

Pod beznamiętnym, zielonym spojrzeniem poczuł się beznadziejnie dziecinnie. Na jakiej podstawie przypuszczał, że ona go zrozumie? Przecież on sam ledwo był w stanie zrozumieć co nim kierowało.

– Nazywa się Chateau Foudouin – dorzucił. Kerry spojrzała na niego uważnie.

– Kupiłeś dom. Potaknął skinieniem głowy.

– Tak po prostu kupiłeś dom? – spytała pełnym niedowierzania głosem. – I zrobiłeś to dzisiaj?

Znowu skinął głową. Miał jej do powiedzenia tak wiele. To było przeznaczenie, chciał krzyknąć, to magia, którą bezskutecznie próbował odnaleźć od dwudziestu lat. Chciał jej opowiedzieć wszystko o tej broszurze i promieniu słońca, i o tym, jak zdjęcie tego domu po prostu na niego wyskoczyło. Chciał jej wyjaśnić, jak wielka ogarnęła go wówczas pewność, że ten dom sam wybrał właśnie jego, a nie odwrotnie.

– To niemożliwe, żebyś kupił dom. – Kerry wciąż usiłowała przyswoić sobie jego słowa. – Na Boga jedynego, Jay, przecież ty się wahasz całymi godzinami, zanim kupisz koszulę!

– Ale tym razem było inaczej. Było tak, jakby… – próbował zwerbalizować własne emocje: owo tajemnicze przeświadczenie, wszechogarniające poczucie przymusu. Doświadczył tego po raz pierwszy od czasu, gdy był nastolatkiem: tej wiedzy, że życie nie jest pełne bez jakiegoś nieskończenie pożądanego, magicznego, totemicznego przedmiotu – pary rentgenowskich okularów, kalkomanii z wizerunkami Hell’s Angels, biletu kinowego na wyjątkowy film, ostatniego singla najmodniejszej kapeli – pewności, że wejście w jego posiadanie wszystko zmieni, że można będzie potwierdzać jego istnienie ciągłym dotykaniem, macaniem go we własnej kieszeni. To nie było uczucie, które mógłby żywić dorosły, dojrzały człowiek. Było o wiele prymitywniejsze, płynące z samych trzewi. Z nagłym zdziwieniem Jay odkrył, że właściwie od dwudziestu lat nie miał żadnych pragnień, że w zasadzie już nie pożądał niczego.

– Jakbym… nagle znowu znalazł się na Pog Hill – oświadczył, w pełni świadomy, że Kerry i tak go nie zrozumie. – Jak gdyby w ogóle nie było tych ostatnich dwudziestu lat.

Twarz Kerry wyrażała kompletne zmieszanie.

– Nie mogę uwierzyć, że pod wpływem nagłego impulsu kupiłeś dom – oznajmiła. – Samochód, tak. Czy motocykl. OK. Gdy się nad tym zastanowię, jestem gotowa przyznać, że byłbyś do tego zdolny. Ostatecznie to tylko duże zabawki dla dużych chłopców. Ale dom?! – Pokręciła głową z wyrazem całkowitego zagubienia. – I co zamierzasz z nim zrobić?

– Zamieszkać w nim – odparł Jay z prostotą. – Tam pracować.

– Ale przecież to gdzieś we Francji. – Irytacja nadała tonowi jej głosu ostrego zabarwienia. – Jay, ja nie mogę sobie pozwolić na grzęźniecie tygodniami we Francji. W przyszłym miesiącu zaczynam nowy program. Mam zbyt wiele zobowiązań. Słuchaj, czy w pobliżu jest chociaż jakieś lotnisko? – Urwała gwałtownie, spoglądając uważnie na podróżną torbę, jakby po raz pierwszy rejestrując jej obecność – obecność walizki, a także jego podróżny strój. Na czole pomiędzy brwiami, pojawiła się jej głęboka bruzda.

– Posłuchaj, Kerry…

Kerry wzniosła dłoń we władczym geście.

– Jedź do domu – poleciła. – To nie jest odpowiednie miejsce na podobną dyskusję. Jedź do domu, Jay, zrelaksuj się, a gdy wrócę, wszystko omówimy na spokojnie. OK? – Jej głos brzmiał teraz powściągliwie: można by odnieść wrażenie, że zwraca się do nadpobudliwego maniaka.

Jay pokręcił głową.

– Ja nie wracam – oświadczył stanowczo. – Muszę na jakiś czas stąd wyjechać. Przyszedłem, żeby ci powiedzieć do widzenia.

Nawet w tym momencie Kerry nie okazała zaskoczenia. Irytację, owszem. Niemal zakrawającą na gniew. Ale pozostała pewna własnej pozycji, niewzruszona w swej postawie i przekonaniu.

– Znowu się urżnąłeś, Jay – stwierdziła autorytatywnie. – I zupełnie nie przemyślałeś tej decyzji. Zjawiasz się tu i ni stąd, ni zowąd częstujesz mnie jakimś idiotycznym pomysłem fundowania sobie drugiego domu, a gdy ja natychmiast nie wpadam z tego powodu w zachwyt…

– To nie ma być mój drugi dom.

Ton jego głosu zaskoczył ich oboje. Przez moment zabrzmiał wręcz brutalnie.

– A to co, do jasnej cholery, ma znaczyć? – spytała niskim, groźnym głosem.

– Że mnie w ogóle nie słuchasz. Obawiam się, że tak naprawdę nigdy nie słuchałaś tego, co do ciebie mówię. – Urwał na moment. – Zawsze powtarzasz mi, że wreszcie powinienem dorosnąć, podejmować własne decyzje, usamodzielnić się. Ale w rzeczywistości cieszysz się, że jestem permanentnym lokatorem w twoim domu, że we wszystkim czuję się od ciebie zależny. Nie mam niczego, co należy do mnie. Kontakty, przyjaciele – są twoi, nie moi. Ty nawet wybierasz dla mnie ubrania. A tymczasem ja mam pieniądze, Kerry, mam swoje książki, nie jestem nieszczęśnikiem zmuszonym do głodowania na poddaszu. Ton Kerry, gdy po chwili się odezwała, był rozbawiony, nawet nieco pobłażliwy.

– A więc to w tym rzecz? Zamierzasz ogłosić drobną deklarację niepodległości? – Jej pocałunek musnął jego policzek. – W porządku. Nie masz ochoty na to przyjęcie. Nigdy nie miałeś. Przepraszam, że nie zauważyłam tego rano. OK? – Położyła mu rękę na ramieniu i rozpłynęła się w uśmiechu. Patentowanym uśmiechu Kerry O’Neill.

– Proszę, posłuchaj. Posłuchaj mnie chociaż raz.

Czy dlatego Joe zachował się tak, a nie inaczej, zastanawiał się w tym momencie. Bo o wiele łatwiej odejść bez jednego słowa, zniknąć bez wzajemnych oskarżeń, bez łez, okrzyków niedowierzania. Uciec od poczucia winy. Jay jednak nie potrafił tak postąpić wobec Kerry. Ona co prawda już go nie kochała, wiedział to. Być może zresztą nigdy go nie kochała. Mimo to nie potrafił jej tego zrobić. Zapewne dlatego, że wiedział, jak by się potem czuła.

– Spróbuj mnie zrozumieć. To miejsce… – jednym szerokim gestem objął klub, oświetloną jaskrawymi neonami ulicę, pochmurne, ciemne niebo, cały Londyn: ciężko dyszący, ciemny, wiejący grozą. – Ja już nie należę do tego miejsca. Nie mogę myśleć, gdy tu jestem. Cały czas nic nie robię, tylko czekam, by coś się wydarzyło, by objawił mi się jakiś szczególny znak…

– Och, na rany Chrystusa, dorośnij wreszcie! – Nagle Kerry wpadła w furię, skrzecząc tonem wściekłego ptaszyska. – Czy to ma być wymówka? Jakiś idiotyczny angst? Gdybyś mniej czasu poświęcał na ckliwe wspominanie tego starego sukinsyna, a w zamian wreszcie rozejrzał się wokół, gdybyś tylko przyjął odpowiedzialność za własne życie i przestał wyczekiwać na specjalne znaki, niezwykłe omeny…

– Przecież ja właśnie to robię – przerwał jej w pół zdania. – Właśnie biorę odpowiedzialność za własne życie. Robię to, co zawsze kazałaś mi robić.

– Ależ ja nigdy nie miałam na myśli jakiejś bezsensownej ucieczki do Francji! – Teraz w jej głosie pobrzmiewała już panika. – Nie wolno ci postępować w taki sposób! Ostatecznie jesteś mi coś winien! Dwóch minut nie przetrwałbyś beze mnie. Zawsze przedstawiałam cię odpowiednim ludziom, wykorzystywałam dla ciebie swoje kontakty. Beze mnie byłeś niczym, objawieniem jednej książki, pieprzonym uzurpatorem…

Przez chwilę Jay przyglądał się jej beznamiętnie. To dziwne, pomyślał chłodno, jak szybko łagodna łania może się przemienić w zjadliwą wiedźmę. Czerwone usta Kerry były teraz cienką krechą, wykrzywioną straszną złością. Jej oczy zmieniły się w dwie wąskie szparki. Wściekłość, dobrze znana, przynosząca wyzwolenie, otuliła go nagle niczym miękki płaszcz. Wybuchnął głośnym śmiechem.

– Podaruj sobie te bzdury – oznajmił stanowczym głosem. – To był zawsze układ przynoszący obopólne korzyści. Przecież uwielbiałaś szafować moim nazwiskiem na wszelkich możliwych przyjęciach, prawda? Byłem atrakcyjnym dodatkiem do twojego stroju. Pokazywanie się ze mną dobrze wpływało na twój wizerunek. To jak z tymi ludźmi czytającymi poezję w metrze. Wszyscy widzieli cię razem ze mną i automatycznie zakładali, że jesteś prawdziwą intelektualistką, a nie panienką usiłująca wcisnąć się za wszelką cenę do telewizji, niezdolną do choćby jednej własnej, oryginalnej myśli.

Wpiła w niego wzrok – kompletnie zaskoczona i doprowadzona do wściekłości. Teraz miała oczy szeroko rozwarte.

– Co takiego?!

– Żegnaj. – Odwrócił się, by odejść.

– Jay! – Rzuciła się w jego stronę, waląc z całej siły otwartą dłonią w brezentową torbę. Wewnątrz butelki zaszeptały, po czym parsknęły gniewnie.

– Jak śmiesz odwracać się do mnie plecami? – wysyczała z wściekłością Kerry. – Swego czasu bez skrupułów wykorzystywałeś moje kontakty, gdy tak ci było wygodnie. Jak masz czelność odwracać się teraz ode mnie i oznajmiać, że odchodzisz, nie udzielając mi żadnego sensownego wyjaśnienia? Jeżeli potrzebujesz psychicznej przestrzeni – powiedz to. A potem pojedź do tego swojego francuskiego chateau, jeżeli tego rzeczywiście potrzebujesz, ponapawaj się inną atmosferą, jeżeli to miałoby jakoś ci pomóc.

Nagle spojrzała na niego roziskrzonym wzrokiem.

– Czy właśnie o to chodzi? O kolejną książkę? – Jej głos był głosem wygłodniałego wampira, jej gniew prze obraził się nagle w żywe podniecenie. – Jeżeli w tym rzecz, musisz mi to powiedzieć, Jay. Przynajmniej tyle jesteś mi winien. Po tych wszystkich latach…

Jay spojrzał na nią. Jakże prosto byłoby teraz powiedzieć „tak”. Dać jej coś, co mogłaby zrozumieć. Usprawiedliwić, wybaczyć.

– Nie wiem – odparł w końcu. – Ale nie sądzę.

W tym momencie pojawiła się taksówka i Jay zatrzymał ją machnięciem ręki. Wrzucił bagaże na tylne siedzenie, po czym sam wskoczył do środka. Kerry wydała okrzyk frustracji i trzasnęła dłonią w szybę samochodu, jakby to była jego twarz.

– W porządku! A więc uciekaj! Ukryj się przed ludźmi! Jesteś taki sam jak ten staruch – zwyczajny nieudacznik i życiowy tchórz! To jedyne na co cię stać! Jay! Jaaay!

Gdy taksówka gładko ruszyła spod krawężnika, Jay uśmiechnął się szeroko i oparł o brezentową torbę. Z jej wnętrza wydobyły się ciche, pobrzękliwe dźwięki aprobaty, które towarzyszyły mu już przez całą drogę na lotnisko.

Загрузка...