Jaya obudził śpiew ptaków. Gdy tylko otwarł oczy, usłyszał, że Rosa urzęduje na górze i zobaczył bladożółte światło słońca wpadające przez szparę w okiennicy. Na krótką, ulotną chwilę ogarnęło go poczucie całkowitego szczęścia. Ale już za moment uderzyła go świadomość śmierci Joego i poczuł straszny przypływ smutku, który zawsze chwytał go całkiem niespodziewanie, i którego nigdy nie potrafił przezwyciężyć. Co dnia budził się z nadzieją, że tym razem poczuje się inaczej, jednak co dzień wszystko wyglądało tak samo.
Na wpół ubrany wygrzebał się z łóżka i wstawił czajnik na gaz. Lodowatą wodą z kranu opłukał twarz. Zaparzył kawę i zaczął pić niemal wrzącą, tak że parzyła mu usta. Słyszał, że na górze Rosa zaczęła nalewać wodę do wanny. Wyjął z lodówki mleko i coś do jedzenia. Przygotował miseczkę cafe au lait, obok położył trzy kostki cukru zawinięte w pergamin. Ukroił kawał melona. Zalał mlekiem muesli. Rosa odznaczała się dobrym apetytem.
– Rosa! Śniadanie!
Jego głos zabrzmiał chropawo. Nagle spostrzegł, że na stole stoi talerzyk z kilkoma niedopałkami, chociaż Jay nie pamiętał, by kupował jakiekolwiek papierosy czy palił je poprzedniego wieczoru. Przez moment poczuł ukłucie czegoś, co można by określić ślepą nadzieją. Jednak żaden z petów nie był pozostałością po playersie.
W tym samym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Popotte, zamajaczyło mu niejasno w głowie – pewnie przyniosła jakiś kolejny rachunek albo pełną zniecierpliwienia notkę od Nicka, z zapytaniem, czemu do tej pory nie odesłał podpisanego kontraktu. Jay pociągnął kolejny łyk kawy, która smakowała tak, jakby zwietrzała już dawno temu, po czym ruszył w stronę drzwi.
Ktoś stał na progu. Jay dostrzegł nienagannie eleganckie szare spodnie, kaszmirowy sweter, mokasyny od Tod’sa, płaszcz burberry i czerwoną aktówkę Louis Vuittona.
– Kerry?
Przez sekundę ujrzał siebie samego jej oczami: bosy, nieogolony, o znękanej twarzy. Ona jednak posłała mu najbardziej promienny ze swoich uśmiechów.
– Jay, biedactwo. Wyglądasz na dramatycznie zaniedbanego. Mogę wejść?
Jay się zawahał. Kerry była przesadnie przymilna, a on nigdy nie ufał jej przymilności. Zbyt często stanowiła wstęp do wojny.
– Tak. Oczywiście. OK.
– Cóż za cudowne miejsce. – Nie miał wątpliwości, że mimo słodkiego tonu w tym momencie pożerała ją zawiść. – A jakiż cudowny kredens na przyprawy. Doprawdy zachwycający. I do tego ta komódka.
Elegancko kręciła się po pokoju, szukając jakiegoś niezagraconego miejsca, by usiąść. Jay zrzucił z jednego z krzeseł brudne ubrania i skinął jej głową.
– Wybacz ten bałagan – zaczął i w tym samym momencie, nieco po niewczasie, zdał sobie sprawę, że jego przepraszający ton dał jej niespodziewanie nad nim przewagę. Posłała mu swój patentowany uśmiech Kerry O’Neill i usiadła, zakładając nogę na nogę. Teraz swoim wyglądem przypominała nadzwyczaj pięknego syjamskiego kota. Jay nie miał pojęcia, co jej chodzi po głowie. Nagle zdał sobie sprawę, że tak naprawdę nigdy nie umiał się w tym zorientować. Może w gruncie rzeczy jej uśmiech był jak najbardziej szczery? Kto wie?
– Jak mnie znalazłaś? – Bardzo się w tym momencie starał, by z jego głosu zniknęła wszelka nuta defensywności. – Bo ja osobiście w żaden sposób nie starałem się rozgłaszać wszem wobec, gdzie przebywam.
– A jak sądzisz? Nicky mi w końcu powiedział. – Posłala mu kolejny uśmiech. – Oczywiście, musiałam go bardzo długo i dobitnie do tego przekonywać. Czy zdajesz sobie sprawę, jak bardzo wszyscy martwiliśmy się o ciebie? Żeby zniknąć w podobny sposób! Trzymać zamiar napisania kolejnej powieści w takiej tajemnicy!
Spojrzała na niego zalotnie, kładąc mu dłoń na ramieniu. W tym momencie Jay zauważył, że ma oczy innego koloru – były niebieskie, a nie zielone. A więc Joe miał świętą rację, gdy mówił o tych szkłach kontaktowych.
Wzruszył ramionami, czując, że zachowuje się bez klasy.
– Oczywiście, ja to świetnie rozumiem. – Jej dłoń po wędrowała teraz w stronę jego włosów, by odgarnąć z czoła opadające kosmyki. Jay nagle przypomniał sobie, że Kerry była najbardziej niebezpieczna w momentach, gdy próbowała mu matkować. – Wyglądasz jednak na całkowi cie wyczerpanego. Jakim cudem doprowadziłeś się do podobnego stanu? Zbyt wiele bezsennych nocy?
Jay szorstkim ruchem odsunął jej dłoń.
– Czytałem twój artykuł – oznajmił. Kerry wzruszyła ramionami.
– Tak. Ostatnio napisałam parę kawałków do niedzielnych dodatków literackich. W końcu doszłam do wniosku, że „Forum!” stało się zbyt wygodną przystanią dla wszelkich towarzystw wzajemnej adoracji. Nie sądzisz? Czyż nie stało się nie dość twórcze?
– W czym naprawdę rzecz? Czyżby nie zaoferowali ci prowadzenia innego programu?
Kerry uniosła brwi.
– Kochanie, nauczyłeś się tu sarkazmu – zauważyła. – Myślę, że tobie i twoim tekstom bardzo to pomoże. Ale widzisz, tak się składa, że Kanał 5 zaproponował mi opracowanie wspaniałej, nowej serii. – Rzuciła okiem na muesli, kawę i owoce rozłożone na stole. – Czy mogę się poczęstować? Po prostu umieram z głodu.
Jay przyglądał się, jak wlewała sobie cafe au lait do miseczki, po czym rzuciła okiem na filiżankę w jego dłoni.
– Ty rzeczywiście przejąłeś już całkowicie miejscowe zwyczaje. To znaczy podajesz miseczki do kawy i serwujesz gauloise’y na śniadanie. Czyżbyś spodziewał się gości? A może nie powinnam pytać?
– Opiekuję się dzieckiem sąsiadki – odparł Jay, starając się za wszelką cenę zdusić w głosie ton usprawiedliwienia. – To potrwa tylko kilka dni. Póki woda nie opadnie.
Kerry rozpromieniła się w uśmiechu.
– Jakież to urocze. Jestem pewna, że nawet wiem, czy im dzieckiem się tak opiekujesz. Po przeczytaniu twojego maszynopisu…
– Czytałaś go?
No, dobra. A więc mógł podarować sobie udawanie, że nie przyjmuje postawy obronnej. Ostatecznie musiałaby być ślepa, by nie zauważyć, że ręka drgnęła mu tak gwałtownie, iż gorąca kawa polała się na podłogę. Kerry znowu się uśmiechnęła.
– Rzuciłam okiem. Ten naiwny styl narracji brzmi nad zwyczaj świeżo. Poza tym jest bardzo na czasie. Do tego tak niezwykle oddałeś atmosferę tego miejsca – po prostu poczułam, że muszę obejrzeć to wszystko na własne oczy. A gdy do tego zrozumiałam, jak cudownie twoja książka może się sprząc z moim nowym programem…
Jay potrząsnął głową. Miał wrażenie, że nagle zaczęło mu w niej boleśnie szumieć, i że zapewne dlatego z wywodu Kerry umknął mu jakiś istotny element.
– O co ci właściwie chodzi?
Kerry spojrzała na niego z udawanym zniecierpliwieniem.
– Właśnie miałam ci to powiedzieć. O program dla Kanału 5, oczywiście – rzuciła. – „Lądy obiecane”. O Brytyjczykach, którzy zdecydowali się na zamieszkanie za granicą. Takie publicystycznokrajoznawcze kawałki. Więc gdy Nick napomknął o tym cudownym miejscu – i o tym wszystkim, co dotyczy twojej nowej książki – pomyślałam, że to nadzwyczajne zrządzenie losu, czy coś w tym rodzaju.
– Zaraz, zaraz. – Jay stanowczym ruchem odstawił filiżankę. – Chyba nie zamierzasz wciągać mnie w te swoje machinacje?
– Ależ oczywiście, że tak – odparta Kerry zniecierpli wionym głosem. – To wprost wymarzone miejsce na początek serii. Już zresztą rozmawiałam z kilkoma okolicznymi mieszkańcami i wszyscy wydają się zachwyceni pomysłem. No i ty, jako bohater, jesteś wprost idealny. Słuchaj, pomyśl tylko, jaką zapewni ci to reklamę. Więc gdy ukaże się twoja książka…
Jay stanowczo pokręcił głową.
– Nie. Mnie to nie interesuje. Posłuchaj, Kerry, rozumiem, że chcesz mi pomóc, ale rozgłos i reklama to ostatnie rzeczy, których bym sobie teraz życzył. Przyjechałem tutaj, by się cieszyć samotnością i anonimowością.
– Samotnością?! – rzuciła Kerry ironicznie. Jay spostrzegł, że poza jego ramieniem wbija wzrok w drzwi kuchni. Odwrócił się i ujrzał tam Rosę stojącą w swojej czerwonej piżamie, z oczami płonącymi ciekawością, z ciasno skręconymi lokami sterczącymi we wszystkich możli wych kierunkach.
– Salut! – przywitała się Rosa radośnie. – C’est qui, cette dame? C’est une Anglaise?
Kerry rozciągnęła usta w jeszcze szerszym uśmiechu.
– Ty zapewne jesteś Rosa – powiedziała. – Bardzo wiele o tobie słyszałam. I wiesz co, skarbie, nie wiedzieć czemu odniosłam wrażenie, że ty w ogóle nic nie słyszysz.
– Kerry. – Głos Jaya zabrzmiał gniewnie i niepewnie zarazem. – Porozmawiamy później, dobrze? Teraz nie jest na to najlepsza chwila. OK?
Kerry leniwie popijała kawę.
– Ze mną doprawdy możesz podarować sobie podobne ceregiele – oznajmiła. – Jakaż urocza dziewczynka. Jestem pewna, że podobna do matki. Oczywiście, mam wrażenie, że świetnie je już obie poznałam. Jakżeż to uroczo z twojej strony, że wzorowałeś wszystkie postaci na ludziach z krwi i kości. W ten sposób stworzyłeś coś na kształt powieści z kluczem. Jestem pewna, że uda mi się to wspaniale uwypuklić w moim programie. Jay spojrzał na nią stanowczo.
– Kerry, ja nie zamierzam brać udziału w żadnym programie.
– Och, jestem pewna, że zmienisz zdanie, gdy tylko się nad tym porządnie zastanowisz.
– Nie sądzę. Kerry uniosła brwi.
– A czemu nie? Przecież to doskonały pomysł. A do te go mógłby ci pomóc w odbudowaniu kariery.
– Tak jak i tobie – rzucił sucho.
– Być może. Ale co w tym złego? Ostatecznie po tym wszystkim co dla ciebie zrobiłam – po tej ciężkiej pracy, jaką w ciebie wpakowałam – chyba jesteś mi coś winien, prawda? A może, gdy się już wszystko ułoży, zabiorę się za pisanie twojej biografii i przedstawię w niej moje osobi ste impresje na temat Jaya Mackintosha. Słuchaj, przecież wciąż jeszcze mogłabym bardzo ci pomóc w osiągnięciu sukcesu, gdybyś mi tylko na to pozwolił.
– Winien? Tobie?!
Kiedyś słysząc podobne słowa, wpadłby w gniew. Może nawet odezwałoby się w nim poczucie winy. Teraz jednak tylko ogarnął go pusty śmiech.
– Zbyt często już zgrywałaś tę kartę, Kerry. To na mnie przestało działać. Szantaż emocjonalny nie stanowi do brej podstawy dla związku. Nigdy nie stanowił.
– Och, proszę. – Już w tej chwili Kerry kontrolowała się jedynie najwyższym wysiłkiem woli. – A co ty możesz o tym wiedzieć? Jedyny związek, który miał dla ciebie jakiekolwiek znaczenie, był związkiem z jakimś starym łgarzem, który nieźle namącił ci w głowie, a potem porzucił jak śmiecia, gdy tak mu było wygodnie. Zawsze słyszałam tylko: „Joe to, Joe tamto”. Może teraz, kiedy już umarł, wreszcie dorośniesz na tyle, by zrozumieć, że to nie magia, a pieniądze rządzą światem. Jay się uśmiechnął.
– Mam wrażenie, że chciałaś być zgryźliwa – powie dział miękkim głosem. – Ale nieważne. Jak słusznie za uważyłaś, Joe nie żyje. To wszystko nie ma już teraz z nim nic wspólnego. Może miało na początku, gdy tylko tu przyjechałem. Może rzeczywiście usiłowałem odtworzyć przeszłość. W pewnym sensie stać się drugim Joe. Ale już nie teraz.
Rzuciła mu uważne spojrzenie.
– Zmieniłeś się.
– Być może.
– Z początku sądziłam, że to wpływ tego miejsca – ciągnęła. – Tej żałosnej, małej wiochy z jednym przystan kiem autobusowym i drewnianymi, walącymi się domka mi nad rzeką. Zauroczenie podobnym miejscem byłoby bardzo w twoim stylu. Kolejne Pog Hill. Ale to nie w tym rzecz, prawda?
Potrząsnął głową.
– Nie, niezupełnie w tym.
– A więc jest jeszcze gorzej, niż myślałam. I do tego to takie oczywiste – wybuchnęła krótkim, łamiącym się śmiechem. – Ale właśnie czegoś podobnego należałoby się po tobie spodziewać. Znalazłeś tu swoją muzę, tak? Tutaj, pomiędzy stadami śmiesznych kóz, wśród tych małych, ra chitycznych winnic. Jakże to cudownie gauche. Jak bardzo w twoim pieprzonym stylu.
Jay spojrzał na nią twardo.
– Co masz na myśli?
Wzruszyła ramionami. Udało jej przybrać minę rozbawioną i zjadliwą jednocześnie.
– Dobrze cię znam, Jay. Jesteś najbardziej samolubną osobą, jaką zdarzyło mi się spotkać w życiu. Nigdy nie chciało ci się dla nikogo wysilać. Dlaczego więc opiekujesz się jej dzieckiem? Dla każdego stało się już jasne, że to nie w tym miejscu tak się zakochałeś. – Wydała z siebie nerwowy chichot. – Wiedziałam, że pewnego dnia coś podobnego się wydarzy – oświadczyła. – Ktoś zdoła skrzesać tę szczególną iskrę. W pewnym momencie nawet myślałam, że to będę ja. Bóg jeden wie, jak wiele dla ciebie zrobiłam. Zasłużyłam sobie na to. A ona? Co ona takiego dla ciebie zrobiła? Czy ma chociaż jakiekolwiek pojęcie o twojej pracy? Czy ją to w ogóle interesuje?!
Jay nalał sobie jeszcze jedną filiżankę kawy i zapalił papierosa.
– Nie. Nie sądzę, by ją to interesowało. Interesuje ją jej ziemia. Winnica. Córka. Rzeczywiste wartości. – Uśmiechnął się na tę myśl.
– Nawet się nie obejrzysz, jak cię to znuży – zawyrokowała Kerry pogardliwym tonem. – Ty nigdy nie należałeś do tych, którzy przyjmują realia życia do wiadomości. I jeszcze do tej pory nie natknąłeś się na taki problem, od którego nie udałoby ci się uciec. Tylko poczekaj, aż rzeczywistość stanie się dla ciebie zbyt rzeczywista. Będziesz zwiewał najszybciej, jak się da.
– Nie tym razem – odparł Jay beznamiętnym głosem. – Nie tym razem.
– Pożyjemy, zobaczymy – chłodno skwitowała Kerry. – Tylko poczekajmy. Porozmawiamy po wyemitowaniu „Lądów obiecanych”.
Gdy tylko Kerry sobie poszła, Jay wsiadł do samochodu i pojechał do Lansquenet. Zostawił Rosę w domu z surowym przykazaniem, by w żadnym razie nie ruszała się z domu. Sam zamierzał dać upust swojej wściekłości w rozmowie z Nickiem Horneli. Jednak Nick okazał się o wiele mniej wyrozumiały, niż Jay oczekiwał.
– Uznałem, że to będzie doskonała promocja dla twojej książki – rzucił słodkim głosem. – Ostatecznie, Jay, rzadko się zdarza, by w tym interesie otrzymać drugą szansę, i muszę przyznać, że spodziewałem się po tobie o wiele entuzjastyczniejszego podejścia do tego pomysłu.
– Ach, tak. – Nie to spodziewał się usłyszeć, więc przez moment poczuł się całkiem zbity z tropu. Zastanawiał się, co dokładnie mogła Nickowi naopowiadać Kerry.
– Poza tym nie chciałbym cię poganiać, ale muszę ci przypomnieć, że wciąż czekam na podpisany kontrakt i ostatnią partię maszynopisu. Wydawca zaczyna się powoli wściekać, bo nie ma pojęcia, kiedy wreszcie raczysz skończyć. Gdybym chociaż mógł dostać ogólny szkic zakończenia…
– Nie – Jay usłyszał napięcie we własnym głosie. – Nie pozwolę się naciskać, Nick.
Nagle i niespodziewanie Nick przybrał przerażająco obojętny ton:
– Nie zapominaj, Jay, że w obecnych czasach jesteś nikomu nieznanym facetem. Oczywiście, owianym pewną legendą. To dobrze. Ale masz też określoną reputację.
– Jaką reputację?
– Nie sądzę, by na tym etapie twojej pracy podobna rozmowa była dla ciebie konstruktywna…
– Jaką pieprzoną reputację?
Jay niemal usłyszał, jak Nick wzrusza ramionami.
– OK. Stanowisz pewne ryzyko, Jay. Masz mnóstwo wspaniałych pomysłów, ale od lat nie stworzyłeś niczego wartościowego. Jesteś chimeryczny. Nie dotrzymujesz ter minów. Zawsze spóźniasz się na spotkania. Zachowujesz się jak jakaś cholerna primadonna, żyjąca wspomnieniami sukcesu sprzed dziesięciu lat, nie rozumiejąca, że w tym interesie nie można wypinać się na promocję i reklamę.
Jay usiłował zachować spokój i w żadnym wypadku nie podnosić głosu.
– Co ty właściwie usiłujesz mi powiedzieć, Nick? Nick westchnął ciężko.
– Chcę ci jedynie powiedzieć, byś wykazał pewną elastyczność – odparł. – Reguły gry uległy zasadniczej zmianie od czasów „Ziemniaczanego Joe”. W tamtych czasach odstawianie ekscentrycznego twórcy było OK. Tego nawet oczekiwano. Uważano za urocze. Ale w dzisiejszych czasach jesteś produktem rynkowym, Jay, i nie możesz sobie pozwolić na sprawianie ludziom zawodu. A w szczególności na sprawianie zawodu mnie.
– Bo co?
– Bo jeżeli nie odeślesz podpisanego kontraktu wraz z ukończonym maszynopisem w jakimś rozsądnym czasie – powiedzmy w ciągu miesiąca – to wówczas WorldWide wycofa ofertę, a ja stracę wiarygodność. A mam też innych klientów, Jay. Muszę mieć również na względzie ich interesy.
Jay odparł ciężko:
– Rozumiem.
– Posłuchaj, Jay. Chcę tylko twojego dobra. Przecież wiesz.
– Tak, wiem. – Jay miał już serdecznie dosyć tej rozmo wy i teraz tylko chciał ją jakoś skończyć. – Miałem ciężki tydzień, Nick. Działo się zbyt wiele rzeczy naraz. A gdy do tego zobaczyłem Kerry na swoim progu…
– Ona chce ci pomóc, Jay. Zależy jej na tobie. Wszystkim nam na tobie zależy.
– Jasne. Wiem. – Mówił łagodnym, miłym głosem, ale od środka zżerała go furia. – Wszystko będzie w porządku, Nick. Poradzę sobie. Zobaczysz.
– Pewnie, że sobie poradzisz.
Jay odwiesił słuchawkę z bezwzględnym przeświadczeniem, że w tej rozmowie był stroną przegrywającą. Coś się zmieniło. Gdy w jego życiu zabrakło ochraniającej go obecności Joego stał się znów bezbronny i podatny na ciosy. Zacisnął pięści.
– Monsieur Jay? Czy wszystko w porządku? To była Josephine, aż zarumieniona z troski. Kiwnął głową.
– Napijesz się kawy? Zjesz kawałek mojego ciasta?
Jay wiedział, że powinien natychmiast jechać do domu i sprawdzić, co się dzieje z Rosą, ale pokusa, by posiedzieć jeszcze chwilę w kawiarni, okazała się zbyt silna. Słowa Nicka zostawiły po sobie szkaradny osad, między innymi dlatego, że było w nich wiele prawdy.
Josephine miała dla niego mnóstwo nowin.
– Georges i Caro Clairmontowie skontaktowali się z jakąś panią z Anglii – kimś z telewizji. Ona twierdzi, że być może nakręci tu film, coś na temat podróżowania. Lucien Merle już o niczym innym nie mówi. Jest przekonany, że tym razem Lansquenet zostanie wypromowane na dobre.
Jay ze znużeniem pokiwał głową.
– Tak, wiem.
– Znasz tę kobietę?
Ponownie kiwnął głową. Placek smakował wybornie – glazurowane jabłko na cieście migdałowym. Jay starał się skoncentrować na jedzeniu. Josephine tymczasem poinformowała go, że Kerry od kilku dni prowadzi już rozmowy z różnymi ludźmi w wiosce, sporządza notatki z tych pogawędek nagranych na dyktafonie, wciąż każe robić zdjęcia. Jest z nią fotograf, też Anglik, tres comme il faut. W twarzy Josephine Jay wyczytał dezaprobatę dla Kerry. I nic dziwnego. Kerry nie należała do kobiet lubianych przez inne kobiety. Była miła i starała się jedynie w towarzystwie mężczyzn. Jay zrozumiał, że razem z fotografem kręcą się po okolicy już od jakiegoś czasu, a mieszkają u Merle’ow. Przypomniał sobie, że Toinette pracuje w lokalnej gazecie. To wyjaśniało pochodzenie zdjęcia reprodukowanego swego czasu w „Courrier d’Agen”.
– Przyjechali tu z mojego powodu.
Wyjaśnił Josephine całą sytuację. Opowiedział jej wszystko – zaczynając od swojego pospiesznego wyjazdu z Londynu, a na dzisiejszej wizycie Kerry kończąc. Josephine słuchała w milczeniu.
– Myślisz, że długo tu zostaną? – spytała w końcu.
Jay beznamiętnie wzruszył ramionami.
– Tak długo, jak będzie trzeba.
– Och. – Chwila ciszy. – Georges Clairmont już opowiada, że zamierza wykupić drewniane domki w Les Marauds. Jest przekonany, że ceny ziemi ruszą gwałtownie w górę, gdy pokażą nas w telewizji.
– Tak prawdopodobnie się stanie. Spojrzała na niego dziwnym wzrokiem.
– Można dokonać bardzo korzystnych transakcji po takim deszczowym lecie – oznajmiła. – Ludziom potrzeba gotówki. O tegorocznych zbiorach nawet nie ma co mówić. Rolników nie będzie stać na utrzymywanie nieproduktywnej ziemi, zaczną wyprzedawać wszystkie nieużytki. O ile mi wiadomo Lucien Merle już rozpuścił o tym wieści w Agen.
Jay nie mógł oprzeć się wrażeniu, że Josephine patrzy na niego z dezaprobatą.
– To, jak rozumiem, nie stanie się z krzywdą dla twoich interesów – rzucił, siląc się na lekki ton. – Tylko po myśl o tych spragnionych rzeszach snujących się wszędzie wokół.
Wzruszyła ramionami.
– Nie potrwa to długo. Nie w Lansquenet.
Jay świetnie rozumiał, co miała na myśli. W Le Pinot było dwadzieścia kawiarni i restauracji, a do tego McDonald i centrum rekreacyjne. Wszystkie niewielkie lokalne interesy musiały upaść przytłoczone prężniejszą konkurencją napływającą z miasta. Dawni mieszkańcy powynosili się z wioski, nie umiejąc przystosować się do gwałtownie zmieniającej się rzeczywistości. Gospodarstwa przestały być dochodowe. Czynsze dzierżawne podwoiły się, a potem potroiły. Jay zaczął się zastanawiać, czy Josephine podołałaby konkurencji. Biorąc wszystko pod uwagę, wydawało się to nieprawdopodobne.
Czy Josephine obwiniała go za tę sytuację? Z jej miny nie umiał tego wyczytać. Jednak jej twarz, zazwyczaj tak zaróżowiona i uśmiechnięta, zdawała się teraz spięta i chłodna.
Wracał na farmę w fatalnym humorze, którego nie poprawiło mało wylewne pożegnanie Josephine. Po drodze zobaczył Narcisse’a i zamachał do niego, ale ten nie odpowiedział na jego przyjacielski gest.
W ten sposób wrócił do Chateau Foudouin prawie po godzinie. Zaparkował samochód na podjeździe i ruszył na poszukiwania Rosy, która już do tej pory musiała zgłodnieć. Dom był jednak pusty. Clopette snuła się skrajem warzywnika. Sztormiak Rosy i jej kapelusik wisiały na haku za kuchennymi drzwiami. Zawołał ją. Żadnej odpowiedzi. Lekko już zaniepokojony obszedł dom dookoła, a potem pobiegł nad rzekę w ulubione miejsce Rosy. Po dziecku jednak nie było ani śladu. A jeżeli wpadła do rzeki? Tannes wciąż była niebezpiecznie wezbrana, a brzegi ostro podmyte, w każdym momencie grożące osunięciem do wody. A jeżeli wdepnęła w sidła na lisy? Albo spadła ze schodów do piwnicy?
Jeszcze raz systematycznie przeszukał cały dom, a potem przyległości. Sad. Winnicę. Szopę i starą stodołę. Nic. Nawet żadnych śladów jej stóp. W końcu ruszył w stronę posiadłości Marise, z myślą, że może dziecko pobiegło zobaczyć się z matką. Ale Marise zajmowała się pilnie ostatnimi pracami porządkowymi w swojej już suchej i świeżo odmalowanej kuchni – włosy związała czerwoną chustką i miała na sobie dżinsy z plamami po farbie na kolanach.
– Jay! – wyraźnie ucieszyła się na jego widok. – Czy wszystko w porządku? Jak Rosa?
Nie mógł się zdobyć, by jej powiedzieć.
– Rosa ma się świetnie. Przyszedłem zapytać tylko, czy nie potrzebujesz czegoś z wioski.
Marise potrząsnęła przecząco głową. Szczęśliwie nie zauważyła jego wzburzenia.
– Nie, dziękuję. Mam wszystko, co potrzeba – odparła radośnie. – Już niemal skończyłam wszystkie prace w domu. Rano będę mogła już zabrać tu Rosę. Jay kiwnął głową.
– Świetnie. To znaczy…
Posłała mu jeden z tych swoich rzadkich, ciepłych uśmiechów.
– Rozumiem – powiedziała. – Byłeś niezwykle miły i cierpliwy. Ale wiem, że z przyjemnością odzyskasz znów dom tylko dla siebie.
Jay się skrzywił. Znowu zaczął go dopadać ból głowy. Ciężko przełknął ślinę.
– Słuchaj, muszę już lecieć – rzucił niemrawo. – Rosa…
– Tak, wiem. Doskonale sobie z nią radzisz. Nawet nie wyobrażasz sobie, jak bardzo…
Jay nie był w stanie znosić dłużej jej wyrazów wdzięczności. Odwrócił się i pognał biegiem w stronę swojej farmy.
Spędził następną godzinę na przeszukiwaniu wszelkich możliwych kryjówek. Dobrze wiedział, że nigdy nie powinien był zostawiać jej samej. Rosa była psotnym dzieckiem, ulegającym kaprysom i fantazjom. Niewykluczone, że teraz też chowała się przed nim, tak jak w pierwszych tygodniach jego pobytu w Lansquenet. Mogła uważać to za świetny żart. Jednak gdy czas uciekał, a po Rosie nigdzie nie było śladu, zaczął rozważać inne możliwości. Nagle z przerażeniem wyobraził sobie, jak Rosa urzęduje nad brzegiem rzeki, wpada do wody, a nurt ciągnie ją przez kilka kilometrów i wyrzuca na brzeg gdzieś w okolicach Les Marauds. Chociaż oczywiście scenariusz mógł być też inny – Rosa wybrała się drogą w stronę wioski i jakiś nieznajomy zaoferował, że ją podwiezie samochodem…
Nieznajomy? Ależ w Lansquenet nie było nieznajomych. Wszyscy się znali. Nikt nie zamykał drzwi. Chyba że… Nagle przyszedł mu na myśl Patrice, dawny prześladowca Marise z paryskich czasów. Ale to przecież niemożliwe – po siedmiu latach? Z drugiej strony podobna historia wiele by wyjaśniała. Niechęć Marise do pokazywania się w wiosce, do opuszczania miejsca stanowiącego dla niej bezpieczną przystań. Jej przesadną, gorączkową potrzebę chronienia Rosy. Czyżby Patrice zdołał jakimś cudem odnaleźć je w Lansquenet? Czy obserwował farmę, wyczekując na odpowiednią okazję? Czy mógł podszywać się pod jednego z okolicznych wieśniaków, wciąż czaić w pobliżu, gotowy do ataku? Nie, to niedorzeczność. Pomysł jak z taniej szmiry; coś, co sam mógłby napisać w wieku lat czternastu w leniwe popołudnie nad kanałem. A mimo to czuł ściskanie w piersi. W jego wyobraźni Patrice upodobnił się do Zetha – był tylko jeszcze wyższy i groźniejszy, o wyostrzonych policzkach i przebiegłym spojrzeniu szaleńca. Idiotyzm? Być może, ale w tej chwili Jay odniósł wrażenie, że byłoby to bardzo logiczne zakończenie tego lata, w którym zmarł Joe, tych wszystkich wydarzeń, które spotkały go od czasów tego strasznego października na Pog Hill Lane. Jego obecne wymysły nie były większym idiotyzmem niż to wszystko inne.
W pierwszym odruchu chciał wsiąść w samochód, ale zaraz uznał, że to nie najlepszy pomysł. Rosa mogła chować się gdzieś w krzakach czy na poboczu szosy – wtedy mógłby ją łatwo przeoczyć, nawet gdyby jechał powoli. Ruszył więc pieszo w stronę Lansquenet, zatrzymując się od czasu do czasu, by nawoływać ją po imieniu. Zaglądał do przydrożnych rowów i za grube pnie drzew. Zboczył w stronę niewielkiego stawu, który mógłby stanowić niejaką pokusę dla pełnego ciekawości dziecka. Potem przeszukał opuszczona stodołę. Ale nigdzie nie dostrzegł żadnego śladu Rosy. W końcu, gdy już zbliżał się do wioski, zdecydował się na sprawdzenie ostatniej, prawdopodobnej możliwości. Skręcił w stronę domu Mireille.
Pierwszą rzeczą, którą zauważył, był samochód zaparkowany przy wejściu: luksusowy, szary mercedes z przyciemnianymi szybami i tablicami rejestracyjnymi wypożyczalni. Samochód w sam raz dla gangstera, pomyślał, albo prowadzącego popularny teleturniej w telewizji. Nagle zrozumiał, co się dzieje, i z walącym sercem ruszył w stronę drzwi. Nie zadając sobie nawet trudu, by zapukać, wpadł do środka, wykrzykując ostro:
– Rosa?
Siedziała na podeście schodów w swoim pomarańczowym sweterku i w dżinsach i przeglądała album ze zdjęciami. Tuż przy drzwiach stały jej kalosze. Gdy Jay wykrzyknął jej imię, spojrzała na niego i rozpromieniła się w uśmiechu. Poczucie wielkiej ulgi niemal powaliło go z nóg.
– Co ty sobie wyobrażasz? Co to ma być za zabawa? Szukam cię po całej okolicy. Jak się tu dostałaś?
Rosa patrzyła na niego ani trochę nie speszona.
– Przecież przyjechała po mnie twoja przyjaciółka. Ta angielska przyjaciółka.
– Gdzie ona jest? – Jay poczuł, że ulga ustępuje miej sca ślepej furii. – Gdzie, kurwa mać, ona teraz jest?
– Jay, kochanie – Kerry stanęła w drzwiach kuchni, najwyraźniej tu zadomowiona, z kieliszkiem wina w ręku.
– Obawiam się, że nie jest to język, jakiego powinieneś używać w obecności dziecka powierzonego twojej opiece – mówiąc to, posłała mu jeden ze swoich najbardziej ujmujących uśmiechów. Tuż za jej plecami stanęła Mireille, wielka i monumentalna w czarnej sukni.
– Wróciłam, by zamienić z tobą jeszcze słowo, ale już wyszedłeś – ciągnęła słodkim głosem. – Otwarła mi Rosa. Odbyłyśmy we dwie uroczą rozmowę, prawda, Rosa? – To ostatnie zdanie wypowiedziała po francusku, pewnie by włączyć do rozmowy Mireille, wciąż tkwiącą milcząco za jej plecami. – Muszę przyznać, że potrafiłeś zachować się nadzwyczaj dyskretnie, Jay, kochanie. Biedna madame Faizande nie miała o niczym bladego pojęcia.
Jay rzucił okiem na Mireille przyglądającą się tej scenie z rękami złożonymi na potężnych piersiach.
– Kerry… – zaczął złowieszczo. Ona znowu uraczyła go jednym ze swoich wyrachowanych, oszałamiających uśmiechów.
– Urocze spotkanie babki i wnuczki po latach – rzuciła. – Wiesz, zaczynam rozumieć, co cię tu tak urzeka. Tak wiele tajemnic. Tak wiele fascynujących postaci. Na przy kład madame d’Api. Madame Faizande opowiedziała mi o niej co nieco. Muszę jednak przyznać, że niecałkiem było to zgodne z jej obrazem przedstawionym w książce.
Jay spojrzał na Rosę.
– Chodź, Rosa – powiedział spokojnym głosem. – Czas wracać do domu.
– A tak przy okazji – jesteś tutaj nadzwyczaj popularny – wtrąciła znów Kerry. – Jestem pewna, że po emisji „Lądów obiecanych” zostaniesz obwołany miejscowym bohaterem. Dzięki tobie to miejsce wreszcie się rozwinie.
Jay całkowicie ją zignorował.
– Rosa – powtórzył. Dziecko westchnęło teatralnie, po czym wstało.
– Czy naprawdę będziemy w telewizji – zapytała Jaya rezolutnym tonem, wciągając kalosze. – Maman i ty, i wszyscy inni? Wiesz, my mamy w domu telewizor. Lubię oglądać „Cocoricoboy’a” i „Nos Amis Les Animaux”. Ale maman nie pozwala mi oglądać „Cinema de Minuit”. – Skrzywiła się lekko. – Za dużo się tam całują.
Jay wziął ją za rękę.
– Nikt z nas nie będzie w telewizji – oznajmił.
– Obawiam się, że ty w tej sprawie nie masz już nic do powiedzenia – rzuciła Kerry słodko. – Zdołałam zebrać do stateczną ilość materiału na doskonały program, bez względu na to, czy zechcesz w nim wystąpić, czy nie. Artysta, jego wpływ na lokalną społeczność, wiesz takie tam. Niech Peter Mayle się schowa. Zanim się spostrzeżesz, ludzie zaczną tu walić tłumami, by na własne oczy obejrzeć „Krainę Jaya Mackintosha”. Tak naprawdę powinieneś być mi dozgonnie wdzięczny.
– Proszę, Kerry.
– Och, na Boga jedynego! Gdyby cię ktoś posłuchał, pomyślałby że przystawiam ci pistolet do głowy. Każdy inny oddałby prawą rękę za taką reklamę, i do tego bezpłatną!
– Ale nie ja. Zaśmiała się.
– Oczywiście, zawsze wszystko musiałam robić za ciebie – rzuciła radośnie. – Organizować spotkania, wywiady. Zabierać cię na odpowiednie przyjęcia. Pociągać za sznurki. A ty teraz kręcisz nosem na doskonałą okazję promocji samego siebie. I to w imię czego? Dorośnij wreszcie, skarbie. Nikt już nie uważa ekscentryzmu za coś czarującego.
Przez moment przemawiała niemal słowami Nicka, i w tej samej chwili Jay nabrał obrzydliwego przekonania, że oboje się zmówili, uknuli to wszystko razem.
– Ja nie chcę, żeby zaczęły tu walić tłumy – oświadczył. – Nie chcę tu turystów, barów z hamburgerami i kiosków z pamiątkami. Nie w Lansquenet. Dobrze wiesz, w co taka reklama przekształca podobne wioski.
Kerry wzruszyła ramionami.
– Mnie się wydaje, że właśnie tego tej miejscowości najbardziej potrzeba – oznajmiła rzeczowym tonem. – Teraz robi wrażenie na wpół wymarłej. – Przez chwilę ze zmarszczonymi brwiami pilnie studiowała swoje paznokcie. – Poza tym takie decyzje nie należą do ciebie, prawda? A nie wyobrażam sobie, by z lokalnych mieszkańców ktoś chciał odrzucić możliwość świetnego biznesu.
Oczywiście miała rację. I to było najgorsze. Wszystko teraz potoczy się siłą rozpędu, czy ktoś sobie tego życzy, czy nie. Nagle Jay wyobraził sobie, że Lansquenet mogłoby podzielić los Pog Hill – zostać relegowane do kategorii miejsc istniejących jedynie w przeszłości.
– Nie tutaj. Nie dopuszczę do tego – rzucił, wychodząc. Jeszcze gdy szedł ulicą, dźwięczał mu w uszach szyderczy śmiech Kerry.