Pog Hill, jesień, 1977
Wrzesień nie przyniósł nic lepszego. Na listach przebojów znów królował Elvis – tym razem z utworem „Way Down”. Jay apatycznie przygotowywał się do nadchodzącej małej matury. Pozornie życie wróciło do normy. Niemniej nie opuszczało go poczucie zbliżającej się katastrofy, pogłębiane jeszcze, o dziwo, przez monotonność codziennej egzystencji. Do tej pory nie miał żadnych wiadomości ani od Joego, ani od Gilly, co go rozczarowywało, mimo że nie dziwiło, gdy brał pod uwagę fakt, że opuścił Kirby Monckton, nie żegnając się z żadnym z nich. Do tego wszystkiego paparazzi z magazynu „Sun” sfotografowali jego matkę uwieszoną na ramieniu dwudziestoczteroletniego instruktora aerobiku przed wejściem do któregoś z klubów w Soho, w wypadku samochodowym zakończył życie Marc Bolan, zaś zaledwie kilka tygodni później Ronnie Van Zant i Steve Gaines z zespołu Lynyrd Skynyrd zginęli w katastrofie samolotowej. Nagle Jay nabrał przekonania, że wszystko i wszyscy wokół niego zaczynają umierać, rzeczywistość zapada w nicość, a na dodatek nikt inny tego nie dostrzega. Jego rówieśnicy zajmowali się pokątnym paleniem papierosów i wymykali się do kina w godzinach bezwzględnego zakazu opuszczania internatu. Jay patrzył na nich z wyraźną pogardą. Sam właśnie rzucił palenie. Teraz wydawało mu się to bezsensowne i do tego dziecinne. Przepaść pomiędzy nim a kolegami z klasy zdawała się wciąż powiększać. Niekiedy miał wrażenie, że jest od nich co najmniej dziesięć lat starszy.
Nadeszło święto 5 listopada. Wszyscy jego koledzy zgromadzili się wokół wielkiego ogniska i zajęli się pieczeniem ziemniaków. Jay pozostał w sypialni i przyglądał się temu wszystkiemu z daleka. W powietrzu unosił się gorzkawy, nostalgiczny aromat. Od ognia odrywały się płonące iskry i poprzez zasłonę dymu ulatywały ku ciemnemu, pogodnemu niebu. Jay czuł zapach smażonego tłuszczu i swąd odpalanych petard. Po raz pierwszy od końca sierpnia zdał sobie sprawę ze swojej tęsknoty za Joem.
W grudniu nie wytrzymał i uciekł.
Wziął ciepłą kurtkę, śpiwór, tranzystorowe radio i trochę pieniędzy. Wszystko to zapakował do niewielkiej podróżnej torby. Na zwolnieniu podrobił podpis matki, po czym opuścił szkołę tuż po śniadaniu, by w ciągu jednego dnia przebyć jak największy kawał drogi. Złapał okazję z centrum miasta na wylotową szosę szybkiego ruchu, a potem kolejną z autostrady Ml do Sheffield. Wiedział dokładnie, dokąd zmierza.
Dotarcie do Kirby Monckton zajęło mu całe dwa dni. Po opuszczeniu autostrady głównie posuwał się na piechotę, skracając sobie drogę przez pola i pagórkowate wrzosowiska. Ułożył się do snu w wiacie autobusowej, ale po jakimś czasie dojrzał zbliżający się policyjny samochód patrolowy i od tego czasu nie odważył się już na żaden dłuższy postój – bał się, że zostanie zgarnięty. Było zimno, ale na szczęście nie padał śnieg, mimo że niebo wyglądało ponuro. Jay wciągnął na siebie wszystkie ubrania, które zabrał ze sobą, a i tak nie mógł się rozgrzać. Na stopach miał odciski, jego buty pokrywała skorupa błota, on jednak myślał jedynie o Pog Hill Lane i o tym, że Joe na pewno na niego czeka w swoim domu przepełnionym aromatem gorącego dżemu i suszonych jabłek, z ciepłą kuchnią oraz grającym radiem ustawionym na parapecie wśród pomidorowych krzaczków.
Gdy przybył na miejsce, zbliżał się wieczór. Ledwo wczołgał się ostatnie parę metrów na górę Pog Hill, przerzucił torbę przez murek ogrodzenia Joego, po czym sam przez niego przeskoczył. Podwórze wyglądało na kompletnie zapuszczone.
Wrażenie równie zaniedbanej robiła działka – pusta i niezagospodarowana. Joe doskonale spisał się ze swoim kamuflażem. Nawet z bliska odnosiło się wrażenie, że w tym domu nikt nie mieszka już od kilku miesięcy. Pomiędzy kamiennymi płytami głównej ścieżki wyrosły chwasty zwarzone teraz zimnem, posrebrzone przymrozkiem. Okna wciąż były zabite deskami, a drzwi zamknięte na głucho.
– Joe! – Jay zaczął walić do drzwi. – Joe?! Otwórz, proszę.
Żadnego odzewu. Dom wydawał się całkiem pozbawiony życia, uśpiony pod zimowym woalem. Pod gorączkowym naciskiem dłoni Jaya, klamka grzechotała bez wyrazu. Z wnętrza domu dobiegał go jedynie dźwięk własnego głosu – głuche echo rozbrzmiewające w wydrążonej jaskini.
– Joe!
– To opuszczony dom, chłopcze.
Znad murku wyzierała twarz starej kobiety. Jej ciemne oczy płonęły ciekawością pod żółtym obrzeżem chustki. Jay mgliście ją kojarzył; często odwiedzała Joego w ich pierwsze wspólne lato i niekiedy przynosiła placek z truskawkami w zamian za warzywa z działki.
– Pani Simmonds?
– O juści. Zapewne szukasz Joego Coxa, hę? Jay skinął głową.
– On odszedł. Myślałam nawet, że już jego dni dobiegły końca, ale nasza Janice rzekła, że po prostu zabrał się i poszedł stąd. Zabrał się i poszedł – powtórzyła. – Tu już go nie znajdziesz.
Jay wybałuszył na nią oczy. To było niemożliwe. Joe na pewno nie odszedł. Przecież mu obiecał…
– Miarkują wyburzyć Pog Hill Lane – pani Simmonds wyraźnie miała ochotę na pogawędkę. – Wybudują tu jakieści luksusowe apartamenta. Nie powiem, chętnie zażyję wygód, po tym wszystkim, co przeszłam.
Jay całkowicie ją zignorował.
– Wiem, że tu jesteś, Joe! Wychodź! Wychodź lub otwieraj, do jasnej cholery!
– Taki język jest tu całkiem nie na miejscu – zauważy ła pani Simmonds.
– Joe! Joe! Otwieraj! Joe!!!
– Miarkuj się, chłopcze, albo zadzwonię po policję. Jay rozpostarł ramiona w pokojowym geście.
– OK. OK. Przepraszam. Już sobie stąd idę. Proszę mi wybaczyć.
Poczekał, aż poszła. Potem znów podpełzł pod dom i zaczął go okrążać, pewien, że Joe tu gdzieś jest, być może gniewa się na niego i z tego powodu nie może się już doczekać, by Jay stąd zniknął. Przecież już raz dał się nabrać. Dlatego teraz dokładnie przeszukał zarośniętą zielskiem działkę, pewien, że natknie się na Joego doglądającego swoich drzew lub roślin w cieplarni urządzonej w budce dróżnika. Tymczasem nie odnalazł żadnych śladów niedawnej bytności starszego pana. Dopiero gdy zdał sobie sprawę z tego, czego mu wokół brakuje, zaczęła docierać do niego brutalna rzeczywistość. Nie ujrzał ani jednego runicznego znaku, ani kawałka czerwonej wstążki czy magicznego piktogramu na pniu bądź kamieniu. Flanelowe saszetki zniknęły z obrzeży cieplarni, ze ścian domu, z gałęzi drzew. Staranne aranżacje z kamyków na ścieżkach zmieniły się w bezładną masę piasku i żwiru. Ze ścian szopy na narzędzia i oranżerii zniknęły wykresy faz księżycowych, z drzew – zazwyczaj przylepione przezroczystą taśmą – magiczne symbole. Wszystko, co Joe stosował jako ochronę swego terytorium, przestało istnieć. Część inspektów była zupełnie pozbawiona szyb, co skazywało rosnące wewnątrz rośliny na dostosowanie się do niekorzystnych warunków – lub śmierć. Natomiast po sadzie walała się nieprawdopodobna ilość spadów – teraz szarobrązowych, niemal wtopionych w ściętą chłodem glebę. Były ich tam dosłownie setki – gruszek, jabłek, wiśni i śliwek. I właśnie wtedy Jay pojął wreszcie całą prawdę. Dopiero wtedy, gdy ujrzał te spady.
Joe naprawdę odszedł.
Jay zdołał podważyć kuchenne drzwi i wszedł do opuszczonego domu. Unosił się tam paskudny odór – jakby owoców gnijących w zawilgłej piwnicy. W kuchni krzaczki pomidorów wypuściły w ciemności monstrualne, bardzo jasne pędy, wyciągające swe delikatne palce w stronę wąskiej smużki światła dochodzącej od zabitego deskami okna. Część z nich, z kompletnie wysuszoną ziemią umierała rozciągnięta na zlewie. Najwyraźniej Joe zostawił wszystko w nienaruszonym stanie: czajnik na wygasłej fajerce, na półce – pudełko z herbatnikami (kilka z nich wciąż było w środku, czerstwych, ale jeszcze jadalnych), na haczyku za drzwiami – kapotę. Elektryczność nie działała, jednak z kuchni do piwnicy wpadało dostatecznie dużo światła, by zobaczyć rzędy butelek, słoików i gąsiorów poustawianych starannie na półkach, błyskających niczym klejnoty w podmorskim świetle.
Jay zabrał się za przeszukiwanie domu. Niewiele tu znalazł; Joe nigdy nie przykładał wagi do posiadania przedmiotów. I niemal wszystkie je pozostawił – praktycznie nic nie zabrał ze sobą. Zniknęła jedynie jego stara torba z narzędziami, „Zielnik Culpepera” i kilka ubrań – między innymi górniczy kask i buciory. Kredens na nasiona wciąż stał przy łóżku, ale gdy Jay zaczął otwierać szuflady, okazało się, że ich zawartość zniknęła. Po nasionach, korzeniach, paczuszkach, kopertach i starannie opisanych zawiniątkach ze zbrązowiałej gazety nie zostało ani śladu. Wewnątrz kredensu był teraz tylko kurz.
A więc dokądkolwiek udał się Joe, zabrał swoje nasiona ze sobą.
Gdzie jednak pojechał? Jego mapy wciąż wisiały na ścianach opisane drobnym, nieporadnym pismem, ale żaden znak na nich nie dawał pojęcia o celu obecnej wyprawy Joego. W jego dotychczasowych podróżach nie sposób było się dopatrzyć jakiegoś schematu; kolorowe linie krzyżowały się w wielu miejscach: Brazylia, Nepal, Haiti, Gujana Francuska. Jay zaczął nawet grzebać pod łóżkiem, ale znalazł tam jedynie kartonowe pudło pełne starych czasopism. Zaintrygowany, wyciągnął je na wierzch. Joe nigdy nie wykazywał szczególnego zamiłowania do lektury. Poza „Zielnikiem Culpepera” i niekiedy gazetą, starszy pan bardzo rzadko coś czytywał, a gdy już to robił, brnął przez linijki, marszcząc brwi, z powolnością człowieka, który zakończył edukację w wieku czternastu lat, wodząc palcem po tekście. Czasopisma, które znalazł, były stare, nieco wyblakłe, ale bardzo starannie poukładane w pudle, przykryte od góry odpowiednio przyciętą tekturką, aby nie niszczył ich kurz. Szokujące daty na egzemplarzach: 1947, 1949, 1951, 1964… Bardzo stare czasopisma o bardzo charakterystycznych, żółtoczarnych okładkach. Stare roczniki „National Geographic”.
Jay usiadł na podłodze i przez kilka minut przerzucał ich stronice skruszałe z powodu wieku. Niespodziewanie znalazł w tych magazynach ukojenie, jakby dotykając ich gładkiego papieru, znajdował się nagle bliżej Joego. Bo przecież te zdjęcia pokazywały miejsca, które Joe widział na własne oczy, ludzi, między którymi żył – być może trzymał te egzemplarze jako pamiątki swoich długoletnich podróży.
Gujana Francuska, Egipt, Brazylia, Południowa Afryka, Nowa Gwinea. Niegdyś iskrzące barwami okładki leżały jedna przy drugiej na podłodze pokrytej kurzem. Jay zauważył, że Joe pozaznaczał niektóre akapity ołówkiem, porobił notatki na marginesach. Haiti, Południowa Afryka, Turcja, Antarktyka. To były jego wyprawy, szlaki wielu lat jego życia. Każdy opatrzony datą, opisem, tajemnymi znaczkami w wielu kolorach.
Datą i opisem.
Lodowaty dreszcz strasznego podejrzenia zaczął spływać mu wzdłuż kręgosłupa.
Zaczął przewracać strony i nagle nabrał przeraźliwej pewności. Wszystko zrozumiał. Te mapy. Te anegdoty. Egzemplarze „National Geographic” datujące się jeszcze niemal z czasów wojny…
Oniemiały wpatrywał się w czasopisma, próbując znaleźć jakieś inne wyjaśnienie, inny powód. Ale nic innego nie przychodziło mu do głowy.
A więc nigdy nie było żadnych wieloletnich wypraw. Joe Cox był górnikiem przez całe swoje życie – od dnia, gdy skończył szkołę, do dnia, gdy przeszedł na emeryturę. Kiedy zamknięto kopalnię w Nether Edge osiadł w swoim komunalnym domku na Pog Hill Lane, żył z górniczej emerytury – i może jeszcze renty inwalidzkiej, przyznanej z powodu okaleczonej lewej dłoni – oddając się marzeniom o podróżach. Wszystkie jego przeżycia, opowieści, niezwykłe przygody, zuchwałe wyczyny, momenty grozy, kobiety na Haiti, tabory cygańskie – miały swoje źródło w stosie czasopism. Były równie fałszywe jak jego magia, alchemia dla laików, te niby cenne nasiona w rzeczywistości pochodzące zapewne ze sprzedaży wysyłkowej czy od okolicznych ogrodników. Joe cały czas siedział samotnie w domu i snuł swoje marzenia – swoje ohydne kłamstwa.
Kłamstwa. Wszystko wokół Joego było jedynie fałszerstwem, oszustwem i jednym, wielkim kłamstwem.
Jaya ogarnęła nagła wściekłość. Kompletnie irracjonalna – ale wywołana cierpieniem i niepewnością ostatnich kilku miesięcy; odejściem Gilly i zdradą starszego pana; zachowaniem rodziców, jego samego, życiem w szkole; konfrontacją z Zethem, Głendą i jej bandą; walką z osami. Jego straszna złość, gniew na wszystko przerodziły się na moment w potężną, gwałtowną furię. Porozrzucał czasopisma po całej podłodze, po czym zaczął je kopać i deptać. Poszarpał okładki, zaczął rozcierać butami zdjęcia, tworząc z nich bezładną masę pyłu i błota. Pozrywał mapy ze ścian. Przewrócił pusty kredens na nasiona. Potem zbiegł do piwnicy i porozbijał wszystko, co wpadło mu w oko – butelki, słoiki, przetwory owocowe i alkohol. Jego buty głośno chrzęściły na potłuczonym szkle.
Jak Joe mógł go tak okłamywać?
Jak mógł?
W owym momencie Jay nie pamiętał, że to przecież on zwiał bez pożegnania, że to on zatracił swoją wiarę. Myślał jedynie o oszustwie Joego. Poza tym, przecież tu wrócił, no nie? On wrócił. Ale jeżeli w tym domu kiedykolwiek gościła magia, już dawno z niego wyparowała.
Bolały go plecy – musiał naciągnąć któryś z mięśni, gdy tak szalał w piwnicy – wrócił więc do kuchni, czując się odrętwiały i do niczego nieprzydatny. Krwawiła mu dłoń – zapewne skaleczył się kawałkiem szkła. Chciał opłukać ranę pod zlewem, ale dopływ wody był już odcięty. Ale właśnie wtedy dojrzał kopertę.
Stała oparta starannie o suszarkę do naczyń, przy oknie, zaraz obok wyschniętego kawałka dziegciowego mydła. Widniało na niej jego imię i nazwisko wypisane drobnymi, pająkowatymi drukowanymi literami. Była zbyt duża, by zawierać jedynie list, wyglądała na wypchaną, przypominała niewielką paczkę. Jay gorączkowo rozdarł papier, myśląc, że może to właśnie tego szukał, że Joe o nim jednak nie zapomniał; zostawił mu jakieś wyjaśnienia, szczególny znak…
Talizman.
W kopercie nie znalazł żadnego listu. Zaglądał do środka parę razy, ale nie dojrzał ani kawałeczka papieru. Tkwiła tam natomiast niewielka paczka – Jay od razu poznał, że to jeden z pakiecików z nasionami – opisana spłowiałym czerwonym ołówkiem. „Specjały”.
Jay rozerwał jeden róg. W środku były nasiona: maleńkie, czarne, przelewające mu się pomiędzy palcami, gdy próbował zrozumieć, o co chodzi. Żadnej notatki. Żadnego listu. Żadnych instrukcji. Tylko ze sto nasion.
I cóż takiego on miał z nimi począć? Ponownie zalała go paląca fala gniewu. Zasiać w ogrodzie? Czekać, aż wypuszczą pędy, wysokie jak magiczna fasola, po których wespnie się do Zaczarowanej Krainy? Z gardła wydobył mu się chrapliwy, pełen wściekłości śmiech. Cóż on miał z nimi począć?
Nasiona przesypywały mu się miedzy palcami. Z oczu Jaya strzeliły łzy gniewu i samotności.
Wyszedł z domu i wdrapał się na murek tylnego ogrodzenia. Rozdarł pakiecik i posłał nasiona w powietrze – porwał je wilgotny, zimowy wiatr. W ślad za nasionami posłał kawałki podartej koperty. Poczuł złowieszcze podniecenie.
W jakiś czas potem pomyślał, że nie powinien był tego robić, że może jednak w tych nasionach kryła się szczególna magia – ale wówczas już było za późno. Cokolwiek Joe zamierzał dać mu do zrozumienia, dla Jaya pozostało tajemnicą.