Deszcz lał nieprzerwanie. O dziwo jednak, cały czas utrzymywała się wysoka temperatura, wiatr zaś był gorący i nie przynoszący orzeźwienia. Nocami często szalały burze – smukłe błyskawice tańczyły nad horyzontem, rozbłyskając złowieszczo czerwonymi ognistymi zygzakami. W Montauban piorun trafił w kościół i doszczętnie go spalił. Od czasu incydentu z osami Jay przezornie trzymał się z dala od rzeki: Tym bardziej że teraz, jak poinformowała go Marise, było to naprawdę niebezpieczne: kawały brzegów, ostro podmyte przez rwący prąd, często osuwały się niespodziewanie w główny nurt. Można było wpaść i utonąć. Ostatecznie wypadki się zdarzają.
W rozmowach z Jayem Marise nigdy nie opowiadała o Tonym, a zagadnięta – umykała z tematu. O Rosie też wspominała jedynie przelotnie. Jay zaczął sądzić, że jego podejrzenia zrodzone owego dnia u Marise nie miały żadnego uzasadnienia. Zapewne majaczył z bólu. Uległ złudzeniu wywołanemu jadem owadów. Bo niby czemu Marise miałaby go oszukiwać? Dlaczego miałaby go oszukiwać Rosa?
Marise była ostatnio bardzo zajęta. Ulewy zniszczyły kukurydzę, wciskając mokrymi paluchami zgniliznę do wnętrza kolb. Słoneczniki, ociekające i ciężkie od wody, chyliły się nisko lub łamały. Ale najgorzej miała się winorośl. Trzynastego września Tannes w końcu wystąpiła z brzegów i zalała winnicę. Górna część pola ucierpiała mniej z powodu spadzistości stoku, jednak dolne rejony przykryła woda na ponad trzydzieści centymetrów. Inni farmerzy także doznali strat, jednak Marise powódź dotknęła najboleśniej, jej grunty bowiem leżały najbliżej bagniska. Dom otaczały stojące jeziorka wody. Dwie kozy utonęły w nurtach wylewającej rzeki. Marise zamknęła pozostałe zwierzęta w stodole, ale zgromadzona tam pasza była mokra i niedobra, a do tego zaczął przeciekać dach i wilgoć wdzierała się już wszędzie.
Ale nikomu nie powiedziała o swoim trudnym położeniu. Taki już miała zwyczaj, to była kwestia dumy. I nawet Jay, choć widział, co się dzieje, nie miał pojęcia o prawdziwych rozmiarach szkód. Dom leżał w kotlinie, poniżej winnicy. Teraz wody rzeki otaczały go niczym wyspę. Kuchnia została zalana. Marise wymiatała wodę szczotką z kamiennych płyt, ale i tak za chwilę fala powracała. W piwnicy woda stała po kolana. Trzeba było przenieść dębowe beczki – jedną po drugiej – w bezpieczne miejsce. Generator elektryczności, umieszczony w jednej z szop, przestał działać – wilgoć wywołała spięcie. A tymczasem deszcz nie przestawał padać. W końcu Marise skontaktowała się z zakładem budowlanym z Agen. Za pięćdziesiąt tysięcy franków zamówiła rury drenażowe i poprosiła, by dostarczono je jak najszybciej. Miała zamiar wykorzystać istniejący, niesprawny system odwadniający do zainstalowania nowego, by odprowadzać wodę spod domu ku bagnisku, skąd już swobodnie spływałaby do rzeki. Dom zamierzała ochronić dodatkowo ziemnym wałem – niczym groblą. Było to jednak trudne zadanie. Majster budowlany, z którym się skontaktowała, nie mógł wysłać do niej żadnych robotników aż do listopada z powodu jakichś pilnych prac w Le Pinot, a ona nie zamierzała ubiegać się o pomoc Clairmonta. Nawet gdyby o nią poprosiła, on pewnie i tak by odmówił. Poza tym nie chciała go widzieć na swojej ziemi. Gdyby się do niego zwróciła, to tak, jakby się przyznała do porażki. Zaczęła więc prace sama – kopała kanały w oczekiwaniu na zamówione rury. Ta żmudna praca przypominała drążenie okopów. Marise powiedziała sobie, że rzeczywiście prowadzi wojnę – z deszczem, z twardą ziemią, z ludźmi. Ta myśl dodawała jej nieco ducha. Miała w sobie coś romantycznego.
Piętnastego września Marise zmuszona była podjąć kolejną decyzję. Do tej pory Rosa spała wraz z Clopette w swoim małym pokoiku na poddaszu. Jednak teraz, gdy zabrakło elektryczności i w zasadzie suchego drewna, nie było już wyboru. Dziecko musiało zostać wyekspediowane z domu.
Ostatnim razem gdy wylała Tannes, Rosę zaatakowała infekcja, która wywołała obustronną głuchotę. Dziewczynka miała wówczas trzy lata, a Marise nie miała jej dokąd wysłać. Spały razem w pokoiku na poddaszu przez całą zimę, gdy o szyby walił deszcz, a z kominka unosił się głównie czarny dym. W obu uszach Rosy powstały ropnie, płakała więc całymi nocami. Nic, nawet penicylina, nie przynosiło jej ulgi. Nigdy więcej czegoś podobnego, powiedziała sobie teraz Marise. Tym razem dziecko musi zniknąć z domu do czasu, aż przestanie padać, aż zostanie naprawiony generator i zainstalowany odpowiedni drenaż. Przecież nie mogło lać w nieskończoność. Już powinno zacząć się przejaśniać. I nawet jeszcze teraz, gdyby udało jej się przeprowadzić wszystkie niezbędne prace, można by uratować coś z tegorocznych zbiorów.
W sprawie Rosy nie miała jednak wyjścia. Musiała wyprawić ją stąd na kilka dni. Ale w żadnym razie nie do Mireille. Na myśl o tej kobiecie wokół serca Marise zaciskała się ciasna obręcz. Do kogo więc? Na pewno do nikogo z wioski. Do żadnej z tych osób nie miała zaufania. To Mireille roznosiła sensacje, prawda, jednak wszyscy chętnie nadstawiali ucha. No może nie wszyscy. Nie tacy ludzie jak Roux czy inni nowo przybyli. I nie Narcisse. Im obu ufała do pewnego stopnia. Ale u żadnego z nich nie mogła przecież zostawić Rosy. Zaraz zwiedziałaby się o wszystkim cała wioska. W Lansquenet nic się długo nie uchowa w sekrecie.
Przez moment rozważała pensjonat w Agen. Ale to też mogło się okazać niebezpieczne. Dziewczynka była zbyt mała, by zostawić ją samą. Ludzie zaczęliby zadawać pytania. Do tego na myśl o tym, że Rosa znalazłby się tak daleko od niej, czuła kłucie w piersi. Co oznaczało, że dziecko musi zamieszkać gdzieś w pobliżu.
A więc pozostał jej tylko ten Anglik. Jego dom nadawał się idealnie: położony dość daleko od wioski, by zapewnić im prywatność, a jednocześnie dość blisko, by mogła co dzień widywać Rosę. Anglik mógłby umieścić dziecko w jednej ze starych sypialni. Marise przypomniała sobie, że od południa był tam błękitny pokój, który kiedyś musiał należeć do Tony’ego – z łóżkiem w kształcie łódki i szklaną kulą zamiast lampy. Tylko na kilka dni. Tydzień, góra dwa. Zapłaci mu. Teraz już nie miała innego wyjścia.