Lansquenet, marzec 1999
Przez następny tydzień Jay pisał każdej nocy. W piątek przywrócono w końcu dopływ elektryczności, ale do tej pory Jay się już przyzwyczaił do pisania przy lampie naftowej. Takie światło było o wiele bardziej swojskie, bardziej nastrojowe. Zapisane karty nowej powieści tworzyły teraz całkiem pokaźny stosik na jego stole. Miał ich już niemal sto. W poniedziałek pojawił się Clairmont z czwórką robotników i rozpoczęli prace remontowe. Zaczęli od dachu, w którym brakowało bardzo wiele dachówek. Natychmiastowej naprawy wymagała też kanalizacja. Jay znalazł w Agen przedsiębiorstwo wynajmu samochodów i wypożyczył od nich pięcioletniego zielonego citroena, by wozić nim zakupy i tracić jak najmniej czasu na podróże. Poza tym kupił trzy ryzy papieru i kilka taśm do maszyny. Pracował po zmierzchu, gdy Clairmont i jego brygada szli do domu. W ten sposób plik zadrukowanych arkuszy systematycznie się powiększał.
Nie czytał tego, co napisał. Prawdopodobnie ze strachu, że paraliż pisarski, na który cierpiał od tak wielu lat, mógłby czyhać przyczajony gdzieś w pobliżu. Chociaż w głębi ducha już naprawdę tak nie myślał. Po części z powodu wpływu, jaki wywierało na niego to miejsce. To powietrze. Niespodziewane poczucie swojskości, mimo faktu, że był tutaj obcy. Łączność z przeszłością – jakby nagle Pog Hill Lane powstało na nowo: tutaj, pośród sadów i winnic.
W pogodne poranki wędrował do Lansquenet po chleb. Kostka zagoiła się szybko i całkowicie – po ranie zostały jedynie drobniutkie, niemal niewidoczne blizny. Teraz więc z przyjemnością spacerował i nawet rozpoznawał po drodze niektóre twarze. Josephine podawała mu nazwiska mieszkańców wioski, dorzucając niekiedy na ich temat garść interesujących szczegółów. Jako właścicielka jedynej kafejki w wiosce doskonale wiedziała, co się dzieje wokół. Zasuszony starszy pan w niebieskim berecie nazywał się Narcisse i był ogrodnikiem – hurtownikiem, zaopatrującym między innymi lokalny sklep spożywczy i kwiaciarnię. Pomimo pozornego dystansu, w rysach jego twarzy czaiło się jakieś specyficzne, ukryte poczucie humoru. Jay dowiedział się od Josephine, że Narcisse przyjaźnił się z Cyganami pojawiającymi się co roku w dole rzeki. Handlował z nimi i zapewniał im sezonową pracę na swoich polach. Od wielu lat lokalni obrońcy wiary walczyli z jego tolerancją dla Cyganów, jednak Narcisse okazał się nieugięty i Cyganie pozostali w okolicy. Rudowłosy robotnik z przedsiębiorstwa Clairmonta nazywał się Michel Roux i pochodził z Marsylii. Pięć lat temu przypłynął rzeką do Lansquenet na dwa tygodnie, by już nigdy więcej nie wyjechać. Kobieta w czerwonym szalu była żoną piekarza, nazywała się Denise Poitou. Zaś blada, otyła matrona w czerni, z oczami osłoniętymi od słońca szerokim rondem kapelusza, to Mireille Faizande, teściowa Marise. Jay spróbował spojrzeć jej w oczy, gdy mijała taras kawiarni, jednak ona zdawała się go nie dostrzegać.
Za każdą z tych twarzy kryła się jedyna w swym rodzaju historia. Josephine, pochylając się nad kontuarem z filiżanką w dłoni, opowiadała mu te historie aż nadto chętnie. Jej pierwotna nieśmiałość wobec Jaya zniknęła zupełnie i teraz witała go z wyraźną przyjemnością. Niekiedy, gdy w lokalu nie było zbyt wielu gości, prowadzili długie rozmowy. Jay niewiele wiedział na temat ludzi, o których rozmawiali. To jednak w żadnej mierze nie zniechęcało Josephine do opowieści.
– Czyżbym naprawdę nigdy dotąd nie wspominała ci o Albercie? Ani jego córce? – I w takich momentach zda wała się szczerze zdumiona ignorancją Jaya. – Kiedyś mieszkali obok piekarni. A raczej tego, co było piekarnią, zanim stało się cukiernią. Naprzeciwko kwiaciarni.
Z początku Jay po prostu pozwalał jej mówić, nie słuchając zbyt uważnie: pozwalał, by nazwiska, dykteryjki, opisy przepływały obok niego leniwie, gdy sączył kawę i obserwował przechodzących w pobliżu ludzi.
– Czy nie opowiadałam ci o Arnauldzie i jego świni do szukania trufli? Albo o tym, jak Armande przebrał się za Niepokalane Poczęcie i zaczaił na Arnaulda na cmentarzu? To posłuchaj…
Wiele historii dotyczyło jej najlepszej przyjaciółki, Vianne, która wyjechała z wioski kilka lat temu, oraz ludzi dawno już umarłych, których nazwiska nic mu nie mówiły. Jednak Josephine nie ustawała w swoich wysiłkach. Być może też czuła się samotnie. Poranni bywalcy kawiarni z reguły siedzieli w milczeniu – byli to głównie starzy mężczyźni. Więc pewnie obecność kogoś młodszego, kto mógłby stanowić widownię, sprawiała jej przyjemność. I w ten sposób, kawałek po kawałku, opera mydlana z życia Lansquenet sous Tanne zaczęła go wciągać w swoją fabułę.
Jay zdawał sobie sprawę, że jest tu wciąż swoistym dziwolągiem. Niektórzy ludzie wpatrywali się w niego z otwartą ciekawością. Inni się uśmiechali. Większość zachowywała dystans – gdy go mijali, byli uprzejmie chłodni, pozdrawiali go krótkim skinieniem głowy i spojrzeniem spod oka.
Zazwyczaj przychodził do „Cafe des Marauds” na kufelek małego jasnego bądź filiżankę cafe cassis w drodze z piekarni Poitou. Odgrodzony murkiem kawiarniany terrasse był mały, nie większy niż szerokość chodnika na wąskiej ulicy, ale było to wspaniałe miejsce do obserwacji wioski budzącej się do życia. Usytuowany tuż obok głównego placyku, stanowił punkt, z którego można zobaczyć wszystko, co najważniejsze: długie wzgórze opadające w stronę bagnisk; parawan z drzew ponad Rue des Francs Burgeois; kościelną wieżę codziennie o siódmej rano wybrzmiewającą niosącymi się ponad polami kurantami; kwadratowy, różowy budynek szkolny stojący na rozwidleniu dróg. U podnóża zbocza rzeka Tannes pokryta lekkim oparem błyskała matowo, tak że leżące poza nią pola stawały się niemal niewidoczne. Na tym tle poranne słońce zdawało się bardzo jaskrawe, niemal brutalne, ostro odcinające białe fronty domów od ich brunatnego cienia. Na brzegu rzeki, nieopodal zapuszczonych, chylących się ku wodzie domów na drewnianych palach, stała przycumowana mieszkalna łódź. Z jej komina wydobywała się smużka dymu pachnącego smażoną rybą.
Między siódmą a ósmą obok kawiarni przechodziło sporo osób, głownie kobiet, niosących bochenki chleba lub papierowe torby pełne croissantów z piekarni Poitou. O ósmej dzwon kościelny wzywał wiernych na mszę. Jay bez trudu ich rozpoznawał. Mieli na twarzach uroczysty wyraz niechęci do swoich odświętnych, wiosennych płaszczy, wypolerowanych butów, kapeluszy i beretów, które wyróżniały ich z tłumu. Zawsze wśród nich była Caro Clairmont z mężem; on – niezdarny w wyjściowych, ciasnych butach, ona – elegancko spowita w jedwabne szale. Kiedy przechodzili obok, pozdrawiała Jaya wylewnym machnięciem dłoni i okrzykiem: „Jak się posuwa książka?”. Natomiast jej mąż witał go krótkim skinieniem głowy, po czym spieszył naprzód, przygarbiony, pokorny. W czasie gdy odprawiała się msza, na tarasie kawiarni zbierało się coraz więcej starszych mężczyzn, by pić cafe creme i grać w szachy, czy po prostu ze sobą porozmawiać. Jay rozpoznawał wśród nich Narcisse’a, ogrodnika, który sadowił się co dzień w tym samym miejscu, tuż przy drzwiach. W kieszeni miał zawsze wystrzępiony katalog nasion, który przeglądał w milczeniu przy kawie. W niedzielę Josephine miała zazwyczaj rogaliki z czekoladą i wtedy starszy pan niezmiennie brał dwa, po czym swoimi wielkimi, brązowymi dłońmi w zdumiewająco delikatny sposób unosił ciastka do ust. Rzadko cokolwiek mówił, zadowalając się suchym skinieniem głowy w stronę pozostałych gości kawiarni, zanim zasiadał na swoim miejscu. O wpół do dziewiątej zaczynały się pojawiać dzieci idące do szkoły, niepasujące do otoczenia w swoich barwnych kurtkach i polarach – procesja różnych logo na tle fioletu, szkarłatu, żółtości, turkusu i ostrej zieleni. Dzieci przyglądały się Jayowi z otwartą ciekawością. Niektóre z nich wybuchały śmiechem i wołały z radosną drwiną: „Rosbif! Rosbif!”, gdy pędem przebiegały obok. W Lansquenet było około dwudziestki dzieci w wieku wczesnoszkolnym, które uczyły się w dwóch klasach; starsze zawoził do Agen autobus z lepkimi od wypisywanych palcami grafitti szybami, do których dzieciarnia przyklejała nosy.
W ciągu dnia Clairmont dozorował prace remontowe w domu Jaya. Parter już wyglądał dużo lepiej, a dach był niemal ukończony, jednak Jay świetnie wyczuwał, jak bardzo Georges był rozczarowany jego brakiem ambicji. Clairmontowi marzyły się oranżerie i kryte baseny pływackie, jacuzzi i projektowane przez architektów krajobrazu trawniki. Trzeba jednak przyznać, że wykazał się filozoficznym spokojem, gdy Jay oznajmił mu, że nie zamierza mieszkać w willi jakby żywcem wyjętej z SaintTropez.
– Bof, ce que vous aimez, a ce que je comprends, cest le rustique - oznajmił Jayowi, wzruszając ramionami. I już w tym momencie w jego oczach pojawił się spekulacyjny błysk. Do Jaya dotarło nagle, że jeżeli nie przyjmie sztywnego stanowiska wobec tego człowieka, niemal na pewno zostanie zarzucony niechcianymi przedmiotami – uszczerbionymi fajansami, taboretami do dojenia krów, marnymi podróbkami starych mebli, popękanymi kaflami, deskami do krojenia i siekania oraz mnóstwem innych wiejskich utensyliów; tymi wszystkimi niechcianymi, skazanymi na śmierć rupieciami trzymanymi na strychach – cudownie ocalonymi od ognia przez nagłe zapotrzebowanie na le rustique - które on będzie zmuszony kupić. Powinien powściągnąć Clairmonta natychmiast. Jednak w spojrzeniu Georges’a, w jego ciemnych oczach lśniących ponad opadającymi wąsami było coś wzruszającego – jakaś absurdalna nadzieja, niepozwalająca Jayowi na rozsądne zachowanie.
Wzdychając ciężko, postanowił więc ze spokojem poddać się nieuniknionemu.
W czwartek zobaczył Marise po raz pierwszy od czasu ich nocnego, krótkiego spotkania. Wracał do domu z porannego spaceru z bochenkiem chleba wetkniętym pod ramię. W miejscu gdzie stykały się ich grunty, rósł żywopłot z tarniny, a wzdłuż niego biegła ścieżka. Żywopłot był młody, trzy – najwyżej czteroletni, tak że świeży marcowy odrost w zasadzie nie tworzył jeszcze odpowiednio gęstej zasłony. Stąd też Jay mógł wyraźnie dojrzeć linię dawnego, wyciętego żywopłotu – nierówny rządek karczu nieudolnie pokryty świeżą skibą. Podświadomie oszacował dzielącą żywopłoty odległość. A więc Clairmont miał rację. Przesunęła granicę o mniej więcej pięćdziesiąt stóp. Zapewne wtedy, gdy stary Foudouin po raz pierwszy zapadł na zdrowiu. Jay zaczął uważniej przezierać przez tarninę, lekko zaintrygowany. Różnica pomiędzy jej stroną pola a jego była uderzająca. U niego winorośl, od dawna nieprzycinana, rozrastała się zdziczała, niemal niepuszczająca nowych pędów poza kilkoma brunatnymi pączkami na wąsach. Jej została starannie przycięta, na dwanaście cali od gruntu, w oczekiwaniu na lato. Po stronie Marise nie było ani śladu chwastów; pomiędzy skibami równymi i wyrazistymi biegła aleja wystarczająco szeroka, by zmieścił się tam mały ciągnik. Po stronie Jaya rzędy wpadały jedne na drugie, zaniedbane pędy winorośli wyciągały się i oplątywały między sobą lubieżnie ponad alejkami. Z tej plątaniny wychylały się radośnie czubki starców, mięty i arniki. Gdy Jay spojrzał w głąb posiadłości Marise, dojrzał szczyt jej domu na skraju pola, osłaniany przez rząd topoli. Rosły tam też drzewa owocowe – morze białych kwiatów jabłoni odcinało się wyraźnie od ciemnych gałęzi – i coś, co prawdopodobnie było warzywnikiem. Poza tym zobaczył stos drewna, traktor i jakieś zabudowanie – zapewne nic innego jak osławioną stodołę.
A więc musiała usłyszeć wystrzał z domu. Położyła dziecko do łóżeczka. Wyszła na zewnątrz. Nie spieszyła się. Obraz w jego wyobraźni był tak żywy, że Jay niemal naprawdę widział jej ruchy: wciąganie wielkich butów na wełniane skarpetki, za duża kapota na jej ramionach, a ponieważ działo się to zimą – ziemia zapewne skrzypiała pod jej stopami. Twarz miała pozbawioną wszelkiego wyrazu – pewnie wyglądała tak samo, jak wtedy gdy się spotkali tamtej nocy. Ten widok go prześladował. W owym przebraniu Marise przewinęła się już wiele razy przez karty jego nowej powieści; Jay miał wrażenie, że ją zna, mimo że prawie nie zamienili słowa. Coś w niej jednak szalenie go pociągało, prawdopodobnie ten nimb tajemniczości. Z jakiegoś bliżej niewytłumaczalnego powodu jej widok przywodził mu na myśl Joego. Być może za sprawą tej za dużej kapoty czy męskiego kaszkietu nasuniętego zbyt głęboko na oczy. W każdym razie odniósł takie niepokojące wrażenie, gdy spostrzegł tę na wpół znajomą sylwetkę w nocy, w załomie muru. Oczywiście nic w rysach jej twarzy nie przypominało Joego. Joe nigdy nie umiałby przywołać na swe oblicze takiego pustego, pozbawionego wszelkich emocji wyrazu.
Gdy już miał się ruszyć z miejsca i skierować w stronę domu, pochwycił kątem oka ruch po drugiej stronie żywopłotu – jakaś postać przesuwała się szybko około stu metrów od miejsca, w którym się znajdował. Osłaniany przejrzystą zielenią tarniny dojrzał ją, zanim ona zdołała go zobaczyć. Poranek był ciepły i Marise zrzuciła ciężkie odzienie na rzecz dżinsów i pasiastej, marynarskiej bawełnianej koszulki. Ta zmiana stroju sprawiła, że wyglądała na chłopięco szczupłą. Rude włosy miała nierówno obcięte na wysokości podbródka – Jay domyślił się, że najprawdopodobniej zrobiła to sama. W momencie gdy nie zdawała sobie sprawy, że ktokolwiek na nią patrzy, jej twarz nabrała żywego, niemal zgłodniałego wyrazu. Jay z ledwością zdołał ją rozpoznać.
Ale już po chwili obróciła wzrok w jego stronę i nagle jakby na jej twarz opadła nieprzepuszczająca światła roleta, tak błyskawicznie, że Jay zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem widok Marise sprzed kilku sekund nie był jedynie wytworem jego wyobraźni.
– Madame…
Przez ułamek chwili zawahała się i spojrzała na niego z niemal bezczelną obojętnością. Miała bardzo zielone oczy, zadziwiająco trawiaste w kolorze. W swojej książce nadał im ciemną barwę. Uśmiechnął się i wyciągnął dłoń ponad żywopłotem.
– Madame d’Api. Nie chciałem pani przestraszyć. Ja tylko…
Ale zanim zdążył dorzucić coś jeszcze, odwróciła się gwałtownie i pospieszyła alejką pomiędzy rzędami winorośli bez jednego spojrzenia wstecz, posuwając się szybko i wdzięcznie w stronę domu.
– Madame d’Api! – zakrzyknął. – Madame! Musiała go usłyszeć, ale zignorowała jego wołania. Jay przez kilka minut przyglądał się jej oddalającym plecom, a potem, wzruszając ramionami, ruszył w stronę swego domu. Przez całą drogę wmawiał sobie, że poczucie rozczarowania, którego niespodziewanie doznał, było całkowicie absurdalne. Bo w zasadzie czemuż ona miałaby mieć ochotę na jakiekolwiek z nim pogawędki? Jay po prostu pozwalał, by ponosiła go własna wyobraźnia. Ostatecznie w ostrym świetle dnia Marise ani trochę nie przypominała chłodnookiej heroiny jego powieści. Postanowił więc przestać o niej myśleć.
Gdy dotarł do domu, zastał czekającego na niego Clairmonta z samochodem pełnym rozmaitości. Georges mrugnął porozumiewawczo, gdy ujrzał Jaya skręcającego za róg domu i odsunął granatowy beret znad oczu.
– Hola, monsieur Jay! – wykrzyknął z kabiny swojej cię żarówki. – Znalazłem dla ciebie kilka interesujących rzeczy!
Jay westchnął z rezygnacją. A więc intuicja go nie zawiodła. Co parę tygodni będzie teraz zadręczany, by uwalniać Clairmonta od pewnej ilości brocante występujących jako rustykalny szyk po paskarskiej cenie. Z tego co zdołał dojrzeć, ładunek ciężarówki stanowiły połamane krzesła, stare miotły, odrapane drzwi, prawdziwie obrzydliwa głowa smoka z papiermache pozostała po jakimś bliżej nieokreślonym festynie. I w tym momencie zrozumiał, że jego podejrzenia nawet nie zbliżyły się do straszliwej rzeczywistości.
– No cóż, bo ja wiem… – oznajmił. Clairmont uśmiechnął się szeroko.
– Tylko zobacz. Zakochasz się w tych rzeczach – stwierdził stanowczo i wyskoczył z szoferki. W tej samej chwili Jay spostrzegł, że Georges dzierży w dłoni butelkę wina. – Mam coś, by wprawić cię w odpowiedni nastrój, eh? A potem pogadamy o interesach.
Jay nie potrafił się oprzeć natarczywości tego człowieka. W tej chwili miał największą ochotę na spokojną kąpiel i chwilę ciszy. W zamian czekała go godzina targów w kuchni, przy winie, którego wcale nie chciał pić, a potem jeszcze dodatkowy problem pozbycia się przywiezionych przez Clairmonta objets d’art bez urażenia jego uczuć. Ale nie miał wyjścia – musiał się temu poddać.
– Za dobre interesy – powiedział Clairmont, napełniając dwie szklaneczki. – Twoje i moje – dorzucił z uśmiechem. – A więc wyszło na to, że zajmuję się antykami, eh? W Le Pinot i Montauban można na tym zrobić dobre pieniądze. Teraz, przed sezonem, skupować tanio, a potem wyprzedawać turystom.
Jay skosztował wina, które okazało się naprawdę dobre.
– Mógłbyś wybudować ze dwadzieścia domków letniskowych na tej swojej winnicy – ciągnął Clairmont radosnym głosem. – Albo hotel. Jak ci się widzi pomysł posiadania własnego hotelu, eh?
Jay pokręcił głową.
– Mnie się tu podoba dlatego, że jest tak, jak jest – oznajmił.
Clairmont westchnął głęboko.
– Ty i La Paienne d’Api – westchnął ponownie. – Żadne z was nie ma dostatecznie szerokiej wizji. Te grunty oddane w odpowiednie ręce warte byłyby fortunę. Szaleństwem jest trzymanie ich w takim stanie, podczas gdy kilka domków letniskowych…
Jay z trudem przebijał się przez jego wymowę i akcent.
– La Paienne? Bezbożnica? – przetłumaczył z wahaniem. Clairmont rzucił głową w stronę sąsiedniej farmy.
– Marise w pełnej krasie. Kiedyś mówiliśmy na nią La Parisienne. Ale to drugie określenie pasuje do niej dużo lepiej, eh? Nigdy nie pojawia się w kościele. Nigdy nie ochrzciła dziecka. Nigdy z nikim nie rozmawia. Nigdy się nie uśmiecha. Trzyma się pazurami tej swojej ziemi z uporczywej złośliwości, a tymczasem kto inny… – Wzruszył gwałtownie ramionami. – Bof, to nie moja sprawa, eh? Ale na twoim miejscu, monsieur Jay, trzymałbym zawsze drzwi zamknięte na klucz. Ona jest szalona. A od lat miała oko na tę ziemię. Jeżeli tylko zdoła, zrobi ci coś złego.
Jay ściągnął brwi na wspomnienie potrzasków rozłożonych wokół domu.
– Pewnego razu omal nie złamała nosa Mireille – ciągnął Clairmont. – I to tylko dlatego, że starsza pani podeszła do jej córeczki. Po tym incydencie Marise już nigdy nie pokazała się w wiosce. Jeździ do La Percherie na motorze. Widziałem też, jak jeździła do Agen.
– A kto wówczas opiekuje się jej córką? Clairmont wzruszył ramionami.
– Nikt. Przypuszczam, że po prostu zostawia ją samą w domu.
– A co na to służby socjalne?
– Bof. W Lansquenet? Musieliby tu przyjechać z Agen czy Montauban, a może nawet z Tuluzy. Kto by się fatygował taki szmat drogi? Mireille już kiedyś próbowała ich ściągnąć. Nawet parę razy. Ale d’Api jest sprytna. Zbiła ich wszystkich z pantałyku. Mireille najchętniej adoptowałaby dziecko, gdyby tylko mogła. Jest bogata. Poparła by ją rodzina. Ale w jej wieku, na dodatek z dzieckiem, które jest głuche, myślę, że…
Jay wbił w niego wzrok.
– Głuche dziecko?
Clairmont wyglądał na zdziwionego.
– O, tak. Nie wiedziałeś? Od maleńkości. Dlatego niby to tylko ona ma wiedzieć, jak się z nią obchodzić. – Pokręcił głową. – To ją tu trzyma. Dlatego też nie może wrócić do Paryża.
– Dlaczego? – spytał Jay prawdziwie zaciekawiony.
– Z powodu pieniędzy – oznajmił sucho Clairmont, opróżniając szklankę.
– Ależ farma na pewno jest wiele warta.
– Och, oczywiście – zgodził się Clairmont. – Tyle że do niej nie należy. Jak myślisz, czemu tak bardzo zależało jej na ziemi Foudouina? Ona przecież tylko dzierżawi ten grunt. Gdy dzierżawa wygaśnie – będzie się musiała stąd wynieść. Chyba że przedłuży umowę, ale po tym wszystkim nie ma wiele szans.
– Czemu? Od kogo to zależy?
Clairmont opróżnił kolejną szklaneczkę i oblizał z ukontentowaniem usta.
– Od Pierre Emile’a Foudouina. Człowieka, który sprzedał ci tę posiadłość. Stryjecznego wnuka Mireille.
Chwilę później wyszli na podjazd, by przyjrzeć się przedmiotom przywiezionym przez Clairmonta. Były tak ohydne, jak Jay się spodziewał. Jednak w owej chwili jego umysł zaprzątało zupełnie co innego. Zaoferował Clairmontowi 500 franków za cały transport; majster na moment wybałuszył oczy, ale szybko dał się przekonać do ceny. Chytrze przymrużył oko:
– Ma się nos do dobrych interesów, eh?
Po czym schował banknot w brunatnej, stwardniałej dłoni tak błyskawicznie, jakby wykonał jakąś efektowną karcianą sztuczkę.
– Nic się nie martw. Znajdę ci dużo więcej podobnych okazów!
I zaraz odjechał. Wyziew z jego rury wydechowej wzniecił na podjeździe różowy pył. Teraz Jay musiał zabrać się za sortowanie pozostawionego szmelcu.
Nawet po tak wielu latach nauka Joego nie poszła w las: Jay wciąż nie potrafił się zdobyć na wyrzucenie czegoś, co mogłoby się okazać przydatne. Mimo że jeszcze chwilę temu był pewien, że cały ładunek ciężarówki Clairmonta posłuży mu jedynie za materiał opałowy, złapał się nagle na zastanawianiu nad użytecznością poszczególnych przedmiotów. Z tych oszklonych drzwi, pękniętych pośrodku, zapewne udałoby się zrobić całkiem sensowny inspekt. Zaś te wszystkie słoiki, postawione do góry nogami nad młodymi roślinkami, chroniłby je od wiosennych, przygruntowych przymrozków. W ten sposób, powoli, rupiecie przywiezione przez Clairmonta znajdowały swoje miejsce w ogrodzie czy winnicy. Jay nawet znalazł zastosowanie dla festynowej głowy smoka. Osadził ją na paliku płotu odgradzającego jego ziemię od ziemi Marise i skierował pyskiem w stronę jej domu. Z otwartej paszczy wylewał się czerwony jęzor, a żółte ślepia zdawały się świecić w promieniach słońca. Magiczne zaklinanie na odległość – tak nazwałby to Joe – podobne umieszczaniu gargulców na dachach gotyckich katedr. Jay zastanawiał się przez chwilę, co o tym pomyśli La Paienne.