21

Lansquenet, marzec 1999


Jay wyciągnął z podróżnej torby chusteczkę i zaczął tamować krew. Było mu zimno i teraz żałował, że nie zabrał ze sobą ciepłej kurtki. Wyjął też jedną z kanapek, które kupił wcześniej na stacji i zmusił się do jedzenia. Smakowała obrzydliwie, ale mdłości nieco ustąpiły, a nawet odniósł wrażenie, że się odrobinę rozgrzał. Teraz już zapadła noc. Właśnie wschodził srebrzysty księżyc – był już na tyle wysoko, że pojawiły się cienie – i pomimo przeszywającego bólu w nodze Jay z zaciekawieniem rozejrzał się wokół. Rzucił okiem na zegarek, prawie pewien, że zobaczy fosforyzującą tarczę swojego Seiko – czasomierza, który dostał na Boże Narodzenie, gdy miał czternaście lat, i który Zeth zniszczył tego ostatniego, najokropniejszego tygodnia sierpnia. Jednak tkwiący teraz na jego ręku Rolex nie fosforyzował. „Jakże wulgarnie wyzywający, mon cher”. Kerry zawsze wybierała rzeczy z klasą.

W cieniu załomu budynku coś się poruszyło. Jay wykrzyknął: „Hej!”, i pokuśtykał w stronę domu, starając się obciążać jedynie zdrową nogę.

– Hej! Proszę poczekać! Jest tam kto?

Coś uderzyło o ścianę z takim samym płaskim klaśnięciem, jakie słyszał wcześniej. Prawdopodobnie naderwana okiennica. Zdawało mu się nawet, że dostrzegał jej zarys na tle fioletowoczarnego nieba – jedno skrzydło trzaskające luźno w porywach nocnej bryzy. Przeszedł go dreszcz. A więc jednak nie było tam żywej duszy. Gdyby tylko udało mu się dostać do środka i uciec przed tym chłodem…

Okno z naderwaną okiennicą znajdowało się jakiś metr nad ziemią. Wewnątrz szeroki parapet do połowy blokowały kawałki tynku i zeschych roślin, Jay jednak zdołał oczyścić go na tyle, by się przepchnąć do środka.

W powietrzu unosił się zapach farby. Jay poruszał się powoli, sprawdzając, czy nie ma kawałków potłuczonego szkła, po czym przerzucił nogę ponad parapetem i wskoczył do pokoju, wciągając za sobą brezentową torbę. W pomieszczeniu panowały ciemności, jednak jego wzrok już do tej pory zdołał przywyknąć do mroku. Jay spostrzegł, że pokój był niemal pusty – na środku stał jedynie stół wraz z krzesłem, a w rogu walał się stos jakichś szmat – zapewne worków. Podpierając się krzesłem, Jay pokuśtykał w tamtą stronę i wtedy spostrzegł, że to śpiwór i poduszka zwinięte starannie i oparte o ścianę tuż obok kartonowego pudła, w którym stały puszki z farbą i leżało kilka woskowych świec.

Świec?! Co do cholery…?

Sięgnął do kieszeni dżinsów po zapalniczkę. Była to jedynie tania jednorazówka, niemal już bez gazu, ale w końcu udało mu się wykrzesać płomień. Świece nie zdążyły zawilgnąć. Knot zaskwierczał, po czym rozbłysnął ogniem. Miękki, łagodny blask rozjaśnił pokój.

– Nie jest źle – powiedział sobie.

Tutaj mógł spokojnie położyć się spać. Miał dach nad głową, koce i pościel, a także resztki kanapek ze stacji. Na moment udało mu się nawet zapomnieć o bólu w stopie, gdy z szerokim uśmiechem na twarzy uświadomił sobie, że znalazł się we własnym domu. To należało odpowiednio uczcić.

Zaczął szperać w brezentowej torbie i po chwili wyciągnął jedną z butelek Joego. Czubkiem scyzoryka usunął woskową osłonkę i przeciął zielony sznurek. Powietrze wypełnił klarowny zapach kwiatu czarnego bzu. Jay upił nieco wina, o dobrze znanym, lepkim smaku – przypominającym odór owoców pozostawionych w ciemnościach, by zgniły. Zdecydowanie doskonały rocznik, powiedział sobie w duchu i zatrząsł się w konwulsyjnym śmiechu. Wypił więcej. Pomimo niezachęcającego aromatu, wino rozgrzewało, odurzało niczym ciężka woń piżma. Jay usiadł na zrolowanym posłaniu, pociągnął kolejny potężny łyk trunku i od razu poczuł się lepiej.

Ponownie poszperał w torbie i wyciągnął radio. Włączył je, chociaż tak naprawdę podejrzewał, że znowu usłyszy jedynie tępy szum, tak jak w pociągu z Marsylii, jednak ku własnemu zdumieniu udało mu się złapać czysty, wyraźny sygnał. Oczywiście nie była to stacja nadająca stare przeboje, ale jakiś francuski lokalny program, rozbrzmiewający cicho szczebiotliwą muzyką, której nie znał. Ponownie wybuchnął śmiechem i nagle doświadczył niezwykłej lekkości bytu.

Wewnątrz brezentowej torby cztery pozostałe „Specjały” znowu odezwały się chórem, jazgotem buńczucznych skowytów i pogwizdów, gorączkowymi okrzykami wojennymi, buchającymi taką kakofonią dźwięków, że ich tonacja zaczęła pobrzmiewać prymitywną dzikością, frenetycznym musowaniem głosów, obrazów i wspomnień mieszających się w dełiryczny koktajl triumfu. Mnie też pociągnął ten bal szaleńców, wepchnął w radosny, nieokiełzany wir, tak że przez chwilę nie byłam już sobą – Fleurie, z szacownego rocznika, o ledwie wyczuwalnym posmaku czarnej porzeczki – ale wyuzdanym tyglem aromatów, pieniących się i buzujących, uderzających do głowy niepohamowaną falą gorąca. Coś za chwilę miało się wydarzyć, byłam o tym przekonana, gdy nagle zapadła zupełna cisza.

Jay rozejrzał się wokół zaintrygowany. Przeszył go nagły dreszcz, jakby niespodziewanie do wnętrza pokoju wpadł podmuch lodowatej bryzy – bryzy pochodzącej z jakichś odległych rejonów. Dopiero w tym momencie zauważył, że farba na ścianach była zupełnie świeża; obok kartonu z puszkami leżały pędzle, dokładnie wymyte i starannie ułożone z jeszcze wilgotnym włosiem. Podmuch powietrza zdawał się teraz silniejszy, niosący woń dymu, karmelu, jabłek i świętojańskiej nocy. Radio zatrzeszczało cicho.

– Cóż, chłopcze – odezwał się jakiś głos w ciemnościach. – Trudno powiedzieć, byś się śpieszył.

Jay odwrócił się tak gwałtownie, że niemal stracił równowagę.

– Powoli – ostrzegł Joe łagodnym głosem.

– Joe!?

Joe nic się nie zmienił. Miał na głowie swoją starą czapkę, T-shirt z logo Thin Lizzy, spodnie do pracy w ogrodzie i górnicze buty. W ręku trzymał dwa kieliszki. Przed nim, na stole, stała butelka wina z kwiatu czarnego bzu, rocznik 1976.

– Zawsze mawiałem, że przywykniesz do tego trunku – zauważył z satysfakcją w głosie. – Szampański kwiat bzu. Ma swoją moc, hę?

– Joe!?

Jaya przeszyło takie uczucie gwałtownej radości, że aż zadźwięczały wszystkie butelki. Teraz ostatnie wydarzenia wreszcie nabrały sensu – pomyślał w delirycznym zaćmieniu; teraz w końcu złożyły się w sensowną całość. Te znaki, wspomnienia – wiodące go do tego miejsca – nagle nabrały treści.

Jednak już parę sekund później uderzyła go brutalna świadomość rzeczywistości – jakby przebudził się nagle ze snu w momencie, gdy wszystko miało właśnie zostać cudownie wyjaśnione, ale wraz z dziennym światłem zapadło się w nicość, trzasnęło na tysiąc drobnych kawałków.

Przecież to było zupełnie niemożliwe. Nawet zakładając, że Joe jeszcze żył, musiałby teraz być już po osiemdziesiątce. Joe po prostu odszedł, powiedział sobie Jay stanowczo. Rozpłynął się niczym złodziej w mrokach nocy, pozostawiając po sobie jedynie pytania, na które nikt nie potrafił udzielić odpowiedzi.

Jay spojrzał uważnie na starszego pana oświetlonego blaskiem świecy, zajrzał w jego jasne, żywe oczy otoczone siateczką zmarszczek, wywołanych częstym śmiechem, i po raz pierwszy spostrzegł, że Joego otaczała jakaś pozłocista poświata – nawet wokół czubków jego buciorów dał się zauważyć niesamowity pobłysk – pobłysk nostalgii.

– Nie jesteś rzeczywisty, prawda? – spytał Jay. Joe wzruszył ramionami.

– A cóż to znaczy rzeczywisty? – rzucił nonszalancko. – Coś takiego nie istnieje, chłopcze.

– Rzeczywisty w tym sensie, że obecny tutaj ciałem. Joe przyglądał mu się cierpliwym wzrokiem, niczym nauczyciel pouczający nie dość rozgarniętego ucznia. Głos Jaya wzniósł się niemal gniewną nutą.

– Rzeczywisty to znaczy istniejący tu i teraz w swojej cielesnej powłoce. Nie będący jedynie wytworem mojej przesyconej winem wyobraźni, chorym omamem lub pierwszym symptomem zatrucia krwi czy też doświadczeniem pozacielesnym odczuwanym w chwili, gdy tak na prawdę siedzę gdzieś w białym pokoju, spętany specjalnym kaftanem bez rękawów.

Joe wciąż przyglądał mu się łagodnie.

– A wiec wyrosłeś na pisarza – rzucił od niechcenia. – Zawsze mawiałem, żeś jest mądrym chłopcem. Napisałeś coś dobrego, hę? Zarobiłeś dużo tysiączków?

– Tak, zarobiłem kupę szmalu, ale napisałem tylko jedną dobrą książkę. Bardzo dawno temu. Aż za dawno. Cholera, wciąż nie mogę uwierzyć, że siedzę tu i gadam sam do siebie.

– Tylko jedną, hę?

Jayem ponownie wstrząsnął dreszcz. Zimna, nocna bryza wciskała się wąską strużką przez na wpół otwartą okiennicę, niosąc ze sobą ten przyprawiający o drżenie podmuch z innych rejonów.

– Chyba naprawdę jestem chory – powiedział Jay cicho do siebie. – To szok toksyczny czy tym podobne paskudztwo, które złapałem przez ten cholerny potrzask. Zaczynam majaczyć.

Joe energicznie potrząsnął głową.

– Nic ci nie będzie, chłopcze – odezwał się kpiącym to nem. – Wpadłeś tylko w drobną pułapkę na lisy. Ten stary człowiek trzymał tu kury. A kury przyciągały lisy. On zawsze zaznaczał, gdzie są te pułapki niewielkim kawałkiem szmatki.

Jay spojrzał na skrawek flaneli, który wciąż mocno ściskał w dłoni.

– A ja myślałem…

– Wiem, co myślałeś. – Oczy Joego rozbłysły rozbawieniem. – Zawsze taki sam. Rzucający się we wszystko na łeb na szyję, bez rozeznania, co w trawie piszczy. I wciąż pełen pytań. Ciekaw, jak nie tego, to owego – mówiąc to, wyciągnął w stronę Jaya dłoń z kieliszkiem napełnionym żółtym winem z kwiatu bzu. – Wlej w siebie ten płyn – za rządził miękkim głosem. – Dobrze ci zrobi. Powiedziałbym ci też, żebyś wyszedł i poszukał biskupiego ziela, ale teraz planety nie są przychylne dla zbiorów.

Jay wbił w niego wzrok. Jak na zjawę czy halucynację Joe był nadzwyczaj realny. Pod paznokciami i w siateczce zmarszczek na dłoni miał ogrodową ziemię.

– Jestem chory – wyszeptał cicho Jay. – A ty zniknąłeś tamtego lata. Odszedłeś bez słowa pożegnania. Teraz ciebie wcale tu nie ma. Jestem tego pewien.

Joe potrząsnął głową.

– Eee tam – rzucił przyjacielskim tonem. – Porozmawiamy o tym, kiedy się poczujesz lepiej.

– Kiedy się poczuję lepiej, ciebie już tu nie będzie. Joe roześmiał się serdecznie i zapalił papierosa.

W chłodnym powietrzu zapach dymu zdawał się cierpki i ostry. Jay spostrzegł – nie czując zaskoczenia – że Joe wyciągnął swojego papierosa ze starej paczki playersów numer 6.

– Zapalisz? – zapytał, wyciągając paczkę w jego stronę.

Przez chwilę papieros w ręku Jaya zdawał się jak najbardziej prawdziwy i namacalny. Zaciągnął się mocno, ale dym miał posmak zatęchłego kanału i płonących ognisk.

Rzucił więc zapalonego papierosa na betonową posadzkę, bezmyślnie przyglądając się iskrom, które wyskoczyły w górę, gdy niedopałek uderzył o twardą powierzchnię. Nagle zaczęło mu się kręcić w głowie.

– Może położyłbyś się na chwilę – zaproponował Joe. – Masz tu śpiwór i kilka koców – całkiem czystych, i w ogóle. Wyglądasz na umordowanego.

Jay bez przekonania położył się na kocach. Był wyczerpany. Rwała go głowa, stopę przeszywał ból, czuł się całkowicie skołowany. Wiedział, że ma poważne powody do zmartwienia. Jednak chwilowo zdawało mu się, że jest całkiem pozbawiony możliwości krytycznej oceny sytuacji. Zbolały, ułożony na prowizorycznym posłaniu, naciągnął na siebie śpiwór, który okazał się ciepły, czysty i wygodny. Przez głowę przebiegło mu nagle pytanie, czy wszystko, co działo się wokół, nie było jedynie ułudą wywołaną hipotermią – czy przypadkiem nie przypadła mu w udziale rola głównego bohatera w jakiejś obłąkańczej wersji „Dziewczynki z zapałkami”? Wybuchnął śmiechem. Ziemniaczany Facet. Całkiem zabawne, co? Znajdą go rankiem ze skrawkiem czerwonej flaneli w jednej i pustą butelką po winie w drugiej dłoni – zamarzniętego, z błogim uśmiechem na ustach.

– Nie licz na to – rzucił Joe rozbawionym tonem.

– Pewnie, podobne historie nie przytrafiają się starym pisarzom – wymamrotał Jay. – Pisarze po prostu tracą zmysły. – Zaśmiał się ponownie, tym razem dość dziko. Świeca zaskwierczała i zgasła, chociaż świadomość Jaya wciąż upierała się, że to starszy pan ją zdmuchnął. Bez migotliwego płomyka pokój zdawał się przeraźliwie ciemny. Wąska smuga księżycowej poświaty musnęła kamienną podłogę. Za oknem jakiś ptak wydał z siebie przejmujący trel. Gdzieś z oddali dobiegł rozdzierający krzyk – kota czy może sowy. Jay leżał bez ruchu, wsłuchując się w dźwięki nocy. Było ich tak wiele! A chwilę potem za oknem dał się słyszeć odgłos przypominający ludzkie kroki. Jay zamarł.

– Joe?

Ale starszy pan już zniknął – zakładając, że w ogóle tu był. Odgłos zaś dobiegł go znowu – cichy, stłumiony, ukradkowy. Pewnie jakieś zwierzę, powiedział sobie Jay. Pies, a może lis. Wstał jednak i podszedł do okna.

Za uszkodzoną okiennicą wyraźnie majaczyła sylwetka ludzka.

– Jezu!

Odruchowo gwałtownie postąpił w tył – zbyt gwałtownie, jak na swoją zranioną kostkę, tak że niewiele brakowało, a zwaliłby się bezładnie na podłogę. Postać była wysoka – jej rozmiary wyolbrzymiała jeszcze wielka, ciężka kapota i czapka z daszkiem. Jay dostrzegł w przelocie rozmazane, niewyraźne rysy twarzy ukryte pod daszkiem, włosy rozsypujące się po kołnierzu, oczy przepełnione gniewem w bladej twarzy. Ulotne wrażenie, że to ktoś znajomy. Bardzo ulotne. W mgnieniu oka go opuściło. Kobieta stojąca za okiennicą była mu zupełnie obca.

– Co pani tutaj robi, do cholery? Automatycznie odezwał się po angielsku, wcale nie oczekując, że go zrozumie. Po wydarzeniach ostatniego wieczora nie miał nawet pewności, czy ta kobieta stała tam naprawdę.

– I kim właściwie pani jest?

Spojrzała na niego. Stara strzelba w jej dłoniach w zasadzie nie była wycelowana w niego, ale wystarczyłby drobny ruch ręki, żeby tak się właśnie stało.

– Pan wkroczył tu bezprawnie. – Jej angielszczyzna, mimo mocnego francuskiego akcentu, była dobra. – To nie jest opuszczona własność. Znajduje się pan na terenie prywatnym.

– Wiem. Ja…

Ta kobieta zapewne pilnuje domu, wytłumaczył sobie w duchu Jay. Być może płaci się jej za to, by nie dopuszczała do dalszej dewastacji budynku. To by wyjaśniało owe tajemnicze dźwięki, leżące tu świece, śpiwór i zapach świeżej farby. Cała reszta – jak na przykład nieoczekiwane pojawienie Joego – była jedynie wytworem jego wyobraźni. Gdy to sobie uświadomił, uśmiechnął się do kobiety z uczuciem ulgi.

– Przepraszam, że podniosłem na panią głos. Nie zorientowałem się w sytuacji. Nazywam się Jay Mackintosh. Być może agencja coś wspomniała na mój temat.

Patrzyła na niego nic nierozumiejącym wzrokiem. Ale już po chwili rzuciła okiem ponad jego ramię na maszynę do pisania, butelki, brezentową torbę.

– Agencja?

– Tak. To właśnie ja kupiłem ten dom. Przez telefon. Przedwczoraj. – Parsknął krótkim, nerwowym śmiechem. – Zadziałałem pod wpływem impulsu. Po raz pierwszy w swoim życiu. Nie mogłem się doczekać zakończenia wszelkich papierkowych formalności. Chciałem natychmiast obejrzeć swój dom. – Zaśmiał się znowu, ale w jej oczach nie ujrzał ani cienia wesołości.

– Twierdzi pan, że pan kupił ten dom? Skinął głową.

– Bardzo chciałem jak najszybciej go zobaczyć. Ale nie udało mi się zdobyć kluczy. Przez przypadek utknąłem tu samotnie. A do tego zraniłem się w nogę…

– To niemożliwe – oznajmiła bezbarwnym tonem. – Powiedziano by mi, gdyby pojawił się inny kupiec.

– Przypuszczam, że nikt się nie spodziewał, że przyjadę tak szybko. Proszę posłuchać, to doprawdy bardzo proste. Przepraszam, że panią wystraszyłem. Nawet nie wie pani, jak się cieszę, że dogląda pani budynku.

Spojrzała na niego dziwnym wzrokiem, ale nie powiedziała słowa.

– Widzę, że postanowiono nieco odnowić to miejsce. Spostrzegłem puszki z farbą. Czy to pani się tym zajmowała?

Pokiwała twierdząco głową z pustym wyrazem oczu. Za jej plecami nocne niebo zdawało się zasnute mgłą, pełne skłębionych chmur. Jay w końcu poczuł się skonsternowany jej milczeniem. Zapewne nie uwierzyła w jego słowa.

– Czy pani… To znaczy, jestem ciekaw, czy w okolicy dużo jest takiej pracy? Mam na myśli dozorowanie budynków. Odnawianie starych posiadłości.

Wzruszyła ramionami. Ten gest mógł oznaczać cokolwiek. Jay nie miał pojęcia, co zamierzała w ten sposób wyrazić.

– Jay Mackintosh – uśmiechnął się ponownie. – Jestem pisarzem.

Ponownie to spojrzenie. Jej oczy prześliznęły się po nim z wyrazem pogardy lub szczególnego zaciekawienia.

– Marise d’Api. Zajmuję się winnicą leżącą za tym polem.

– Miło mi panią poznać.

Albo podawanie ręki nie było miejscowym zwyczajem, albo miał to być z jej strony celowy afront.

A więc nie dozorczyni, zdecydował w myślach Jay. Powinien od razu się zorientować. Dowodziła tego arogancja w jej twarzy i szorstkość obejścia. Ta kobieta miała własną posiadłość, własną winnicę. Była równie twarda, jak jej ziemia.

– Pewnie jesteśmy więc sąsiadami?

Ponownie żadnej odpowiedzi. Jej twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Nie sposób było stwierdzić, czy za tą maską kryje się rozbawienie czy gniew, czy też może najzwyklejsza obojętność. Obróciła się na pięcie. Przez moment jej twarz, zwrócona w stronę księżyca, zasrebrzyła się jasną poświatą i wówczas Jay spostrzegł, że była to osoba młoda – może dwudziestoośmio- czy dwudziestodziewięcioletnia – o delikatnych rysach wyzierających spod daszka czapki. Zaraz potem jednak kobieta zniknęła, poruszając się nadzwyczaj wdzięcznie pomimo zbyt obszernych ubrań. Jej ciężkie buty odcisnęły ślad na wysoko porastającym zielsku.

– Hej! Proszę poczekać!

Jay zbyt późno uświadomił sobie, że Marise d’Api mogłaby mu pomóc. Na pewno dysponowała żywnością, gorącą wodą, a może nawet środkami dezynfekcyjnymi na zranioną kostkę.

– Proszę chwilę poczekać! Madame d’Api! Potrzebuję pani pomocy!

Nawet jeżeli go usłyszała, nie odpowiedziała. Przez moment wydawało mu się, że dojrzał jej postać rysującą się na tle ciemnego nieba. Odgłos, który go dochodził od strony chaszczy, mógł być odgłosem jej kroków, ale równie dobrze mógł być też czymś zupełnie innym.

Gdy Jay pojął wreszcie, że ona nie wróci, ponownie położył się na swoim prowizorycznym posłaniu w rogu pokoju i zapalił świecę. Niemal całkowicie opróżniona butelka wina Joego stała tuż obok niego, chociaż był całkiem pewien, że gdy się kładł, stała na stole. Widocznie jednak przeniósł ją tu w zamroczeniu. To zrozumiałe, że nie pamiętał. Doznał szoku. W migotliwym świetle świecy zsunął skarpetkę, aby uważnie zbadać stan zranionej kostki. Paskudny uraz – ciało wokół cięcia zsiniało i zapuchło. Biskupie ziele – powiedział starszy pan. Wbrew samemu sobie Jay się uśmiechnął. Biskupie ziele – tak w Yorkshire zwano bukwicę, będącą jednym z głównych składników magicznych saszetek Joego.

Teraz natomiast jedyny dostępny środek odkażający stanowiło wino. Jay przechylił butelkę i polał ranę cienkim strumyczkiem żółtawego płynu. Przez moment czuł silne pieczenie. Nos wypełnił mu wyrazisty aromat lata oraz ziół. I chociaż zdawał sobie sprawę, że to kompletny absurd, od razu poczuł się odrobinę lepiej.

Radio zatrzeszczało, po czym umilkło.

Zaraz też ponownie powiała bryza z innych regionów – niosąca woń jabłek, kołysankę skomponowaną ze stukotu pociągowych kół, odgłosu pracy odległej maszynerii i radiowej stacji ze starymi przebojami. Śmieszne, jak w pamięci wciąż powracał do niego ten utwór – zimowy utwór – „Bohemian Rhapsody”.

W końcu Jay zapadł w sen, ściskając w dłoni skrawek czerwonej flaneli.

Ale „Specjały” – oplecione czerwonym sznurkiem wino z malin, niebieskim z jeżyn, żółtym z owoców dzikiej róży i czarnym z damaszki – nie zmrużyły oka. Snuły niekończącą się rozmowę.

Загрузка...