13

Paryż, marzec 1999


Spędził noc w poczekalni. Nawet przespał się przez chwilę w jednym z plastikowych, ergonomicznie ukształtowanych, pomarańczowych foteli na lotnisku Charles’a de Gaulle’a – chociaż był zbyt podniecony, by się należycie zrelaksować. Wydawało mu się, że drzemie w nim niewyczerpane źródło energii, dynamo umiejscowione gdzieś w okolicach żeber. Zmysły miał nadnaturalnie wyczulone. Wszelkie zapachy – płynu do mycia podłóg, potu, dymu papierosowego, perfum, porannej kawy – uderzały w niego potężnymi falami. O piątej rano porzucił wszelkie pretensje do snu i poczłapał do kafeterii na rogaliki i filiżankę przesłodzonej czekolady. Pierwszy ekspres do Marsylii odchodził o szóstej dziesięć. Następnie pociąg osobowy miał go zabrać do Agen, skąd już taksówką mógł dojechać do… no właśnie, jak to się nazywało? Mapa dołączona do broszury była zaledwie ogólnym szkicem, Jay miał jednak nadzieję, że gdy dotrze do Agen zdoła uzyskać dokładniejsze wskazówki. Poza tym sama podróż sprawiała mu przyjemność, owo pędzenie do miejsca, które na razie było jedynie mglistym krzyżykiem na mapie. Miał wrażenie, że pijąc wino Joego, niespodziewanie staje się samym Joem, znaczącym przebyty dystans na mapie, zmieniającym tożsamość w zależności od własnych upodobań i kaprysów. Jednocześnie czuł się lżejszy, wyzwolony od gniewu i poczucia krzywdy, które towarzyszyły mu od długiego czasu, stanowiły bezsensowny balast przez tak wiele lat.

„Jeżeli zawędrujesz dość daleko – mawiał Joe – wszelkie reguły ulegną zawieszeniu”.

Teraz wreszcie Jay zaczynał rozumieć jego słowa. Prawda, lojalność, tożsamość. Owe pojęcia wiążą nas z miejscami i obrazami, które po pewnym czasie mogą już zupełnie nie przystawać do naszego życia. Można zostać, kim się tylko chce. Jechać choćby na kraniec świata. Na lotniskach, dworcach autobusowych i stacjach kolejowych wszystko może się wydarzyć. Tam nikt nie zadaje żadnych pytań. Ludzie osiągają stan bliski niewidzialności. W takich miejscach każdy jest jedynie jednym spośród tysięcy pasażerów. Nikt nikogo nie rozpoznaje. Nikt o nikim wcześniej nie słyszał.

Jay zdołał przespać parę godzin w pociągu. We śnie – nad wyraz realistycznym – ujrzał samego siebie biegnącego wzdłuż kanału w Nether Edge, na próżno usiłującego dogonić oddalający się pociąg z węglem. Z niezwykłą wyrazistością widział przestarzałą, metalową konstrukcję wagonów. Czuł zapach pyłu węglowego i zjełczałego smaru do wagonowych osi. W ostatnim wagonie ujrzał Joego, który siedział w swoim pomarańczowym kombinezonie górniczym i kolejarskiej czapce na stercie węgla, machającego mu na do widzenia butelką domowego wina w jednej i mapą świata w drugiej dłoni, wołającego coś metalicznym głosem, dobiegającym jednak ze zbyt wielkiej oddali, aby dosłyszeć słowa.

Obudził się trzydzieści parę kilometrów przed Marsylią z nieprzepartym pragnieniem wychylenia czegoś mocniejszego. Za oknami jasnym, przymglonym pasem ciągnął się wiejski krajobraz. Jay poszedł do baru, zamówił wódkę z tonikiem, wysączył drinka powoli, po czym zapalił papierosa. Wciąż miał wrażenie, że paląc, oddaje się zakazanej rozkoszy – zagrało w nim poczucie winy zabarwione radosnym uniesieniem, jak wtedy, gdy zamiast do szkoły biegł na wagary.

Jeszcze raz wyciągnął broszurę z kieszeni. Teraz już była bardzo pomięta – tani papier zaczynał się przecierać na zgięciach. Przez chwilę pomyślał, że wreszcie poczuje się inaczej, że w końcu opuści go to niezwykłe poczucie przymusu. Ale nie. Wciąż w nim tkwiło. W brezentowej torbie leżącej tuż obok, na siedzeniu, „Specjały” rozpierały się i gulgotały w rytm stukotu pociągu, a w ich wnętrzu osad dawno minionych letnich miesięcy kłębił się niczym karmazynowy muł zmąconej rzeki.

Jay nie mógł się już doczekać, kiedy wreszcie dotrze do Marsylii.

Загрузка...