Pog Hill, lato 1977
Tak naprawdę wszystko zaczęło się od śmierci Elvisa. Elvis zmarł gdzieś w połowie sierpnia i matka Jaya wpadła w tak gorączkową żałobę, że w swym bólu wydawała się niemalże szczera i prawdziwa. Być może dlatego, że Elvis i ona byli dokładnie w tym samym wieku. Na Jayu to smutne wydarzenie też wywarło pewne wrażenie, mimo że nie należał do zbyt zagorzałych fanów króla rock and rolla. Niemniej ogarnęło go wszechogarniające poczucie nieuchronności losu, wrażenie, że wszystko się nagle rozpada, pomniejsza niczym rozplątywana cienka nić z grubego motka sznurka. Tego sierpnia w powietrzu wisiał opar śmierci, na obrzeżach chmur niebo nabrało ciemnego kolorytu, a w powietrzu unosił się niezidentyfikowany aromat. Tego lata pojawiło się też o wiele więcej os niż kiedykolwiek przedtem – długich, o wygiętych odwłokach, brązowych, które zdawały się doskonale wyczuwać nadchodzący koniec radosnej egzystencji i wcześniej niż zazwyczaj stały się agresywne. Jaya ukąsiły aż dwanaście razy – pewnego dnia nawet w podniebienie, gdy nieuważnie podniósł butelkę coli do ust (niewiele brakowało, a wylądowałby na pogotowiu). Razem z Gilly spalili siedem gniazd. Tego lata podjęli krucjatę przeciwko osom. W gorące, lepkie od wilgoci popołudnia, gdy owady były ospałe i łagodniejsze niż zwykle, udawali się na eksterminację os. Znajdowali gniazdo, zatykali wlot ścinkami gazet, po czym przytykali zapalniczkę do papieru i wszystko buchało płomieniem. Gdy ogień zaczynał pożerać gniazdo, a dym wdzierał się do wnętrza, osy zaczynały wylatywać na zewnątrz – niektóre z nich płonące niczym niemieckie samoloty wojenne na starych czarnobiałych filmach – i z gorączkowym bzykaniem, niesamowitym, mrożącym krew w żyłach dźwiękiem – rozlatywały się na wszystkie strony, wściekłe i otumanione. Tymczasem Gilly i Jay leżeli przyczajeni w jakiejś pobliskiej kotlince, w bezpiecznej odległości od strefy bezpośredniego zagrożenia, ale na tyle blisko, by bez paniki oglądać rozgrywające się wydarzenia. Oczywiście, wszystkie rozwiązania taktyczne pochodziły od Gilly. W owych chwilach miała zwyczaj przykucać z oczami rozszerzonymi i błyszczącymi z podniecenia, najbliżej jak to tylko możliwe niszczonego gniazda. Nigdy nie użądliła jej żadna osa. Gilly wydawała się na nie równie odporna, jak miodożer na ukąszenia pszczół, i równie dla nich śmiercionośna. Jay był w głębi ducha ciężko przerażony, kucał w zagłębieniu z nisko pochyloną głową i sercem walącym w niszczycielskim podnieceniu. Strach jest jednak uczuciem zaraźliwym, tak że po jakimś czasie udzielał się i Gilly, a wówczas przytulali się do siebie i zaśmiewali z przerażenia i radosnego podniecenia. Pewnego razu, podżegany przez Gilly, Jay podłożył dwa sztuczne ognie pod gniazdo obok kamiennego koryta kanału, po czym zapalił lonty. Gniazdo rozpadło się w drobny mak, ale nie zapaliło, i w ten sposób rozjuszone osy znalazły się wszędzie wokół. Jedna z nich jakimś cudem dostała się pod T-shirt Jaya i zaczęła wściekle żądlić. Miał wrażenie, że został wielokrotnie postrzelony – zaczął wrzeszczeć i tarzać się po ziemi. Ta osa jednak zdawała się nieśmiertelna, miotała się i żądliła nawet wtedy, gdy przyciskał ją swoim ciałem miotanym konwulsjami. W końcu zabili ją, ściągając z Jaya T-shirt i zalewając owada płynnym gazem do zapalniczek. Wówczas Jay naliczył aż dziewięć użądleń.
Nadchodziła jesień. W powietrzu unosił się zapach dymu i spalenizny.