23

Lansquenet, marzec 1999


Gdy Jay się obudził, promienie słońca zalewały mu twarz. Światło miało niezwykły odcień głębokiej żółci – niczym klarowne wino – zupełnie niepodobny do cytrynowej bladości świtu. Gdy spojrzał na zegarek, ze zdumieniem odkrył, że przespał czternaście godzin. Przypomniał sobie, że w nocy miał gorączkę i nawet majaczył, po czym natychmiast – pełen najgorszych obaw – zabrał się za oględziny zranionej nogi i tropienie śladów infekcji. Szczęśliwie nie zobaczył żadnych niepokojących oznak. Opuchlizna zeszła znacznie, gdy spał, i chociaż wciąż miał na kostce soczyste krwiaki oraz brzydką ranę, uszkodzenie okazało się o wiele mniej niebezpieczne i rozległe, niż mu się wydawało poprzedniego wieczoru. Długi sen zdecydowanie dobrze mu zrobił.

Udało mu się nawet założyć na kontuzjowaną nogę but. Co prawda gdy go miał na sobie, czuł w stopie ból, ale nie tak dojmujący, jak się obawiał. Zjadł ostatnią zakupioną na dworcu kanapkę – obrzydliwie nieświeżą, ale umierał z głodu – po czym spakował maszynę do walizki, a wina do brezentowej torby i powlókł się w kierunku szosy. Zostawił bagaże w przydrożnych krzakach, sam zaś rozpoczął żmudną wędrówkę w kierunku wioski. Często zatrzymywał się, by odpocząć, tak że zanim wkroczył na główną ulicę, minęła prawie godzina. Dzięki temu zdołał się jednak spokojnie rozejrzeć po okolicy. Lansquenet było maleńką miejscowością z jedną tylko ulicą i paroma bocznymi drogami oraz ryneczkiem, na którym znajdowało się zaledwie kilka sklepów: apteka, piekarnia, rzeźnik i kwiaciarnia. Pomiędzy dwoma rzędami lip tkwił kościół, a obok biegła droga do rzeki, przy której stała kawiarnia. Wzdłuż poszarpanych brzegów rzeki kilka zapuszczonych domów chyliło się ku pobliskim polom. Jay nadszedł od strony nurtu, znalazł bród, gdzie stąpając po dużych płaskich kamieniach, mógł przekroczyć wodę, i w ten sposób znalazł się tuż obok kawiarni. Żywa białoczerwona markiza osłaniała niewielkie okno, a na chodniku przed wejściem stało parę metalowych stolików. Szyld nad drzwiami głosił: „Cafe des Marauds”.

Jay wszedł do środka i zamówił małe jasne. Proprietaire stojąca za barem spojrzała na niego zdziwionym wzrokiem, i w tym momencie Jay zdał sobie sprawę, jaki widok musi przedstawiać własną osobą: nieumyty, nieogolony, w nieświeżym T-shircie i do tego najprawdopodobniej cuchnący tanim winem. Uśmiechnął się szeroko do właścicielki, ona jednak przyglądała mu się z powątpiewaniem.

– Nazywam się Jay Mackintosh – oznajmił. – Jestem Anglikiem.

– Aaa, Anglikiem. – Kobieta uśmiechnęła się i skinęła głową, jak gdyby to wystarczało za wszelkie wyjaśnienia. Miała okrągłą, różową, błyszczącą twarz – jak u lalki. Jay pociągnął długi łyk piwa.

– Josephine – przedstawiła się proprietaire. - Czy jest pan… turystą?

Powiedziała to w taki sposób, jakby bawiła ją podobna myśl.

Jay pokręcił głową.

– Niezupełnie. Wczoraj wieczorem miałem problem z dotarciem do tego miejsca. Ja… po prostu się zgubiłem. Musiałem spać w polowych warunkach.

W kilku słowach wyjaśnił jej całą sytuację.

Josephine spojrzała na niego z ostrożnym współczuciem. Zapewne nie mogła sobie wyobrazić, że ktoś mógł się zgubić w tak niewielkim, świetnie jej znanym miejscu.

– Czy tu można gdzieś wynająć pokój? Pokój na noc? Potrząsnęła przecząco głową.

– A więc nie ma tu hotelu? Czy choćby chambre d’hote? Ponownie posłała mu rozbawione spojrzenie. Do Jaya zaczęło w tym momencie docierać, że turyści nie występowali w Lansquenet w obfitych ilościach. No cóż. W takim razie będzie musiał jechać do Agen.

– A czy mógłbym skorzystać z pani telefonu, żeby za mówić taksówkę?

– Taksówkę?! – Tym razem roześmiała się w głos. – Taksówkę? W niedzielny wieczór?

Jay zauważył, że nawet jeszcze nie minęła szósta, ale Josephine tylko pokręciła głową i ponownie wybuchnęła śmiechem. Wyjaśniła, że o tej porze wszystkie taksówki w Agen zjeżdżają już do domu. Nikt nie pojedzie tak daleko po klienta. Poza tym swego czasu chłopcy z okolicy często dzwonili po taksówkę dla kawału, tłumaczyła. Po taksówkę, po pizzę… Uważali, że to zabawne.

– Ach tak.

Oczywiście, miał jeszcze dom. Swój dom. Ostatecznie spędził tam już jedną noc, więc ze śpiworem i świecami zapewne da radę przespać się tam jeszcze raz. Kupi żywność w kawiarni. Zbierze trochę drewna i napali w kominku. W walizce miał świeże ubranie. Następnego rana przebierze się i pojedzie do Agen, żeby podpisać wszystkie konieczne dokumenty i odebrać klucze.

– Kiedy spałem pojawiła się obok mojego domu kobieta. Madame d’Api. Chyba sądziła, że wdarłem się do domu nielegalnie.

Josephine rzuciła mu szybkie spojrzenie.

– Zapewne tak sądziła. Ale jeżeli dom należy teraz do pana…

– Myślałem, że jest kimś w rodzaju dozorcy. Stała na straży. – Jay uśmiechnął się szeroko. – Szczerze mówiąc, nie zachowała się zbyt przyjaźnie.

Josephine potrząsnęła głową.

– Wyobrażam sobie.

– Zna ją pani?

– Nie, nie najlepiej.

Wzmianka o Marise d’Api wyraźnie wzmogła czujność Josephine. Znów na jej twarzy pojawił się wyraz niepewności i zaczęła z wystudiowaną nadgorliwością wycierać szmatką jakąś niewidzialną plamę na kontuarze.

– Przynajmniej mam teraz pewność, że była rzeczywista – rzucił Jay pogodnie. – W środku nocy wydawało mi się, że ujrzałem widmo. Mam nadzieję, że ona pokazuje się także w ciągu dnia?

Josephine bez słowa kiwnęła głową, nie przestając polerować kontuaru. Jaya zdumiała jej nagła małomówność, był jednak zbyt głodny, aby dalej drążyć temat.

Menu w kawiarni nie przedstawiało się nadzwyczaj imponująco, ale plat du jour – który okazał się potężnym omletem serwowanym z sałatą i smażonymi ziemniakami – smakował wyśmienicie. Jay kupił jeszcze paczkę gauloise’ow, zapalniczkę, a potem Josephine zaopatrzyła go dodatkowo w bagietkę z serem owiniętą woskowym papierem, trzy piwa i torbę jabłek. Wyszedł z kawiarni przed zapadnięciem zmierzchu i niespiesznie powędrował w stronę swojego chateau, niosąc zakupy w plastikowej siatce.

Z przydrożnych krzaków wyjął bagaże, by je zataszczyć do domu. Mimo że był już bardzo zmęczony, a zraniona kostka zaczynała się buntować, zaciągnął walizę pod próg, nie pozwalając sobie na chwilę odpoczynku. Teraz słońce już zaszło. Niebo powoli pogrążało się w mroku. Jay znalazł za domem stos drewna, którego część zabrał ze sobą i złożył obok ziejącego czernią paleniska. Polana wyglądały na świeżo porąbane – leżały starannie ułożone w sąg i przykryte kawałem papy dla osłony przed deszczem. Kolejna zagadka. Oczywiście to Marise mogła porąbać drewno, jednak Jay zupełnie nie widział powodu, dla którego miałaby coś podobnego robić. Nie sprawiała wrażenia uczynnej sąsiadki. Przy okazji Jay zauważył pustą butelkę po winie z kwiatu bzu wetkniętą do kosza na śmieci stojącego w drugim końcu pokoju. Zupełnie nie mógł sobie przypomnieć, by ją tam wrzucał, ale ostatecznie poprzedniego wieczoru był w stanie usprawiedliwiającym luki w pamięci. Wczoraj przecież nie myślał racjonalnie. Halucynacje, w których Joe zdawał się tak rzeczywisty i namacalny, że Jay niemal uwierzył w jego obecność, były tego najlepszym dowodem. Pojedynczy pet na posadzce pokoju, w którym spędził noc, wyglądał na bardzo stary. Mógł tam leżeć od dobrych dziesięciu lat. Jay skruszył go w palcach i wyrzucił na dwór, zamykając potem okiennice starannie od wewnątrz.

Zapalił kilka świec, a następnie zajął się rozpalaniem ognia w kominku za pomocą starych gazet, które znalazł złożone w kartonowym pudle na piętrze i polan przyniesionych spod domu. Kilkakrotnie papier strzelał gwałtownym płomieniem, ale natychmiast gasł, w końcu jednak i drewno chwycił ogień. Jay dokładał polana powoli i ostrożnie, znajdując zaskakującą przyjemność w tym zajęciu. W owym prostym akcie rozpalania ognia było coś fundamentalnie pierwotnego, przywodzącego na myśl westerny, które z takim upodobaniem oglądał, kiedy był jeszcze chłopcem.

Jay otworzył walizkę, wyjął z niej maszynę do pisania, ustawił na stole obok butelek z winem, po czym przez chwilę napawał się tym widokiem. Nagle niemal nabrał pewności, że tego wieczoru mógłby coś napisać – coś nowego i dobrego. Żadnych opowiadań SF. Jonathan Winesap został oddelegowany na zasłużone wakacje. Dzisiaj okaże się, do czego zdolny jest Jay Mackintosh.

Usiadł do maszyny. Był to nieporęczny przedmiot z klawiszami na sprężyny, wymagający silnego uderzenia palców. Jay trzymał ją ze względów sentymentalnych – nie używał jej już od bardzo wielu lat. Teraz palce ułożyły mu się wygodnie na klawiszach. Napisał kilka linijek na próbę, „na sucho”, tylko na samej taśmie.

Spodobały mu się własne zdania. Ale bez papieru…

Niedokończony manuskrypt „Niezłomnego Corteza” spoczywał w kopercie na dnie walizki. Jay chwycił pierwszą stronę i wkręcił niezadrukowaną stroną w maszynę, która nagle zdała mu się wspaniałym samochodem wyścigowym, niezniszczalnym czołgiem, międzygwiezdną rakietą. Powietrze w pokoju zapieniło się i zamusowało niczym mroczny szampan. Pod palcami Jaya klawisze zafurczały gorączkowo. Jay niespodziewanie zatracił poczucie czasu. A właściwie poczucie wszystkiego.

Загрузка...