– Och, ona oczywiście przesadza – oznajmił Clairmont pojednawczym głosem.
Siedzieli obaj w Cafe des Marauds, zapełniającej się szybko robotnikami schodzącymi tu po pracy. Clairmont miał na sobie swój poznaczony tłustymi plamami kombinezon. Przy sąsiednim stoliku zebrali się jego pracownicy – wśród nich także i Roux. W powietrzu unosił się swojski zapach gauloise’ow i kawy. Ktoś za ich plecami żywo omawiał przebieg ostatniego meczu piłkarskiego. Josephine nie mogła nadążyć z podgrzewaniem w mikrofalówce kawałków pizzy.
– Heh, Jose, un croque, tu veux bien?
Na barze stała miska pełna jajek na twardo i duża solniczka. Clairmont sięgnął po jedno z jajek i zaczął je starannie obierać.
– To znaczy, każdy wie, że ona tak naprawdę go nie zabiła. Ale przecież istnieje mnóstwo innych sposobów wykończenia człowieka niż zwykłe pociągnięcie za cyngiel, czyż nie?
– Chcesz przez to powiedzieć, że to ona doprowadziła go do śmierci?
Clairmont skinął głową.
– To był bardzo prostolinijny, towarzyski chłopak. Sądził, że znalazł ideał. Zrobiłby dla niej wszystko, nawet już po ślubie. Nie chciał słuchać ani słowa przeciwko niej. Twierdził, że jest nerwowa i delikatna. Cóż, może jest, kto wie? – Sięgnął po sól. – A obchodził się z nią tak, jakby była ze szkła. Mówił, że właśnie wyszła z jednego z tych specjalnych szpitali. Miała coś nie w porządku z nerwami. – Clairmont wybuchnął śmiechem. – Z nerwami? Z jej nerwami nie było nic nie w porządku. Ale gdyby tylko ktokolwiek spróbował powiedzieć coś przeciwko niej… – Wzruszył ramionami. – Biedny Tony, zabił się, bo próbował jej we wszystkim dogodzić. Zaharowywał się na śmierć, a ona i tak chciała go opuścić – mówiąc to, wbił melancholijnie zęby w jajko. – O, tak. Chciała odejść – powtórzył, widząc zdumienie na twarzy Jaya. – Była już całkiem spakowana. Mireille wszystko widziała. Wybuchła między nimi jakaś kłótnia – oznajmił, pochłaniając do końca jajko i wskazując Josephine, że chce jeszcze jedno małe jasne. – Tam zawsze wybuchały jakieś kłótnie. Ale tym razem nie ulegało wątpliwości, że ona zamierza już z tym wszystkim skończyć. Zaś Mireille…
– Czego sobie życzycie? – Josephine dźwigała tacę pełną kawałków pizzy; wyglądała na zgrzaną i zmęczoną.
– Dwa piwa, Jose.
Josephine postawiła przed nimi dwie butelki, które Clairmont otwarł otwieraczem przytwierdzonym do baru. Potem, zanim zaczęła roznosić wokół pizzę, rzuciła majstrowi szczególne spojrzenie.
– W każdym razie, tak się miały sprawy – zakończył swój wywód Clairmont, nalewając piwo do szklanek. – Ostatecznie ustalili, że to był wypadek, bo każdemu tak było wygodnie. Ale i tak nikt w wiosce nie ma wątpliwości, że za tą tragedią stała jego zwariowana żona. – Georges uśmiechnął się szeroko. – Najzabawniejsze, że w testamencie nie zostawił jej ani grosza. I teraz ona jest na łasce i niełasce jego rodziny. To była siedmioletnia dzierżawa – wówczas już nikt nie mógł tego zmienić – ale gdy tylko umowa wygaśnie… – Wymownie wzruszył ramionami. – Będzie musiała stąd szybko zmykać i krzyżyk jej na drogę.
– Chyba, że sama wykupi farmę – wtrącił Jay. – Mireille twierdzi, że będzie próbować.
Przez chwilę twarz Clairmonta pokrył cień.
– Sam osobiście przebiję każdą jej ofertę – oznajmił stanowczo, opróżniając szklankę. – To doskonały grunt pod zabudowę. Na tej starej winnicy mógłbym wystawić co najmniej tuzin domków letniskowych. Pierre Emile byłby ostatnim idiotą, gdyby pozwolił jej wykupić tę ziemię. – Potrząsnął gwałtownie głową. – Nam potrzeba jedynie odrobiny szczęścia, a wówczas ceny nieruchomości w Lansquenet wystrzelą w górę jak szalone. Popatrz na Le Pinot. Ziemia może przynieść krociowe zyski, jeżeli tylko odpowiednio się ją zagospodaruje. Ta kobieta zaś nigdy by tego nie zrobiła. Ani myślała sprzedać bagienne nieużytki nad rzeką, gdy chcieli poszerzyć szosę. Zablokowała plany rozwoju naszej wioski przez czystą złośliwość. – Ponownie po trząsnął głową. – Ale teraz sprawy mają się inaczej. – Clairmontowi nagle powrócił dobry humor. Jego uśmiech dziwacznie kontrastował z żałobnie opadającymi wąsami. – Za rok, góra za dwa, sprawimy, że Le Pinot będzie wyglądać przy nas jak marsylijskie bidonville. Powoli wszystko zmierza ku lepszemu. – Ponownie zaprezentował swój pokorny, zgłodniały uśmiech. – Jedna osoba wystarczy, by za początkować rewolucyjne zmiany, monsieur Jay. Czyż nie?
Stuknął swoją szklanką o szklankę Jaya po czym mrugnął porozumiewawczo.
– Sante!