62

„Wkrótce. Wkrótce”.

Teraz „Specjały” zdawały się obecne wszędzie – w powietrzu, w glebie, w ciałach kochanków; Jay leżał na łóżku, wpatrując się w sufit; Marise spała z twarzą po dziecięcemu wciśniętą w poduszkę, z miedzianymi włosami rozrzuconymi po białym lnie na kształt dumnego proporca.

Ja zaś wciąż wyczuwałam potężną moc tych barbarzyńskich trunków – słyszałam ich pełne entuzjazmu głosy, ponaglające, kuszące pochlebstwami. „Wkrótce”, szeptały uwodzicielsko. „To musi zdarzyć się wkrótce. Może nawet teraz”.

Jay zaczął się przyglądać pogrążonej we śnie Marise. Wyglądała na tak ufną, przepełnioną poczuciem bezpieczeństwa. Wymruczała coś cicho przez sen, bez wyraźnych słów. Uśmiechnęła się. Jay dokładniej opatulił ja kocem, w który ona natychmiast wtuliła twarz z głębokim westchnieniem.

Jay wpatrywał się w nią i rozmyślał o nadchodzącym dniu. Przecież musi wpaść na jakiś pomysł. Na pewno coś jeszcze da się zrobić. Nie dopuści, by Marise straciła swoją posiadłość. W żaden sposób nie może oddać Lansquenet w łapy drapieżnych przedsiębiorców budowlanych. A przecież już tego ranka zjedzie tu ekipa filmowa. To dawało mu ile? Sześć godzin? Siedem?

Ale na co właściwie? Cóż takiego mógłby zdziałać w siedem godzin? Czy nawet siedemdziesiąt? Co ktokolwiek mógłby w podobnej sytuacji zmienić?

„Joe na pewno by coś wymyślił”.

Głos, który nagle usłyszał, brzmiał niemal znajomo. Cyniczny, serdeczny, lekko rozbawiony.

„Wiesz, że on dałby radę”.

Oczywiście. Niewiele brakowało, a Jay powiedziałby to na głos. Ale Joe nie żył. Znowu zalała go fala żalu, jak zawsze, gdy przychodził mu na myśl stary przyjaciel. Joe nie żył. A z nim umarła magia. I podobnie jak „Specjały” – już nigdy nie powróci.

„W tym nigdy nie było za wiele sensu, chłopcze”.

Tym razem głos bez wątpienia należał do Joego. Przez moment serce skoczyło Jayowi z radości, ale już sekundę później uświadomił sobie, że ten głos dźwięczy w jego głowie przywoływany z otchłani pamięci. Życie Joego – rzeczywiste, cielesne życie – przestało istnieć. Ten głos był jedynie substytutem. Grą wyobraźni. Magicznym zaklęciem, mającym rozproszyć strach.

„Przecież rzekłem ci, byś pamiętał o»Specjałach«. Jużeś zapomniał?”

– Oczywiście, że nie – wyszeptał Jay bezradnie. – Ale już nie ma żadnych „Specjałów”. Wszystkie zostały wypite. Roztrwoniłem je na tak trywialne bzdury, jak nakłanianie ludzi do zwierzeń. Jak przekonywanie Marise…

„Czemu ty mnie, do pioruna, nie słuchasz?” Głos Joego – jeżeli to w ogóle był głos Joego – zdawał się teraz dochodzić zewsząd; wibrował w powietrzu, wydobywał się z żaru dogasającego w kominku i połyskliwych włosów Marise rozrzuconych po poduszce.

„Coś ty robił, jak uczyłem cię tych wszystkich rzeczy, jeszcze na Pog Hill? Czyżeś doprawdy nic z tego nie wyniósł?”

– Ależ tak. Pewnie, że tak. – Jay potrząsnął głową, zdezorientowany. – Tylko że bez Joego magia już nie działa. Tak jak ostatnim razem na Pog Hill…

Ściany odpowiedziały mu gromkim śmiechem, od którego aż zadrgało powietrze. Z kominka zdawał się wypływać fantasmagoryczny aromat jabłek i dymu. Nocne niebo się zaiskrzyło.

„Włóż rękę do gniada os dostatecznie dużą ilość razy, a na pewno cię pożądlą”, zabrzmiał ponownie głos Joego. „Żadna magia tego nie powstrzyma. Bo nawet magia nie działa wbrew naturze. Magii trzeba niekiedy dopomóc, chłopcze. Dać jej coś, z czego mogłaby czerpać. Dać jej szansę, by mogła zadziałać. Trzeba jej stworzyć odpowiednie warunki”.

– Ale przecież miałem talizman. Wierzyłem…

„Nigdy żeś nie potrzebował żadnego talizmanu”, odpowiedział mu głos. „Zawsze mogłeś pomóc sobie sam. Trzeba ci było stanąć do walki. Ale nie. Ty tylko zawsze uciekałeś. Czy tak ma wyglądać wiara? Po mojemu to czysta głupota. Więc nie wstawiaj mi tu tych głodnych kawałków, o tym, że w coś wierzyłeś”.

Jay zastanowił się chwilę nad tym, co usłyszał.

„Masz wszystko, czego ci teraz trzeba”, zabrzmiał ponownie głos radosnym tonem. „To drzemie w tobie, chłopcze. Zawsze tam drzemało. Nie potrzeba ci domowego trunku jakiegoś starego postrzeleńca. Wszystkiego możesz dokonać sam”.

– Ale przecież nie mogę…

„Nie istnieje coś takiego jak»nie mogę«. Takie pioruńskie słowo po prostu nie istnieje”.

I w tym momencie głosy nagle umilkły, a Jay poczuł, że nagle w głowie wszystko mu się rozjaśnia. Teraz już wiedział na pewno, co musi zrobić.

Sześć godzin, powiedział sobie. A więc nie ma czasu do stracenia.

Nikt nie widział, jak wychodził z domu. Nikt go nie obserwował. Ale nawet gdyby tak było, nikt nie zastanawiałby się, co robi na dworze o tej porze, nikt nie uznałby tego za coś niezwykłego. Żadnego zdziwienia nie wzbudziłby też kosz wypełniony roślinami. Szerokolistne sadzonki, które tam poupychał mogły być prezentem dla kogoś, komu podupadał ogród. A nawet fakt, że Jay mamrotał coś do siebie pod nosem, jakieś słowa pobrzmiewające łaciną, też by nikogo nie zaskoczył. Był przecież Anglikiem, a to oznaczało, że musiał być nieco stuknięty. Un peu fada, monsieur Jay.

Okazało się, że rytuał ochrony granic terytorium, który swego czasu odprawiał razem z Joem, doskonale utkwił mu w pamięci. Co prawda nie miał czasu, by przygotować kadzidła czy świeże ziołowe saszetki, ale uznał, że w owej chwili nie miało to doprawdy większego znaczenia. Teraz już nawet on wyczuwał w powietrzu obecność „Specjałów”, słyszał ich szepty, jarmarczny śmiech. Z inspektu powyjmował delikatnie sadzonki „tuber” i zaczął pakować do kosza. Wziął ich tak dużo, jak tylko zdołał unieść, a do tego zabrał jeszcze łopatkę i małe grabki. Sadził roślinki w pewnych odstępach wzdłuż całej szosy prowadzącej do wioski. Kilka z nich umieścił na skrzyżowaniu z drogą do Tuluzy, dwie przy przystanku autobusowym, dwie kolejne przy ścieżce do Les Marauds. Mgła – owa szczególna mgła, tak typowa dla Lansquenet, tocząca się leniwie od strony bagnisk ku winnicom – płynęła nad nim niczym jasny żagiel wyzłacany wczesnym słońcem. Jay Mackintosh spieszył się z obchodzeniem swojego terenu, w zasadzie robił to niemal biegiem, i zatrzymywał się tylko, by zasadzić flancę gatunku tuberosa rosifea na każdym rozwidleniu dróg, przy każdej bramie, każdym znaku. Odwracał drogowskazy lub zasłaniał je roślinnością, a ilekroć dał radę – wyrywał z ziemi i odrzucał daleko. Zniszczył powitalną tablicę ustawioną przez Georges’a i Luciena. Gdy przebiegł całą trasę, nie ostał się ani jeden znak informujący o istnieniu Lansquenet sous Tannes. Obejście czternastomilowej granicy terytorium zabrało mu niemal cztery godziny – okrążył wioskę, zatoczył pętlę przy drodze do Tuluzy, a potem wrócił przez Les Marauds. Gdy skończył, był zupełnie wyczerpany. W głowie mu huczało, a nogi drżały, jakby stał na szczudłach. Ale dopełnił dzieła. Zrobił, co należało. Pomyślał z triumfem, że tak jak Joe zdołał zamaskować Pog Hill Lane, tak on zdołał zakamuflować istnienie wioski o nazwie Lansquenet sous Tannes.

Kiedy wrócił do domu, Marise i Rosy już nie było. Niebo zaczęło się przejaśniać. Mgła ustępowała.

Загрузка...