51

Lato było niczym ukryte wrota otwierające się na tajemniczy ogród. Książka Jaya wciąż pozostawała nieukończona, on jednak teraz rzadko poświęcał jej jakąkolwiek myśl. Natomiast jego zainteresowanie osobą Marise wykroczyło daleko poza potrzebę zebrania odpowiedniej ilości materiału do dalszej pracy. Na dodatek pod koniec lipca upały się nasiliły, a ich efekt pogarszał jeszcze silny, gorący wiatr, wysuszający kukurydzę tak, że kolby aż grzechotały na polach. Narcisse jedynie potrząsał posępnie głową i każdemu oznajmiał, że spodziewał się czegoś podobnego już od dawna. Za to Josephine sprzedawała teraz dwa razy tyle napojów co zazwyczaj. Joe tymczasem studiował wykresy faz księżyca i instruował Jaya, kiedy co należy podlewać, by osiągnąć jak najlepsze efekty.

– Pogoda wkrótce się odwróci, chłopcze – powiedział pewnego dnia. – Sam się przekonasz.

Jay, prawdę mówiąc, nie miał wiele do stracenia: zaledwie kilka grządek warzyw, bo nawet przy tej suszy sad najwyraźniej miał urodzić więcej owoców, niż Jay kiedykolwiek zdołałby przerobić.

Tymczasem w kawiarni Lucien Merle potrząsał głową z ponurym samozadowoleniem.

– Teraz rozumiesz, co miałem na myśli? Nawet rolnicy już zdają sobie z tego sprawę. Nikt nie wyżyje z ziemi w dzisiejszych czasach. Tylko tacy ludzie jak Narcisse wciąż jeszcze to ciągną, bo na niczym innym się po prostu nie znają. Ale młode pokolenie, eh! Ci dobrze wiedzą, że z uprawy roli nie ma już pieniędzy. Każdego roku zbiory przynoszą mniejszy dochód. Trzeba żyć z dotacji rządowych. Wystarczy jeden kiepski rok, a już trzeba brać pożyczki z Credit Mutuel, by mieć co zasiać następnego roku. A z winoroślą wcale nie jest lepiej. – Roześmiał się sucho. – Zbyt wiele u nas małych winnic. One nie przynoszą dochodu. Z rozdrobnionych gospodarstw nie sposób wyżyć w dzisiejszych czasach. Tego nie rozumieją jedynie ludzie pokroju Narcisse’a. – Zniżył głos i przysunął się bliżej. – Ale wkrótce to wszystko się zmieni – rzucił chytrym głosem.

– Tak? – Jay czuł się już znużony towarzystwem Luciena Merle’a i jego wybujałymi planami wobec Lansquenet. Ostatnio jedynym tematem jego wywodów stały się sposoby upodobnienia Lansquenet do Le Pinot. Razem z Georges’em Clairmontem ustawili na głównej drodze do Tuluzy tablice, mające przyciągnąć rzesze turystów do wioski następującą treścią:

Visitez LANSQUENET sous Tannes!

Visitez notre eglise historique

Notre viaduc romain

Goutez nos specialties

Większość mieszkańców Lansquenet podeszła do ich pomysłu z pobłażliwością. Jeżeli od tego miałoby przybyć pieniędzy – w porządku. Jednak ogólnie rzecz biorąc, traktowali całą tę sprawę z obojętnością, jako że Georges i Lucien słynęli w okolicy ze snucia nader ambitnych planów, które zawsze i tak spełzały na niczym. Caro Clairmont jeszcze kilkakrotnie usiłowała zaprosić Jaya na obiad, ale jak do tej pory szczęśliwie udawało mu się odsunąć to, co nieuniknione, w bliżej nieokreśloną przyszłość. Poza tym Caro nieustannie miała nadzieję, że Jay wygłosi wykład dla jej grupy literackiej z Agen. Tymczasem jemu na samą myśl o czymś podobnym robiło się niedobrze.

Tego dnia padało po raz pierwszy od tygodni. Z gorącego, białego nieba leciały ulewne strugi deszczu nieprzynoszącego jednak żadnego orzeźwienia. Narcisse gderał, że – jak zwykle – deszcz przyszedł zbyt późno, a do tego zapewne nie potrwa dość długo, by należycie nawilżyć ziemię. Mimo to padało gęsto do późnej nocy – i przez cały ten czas deszczówka płynęła wartko rynnami, spadając na spieczony grunt z żywym pluskiem.

Następnego ranka było mglisto. Już nie lało, za to z nieba sączyła się posępna mżawka. Jay widział po lustrach wody w swoim ogrodzie, jak potężny deszcz spadł poprzedniego dnia, a tymczasem już teraz, mimo bezsłonecznej pogody, stojąca woda zaczynała znikać – wsiąkać w szczeliny ziemi, przenikać do głębokich warstw podłoża.

– Tego właśnie nam było potrzeba – oznajmił Joe, pochylając się nad jakimiś siewkami. – Dobrze jednak, że przykryłeś grządki z tymi nasionami „specjałów”, bo inaczej zostałyby całkiem wymyte.

„Specjały” znajdowały się w inspekcie bezpiecznie przytulonym do ściany domu i nie doznały najmniejszego uszczerbku z powodu ulewy. Jay zauważył, że to nadzwyczaj szybko rosnące rośliny – te, które wysiał najpierw, miały teraz ponad trzydzieści centymetrów wysokości, tak że ich sercowate liście napierały już na szkło. Co najmniej pięćdziesiąt siewek było już gotowych do wysadzenia do gruntu – co należało uznać za niezwykły sukces w przypadku tak wymagającego gatunku. Joe przecież nieustannie powtarzał, że potrzebował pięciu lat, by odpowiednio przygotować dla nich glebę.

– Doskonale – mawiał Joe, przyglądając się roślinom z satysfakcją. – Pewnikiem ta gleba całkiem im odpowiada taka, jaka jest.

Tego samego ranka przyszedł też następny list od Nicka, zawierający dwie kolejne oferty wydawców na nieukończoną powieść Jaya. Nick podkreślał wyraźnie, że nie były to ostateczne sumy, chociaż już teraz proponowane honoraria wydały się Jayowi bardziej niż hojne, w zasadzie aż śmiesznie wyśrubowane. Może dlatego, że jego londyńskie życie, Nick, zajęcia na uniwersytecie, a nawet negocjacje dotyczące sprzedaży książki stały się nagle dla niego czystą abstrakcją, nic nieznaczącą wobec choćby najmniejszej szkody wyrządzonej w ogrodzie przez niespodziewaną burzę. Tak więc przez resztę poranka Jay poświęcił się pracy na swoich gruntach, wyrzucając wszystko inne z głowy.

Загрузка...