Koło południa przyszła Popotte. Przyniosła dla Jaya paczkę i garść nowin z wioski. Ekipa telewizyjna nie pokazała się w ogóle, oznajmiła radosnym głosem. Ta pani z Anglii z nikim nie przeprowadziła wywiadu. Georges i Lucien wpadli w furię. En tout cas, wzruszyła ramionami, tak chyba jednak było najlepiej. I tak każdy świetnie wie, że ich plany zawsze spełzały na niczym. Georges zresztą już opowiada wszystkim o swoim nowym przedsięwzięciu – jakichś ambitnych planach budowlanych w Montauban, które tym razem mają podobno sto procent szans powodzenia. Lansquenet będzie więc mogło odetchnąć.
Paczka nosiła stempel poczty w Kirkby Monckton. Jay otworzył ją, gdy już został sam. Powoli, ostrożnie rozwijał arkusze sztywnego, brązowego papieru, cierpliwie rozplątywał sznurek. Paczka była duża i ciężka. Gdy już usunął zewnętrzne opakowanie, na podłogę upadła koperta. Jay natychmiast rozpoznał pismo Joego. W środku znalazł pojedynczy arkusz wyblakłego papieru listowego.
Pog Hill Lane, 15 września.
Drogi Jay,
Przepraszam za swój pośpiech, ale pożegnania nigdy nie szły mi najlepiej. Zamierzałem zostać nieco dłużej, ale wiesz, jak to czasami bywa w życiu. Ci pioruńscy doktorzy wszystko będą trzymać w tajemnicy aż do ostatniej minuty. Wydaje im się, że jak jesteś stary, to już nie wiesz, co się dzieje wokół. Przesyłam ci swoją kolekcję – po mojemu teraz już będziesz dobrze wiedział, co należy z nią zrobić. Do czasu jak ta przesyłka dojdzie do ciebie, powinieneś już się czegoś nauczyć. Upewnij się, że dobrze przygotowałeś glebę.
Najserdeczniejsze pozdrowienia, Joseph Cox.
Jay zaczął czytać list od nowa. Dotykał każdego słowa starannie wypisanego czarnym atramentem, niewprawnym charakterem. Uniósł nawet arkusz do twarzy, by sprawdzić, czy nie zostało na nim coś z realnego Joego – może lekki zapach dymu czy nikła woń dojrzałych jeżyn. Ale nie. Nic nie poczuł. Jeżeli jeszcze istniała magia – znajdowała się gdzie indziej. Potem zajrzał do środka paczki. Wszystko tam było. Cała zawartość kredensu Joego – setki maleńkich kopert, gazetowych zawiniątek, cebulek, kulistych ziaren, bulw, delikatnie pierzastych nasionek równie zwiewnych, co delikatny puszek kurzu – a każde z nich starannie opisane i ponumerowane. Tuberosa rubra maritima, tuberosa diabolica, tuberosa panax odarata – tysiące odmian ziemniaków, dyń, papryk, marchwi, ponad trzysta rodzajów samej cebuli. Cała kolekcja Joego. I, oczywiście, „specjały”. Tuberosa rosifea, w swojej całej krasie – najprawdziwsza „tubera”, odkryty na nowo relikt dawnego świata.
Jay wpatrywał się w to wszystko przez długi czas. Potem przejrzy każdą paczuszkę dokładnie, umieści w odpowiedniej szufladce w swoim kredensie na przyprawy. Zajmie się sortowaniem, numerowaniem, katalogowaniem – aż każda drobinka znajdzie się na odpowiednim miejscu.
Ale przedtem musi zrobić coś całkiem innego. Musi się z kimś zobaczyć. I coś znaleźć. Coś, co na pewno trzymał w piwnicy.
Tym razem wybór mógł być tylko jeden. Jay starł ściereczką swojski kurz ze szkła, modląc się w duchu, by czas nie skwasił zawartości. Butelka na absolutnie wyjątkową okazję, pomyślał, ostatnia z jego własnych, prywatnych „Specjałów” – 1962, bardzo dobry rocznik; pierwszy rok wielu pięknych – jak miał nadzieję – następnych lat. Zapakował butelkę w bibułkę i włożył do kieszeni kurtki. Dar pokoju.
Gdy się zjawił, siedziała w kuchni i obierała groszek. Miała na sobie białą koszulę i dżinsy, a promienie słońca wydobywały czerwone błyski z jej kasztanowych włosów. Zza domu dobiegał głos Rosy nawołującej Clopette.
– Przyniosłem to dla ciebie – oznajmił. – Trzymałem to wino na zupełnie wyjątkową okazję. Pomyślałem, że moglibyśmy wypić je razem.
Przez dłuższy czas patrzyła mu prosto w oczy z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Jej spojrzenie było chłodne, szarozielone, taksujące. W końcu wzięła z jego wyciągniętej ręki butelkę i spojrzała na nalepkę.
– Fleurie 1962 – przeczytała i uśmiechnęła się. – Moje ulubione.
I tutaj właśnie kończy się moja historia. W kuchni niewielkiego domu, obok winnicy w maleńkiej wiosce Lansquenet. Tutaj Jay rozlewa mnie do kieliszków, uwalniając aromaty dawno minionych letnich miesięcy i obrazy miejsc dawno nieistniejących. Wznosi w duchu toast za Joego i za Pog Hill Lane; jest to zarówno wyraz hołdu, jak i pożegnanie. Mówcie sobie co chcecie, ale i tak nic nigdy nie przebije bukietu doskonałego winnego grona. Czy z posmakiem czarnej porzeczki, czy też bez, roztaczam swoją własną magię, wypuszczoną spod korka po trzydziestu siedmiu latach oczekiwania. Mam nadzieję, że to docenią oboje, siedzący teraz ze splecionymi rękami, przywierający ustami do swych ust. Od tej chwili oni będą musieli przejąć tę narrację. Moja rola dobiegła końca. Chcę myśleć, że ich losy potoczą się szczęśliwie. Ale, oczywiście, nie mogę tego wiedzieć na pewno. Kiedy tak radośnie napełniam swoimi esencjami powietrze, czuję, że zaczynam dotykać własnej tajemnicy bytu – ale nie widzę żadnych duchów, nie potrafię przewidzieć przyszłości, nawet błoga teraźniejszość jawi mi się jedynie niewyraźnie – poprzez szkło – mgliście i mrocznie.