Londyn, marzec 1999
– Nawet najzimniejszą, najnudniejszą postać – tłumaczył swoim słuchaczom Jay – można uczłowieczyć, gdy każemy jej kogoś kochać: dziecko, mężczyznę czy kobietę, lub choćby – z braku laku – psa.
Chyba że zajmujesz się powieściami SF, pomyślał i uśmiechnął się szeroko, to wtedy wszystkich wyposażasz po prostu w żółte oczy.
Przysiadł na biurku, tuż obok podróżnej, brezentowej torby wypchanej do granic możliwości i cały czas z trudem się opanowywał, by jej nie dotykać, nie otwierać. Słuchacze kursu pisarskiego patrzyli na niego z trwożnym podziwem. Niektórzy nawet wszystko notowali, „…lub choćby… – z braku… laku… – psa” – skrobali pracowicie, starając się nie uronić ani jednego słowa.
Jay uczył ich za usilną namową Kerry, ale mgliście zżymał się na ich durne aspiracje, niewolnicze poddaństwo regułom. Było ich piętnaścioro, niemal bez wyjątku odzianych w czerń; młodych, nad wyraz poważnych mężczyzn i emocjonalnych kobiet, o krótko strzyżonych włosach, z kolczykami w brwiach, nosowo ucinających samogłoski w sposób typowy dla uczniów ekskluzywnych szkół. Właśnie jedna z kobiet – tak uderzająco podobna do Kerry sprzed pięciu lat, że bez trudu mogłaby uchodzić za jej siostrę – czytała na głos opowiadanie, które napisała w ramach ćwiczenia „charakterystyka postaci”. Była to opowieść o czarnoskórej kobiecie, samotnej matce żyjącej w komunalnym mieszkaniu w Sheffield. Jay dotykał broszury WOLNOŚĆ, którą trzymał w kieszeni, i jednocześnie usiłował się skupić na słuchaniu, ale głos dziewczyny był teraz dla niego jedynie monotonnym bełkotem, nieprzyjemnym niczym natrętne bzyczenie osy. Od czasu do czasu Jay kiwał głową, udając zainteresowanie. Wciąż czuł się jakby odrobinę pijany.
Od zeszłego wieczoru nabrał przekonania, że świat nieznacznie się przesunął, wszystkie kontury uległy wyostrzeniu. Że nagle coś, w co wpatrywał się od wielu lat, nie wiedząc dokładnie, na co patrzy, nabrało nowego, wyrazistego kształtu.
Głos dziewczyny dźwięczał jednostajnie. Czytała z nachmurzoną miną i kompulsywnie kopała nogę od stolika. Jay z trudem powstrzymywał ziewanie. Ta kobieta była nieznośnie spięta. Spięta i raczej odrażająca w tym zaabsorbowaniu samą sobą i własnym głosem – niczym nastolatka tropiąca i wyciskająca wągry. Niemal w każdym zdaniu używała słów „kurwa” i „pieprzyć”, prawdopodobnie, by nadać tekstowi pozory autentyczności. Jay miał się ochotę roześmiać: wymawiała te wyrazy „kwa” i „przyć”.
Dobrze wiedział, że wcale nie jest pijany. Opróżnił butelkę już wiele godzin temu – ale nawet zaraz po wypiciu tego wina nie czuł się wstawiony. Po całym dniu załatwiania formalności związanych z domem, postanowił opuścić dzisiejsze wieczorne zajęcia, jednak się tu zjawił, bo niespodziewanie poczuł straszną odrazę na myśl o powrocie do domu i konieczności stawienia czoła niemej niechęci przedmiotów należących do Kerry. Dla zabicia czasu, powiedział sobie w duchu. Dla zabicia czasu. Działanie wina już dawno musiało ustąpić, a tymczasem Jay wciąż czuł niewytłumaczalne, radosne podniecenie. Jak gdyby rutyna powszedniego dnia została zawieszona, oferując nieoczekiwane wakacje. Być może wynikało to ze zbyt długiego rozmyślania o Joem. Wspomnienia wracały do niego uporczywą falą – pojawiało się ich zbyt wiele, by je dokładnie zanalizować, jakby ta butelka od Joego nie zawierała wina, a zatrzymany czas – rozwijający się leniwie niczym smuga dymu, niczym potężny dżin wynurzający się powoli spośród kwaśnych mętów – czyniąc z niego innego człowieka, sprawiając, że… że co właściwie? Popadł w szaleństwo? Odzyskał niezwykłą jasność umysłu? W każdym razie nie mógł się skoncentrować. Muzyka ze stacji radiowej, nadającej przeboje dawno minionych letnich miesięcy, wciąż bezsensownie dźwięczała mu w uszach. Znów miał trzynaście lat i głowę nabitą cudownymi wizjami, fantastycznymi obrazami. Miał lat trzynaście, był w szkole, przez okna wdzierała się woń nadchodzącego lata, co oznaczało, że już za chwilę będzie się mógł zjawić na Pog Hill Lane, więc wsłuchiwał się niecierpliwie w ciężkie cykanie zegara, miarowo odmierzające czas do końca roku szkolnego.
Niespodziewanie zdał sobie jednak sprawę, że teraz sam był nauczycielem. Nauczycielem gorączkowo wyczekującym końca zajęć. Gdy tymczasem jego uczniowie desperacko pragnęli, by wciąż tkwił wśród nich, i do tego bezkrytycznie spijali z jego warg każde nic nieznaczące słowo. Ostatecznie był przecież Jayem Mackintoshem – facetem, który napisał „Wakacje z Ziemniaczanym Joe”. Pisarzem, który już nie tworzył. Nauczycielem, który nie miał im nic do przekazania.
Ta myśl sprawiła, że wybuchnął śmiechem.
Coś szczególnego musi wisieć w powietrzu, zdecydował. Smużka rozweselającego gazu, nieznaczny aromat szaleństwa. Monotonnie bełkocząca dziewczyna przerwała czytanie – a może je już zakończyła – i teraz wbijała w niego gniewny, pełen urażonej dumy wzrok. W tym momencie tak bardzo przypominała Kerry, że mimo woli znowu wybuchnął śmiechem.
– Kupiłem dziś dom – oznajmił ni z tego, ni z owego.
Wszyscy wybałuszyli na niego oczy. Zaś pewien młodzian w byronowskiej koszuli skrzętnie zanotował jego słowa: „Kupiłem…dziś… dom”.
Jay wyciągnął broszurę z kieszeni i wpatrzył się w nią z lubością. Od ciągłego miętoszenia w dłoniach była pognieciona i wybrudzona, niemniej na widok zdjęcia Chateau Foudouin serce zadrżało mu z radości.
– W zasadzie nie dom – poprawił się. – Nie dom, a chatto. - Ponownie wybuchnął gromkim śmiechem. – Tak właśnie mawiał Joe. Chatto w Bordo.
Otwarł broszurę i zaczął czytać na głos tekst towarzyszący fotografii. Wszyscy słuchali go z uwagą. Byronowska Koszula zaś pilnie notowała.
Chateau Foudouin, LotetGaronne. Lansquenet sous Tannes. Autentyczny, osiemnastowieczny chateau w sercu najpopularniejszego we Francji regionu produkcji win. Posiada własną winnicę, sad, jezioro, i rozlegle grunty, a także działającą destylarnię, pięć sypialni, dwa salony oraz oryginalne dębowe belkowanie stropu. Możliwość całkowitej przebudowy.
– Oczywiście, kosztował mnie więcej niż pięć kawałków. Od 1975 ceny znacznie skoczyły w górę.
Przez chwilę Jay zastanawiał się, ilu z jego słuchaczy było już na świecie w 1975 roku. W milczeniu wybałuszali na niego oczy, próbując dociec sensu jego słów.
– Przepraszam, doktorze Mackintosh. – To była dziewczyna, która czytała swoje wypracowanie. Wciąż jeszcze stała i teraz przybrała wojowniczą pozę. – Czy mógłby mi pan wyjaśnić, jaki to ma związek z moim tekstem?
Jay znowu wybuchnął śmiechem. Nagle wszystko zaczęło mu się wydawać bardzo zabawne i nierealne. Miał wrażenie, że jest w stanie zrobić bądź powiedzieć, co tylko zechce. Normalność uległa zawieszeniu. Mówił sobie, że tak właśnie zazwyczaj czuje się człowiek pijany. A więc przez te wszystkie lata jego odczucia nie funkcjonowały należycie.
– Oczywiście – odparł z uśmiechem na ustach. – To… – rzekł, unosząc broszurę do góry, by każdy mógł się jej przyjrzeć -…to jest najoryginalniejszy i najbardziej pobudzający wyobraźnię utwór literacki, jaki zdarzyło mi się przeczytać bądź usłyszeć w tej sali od początku semestru.
Zapadła głucha cisza. Nawet Byronowska Koszula zapomniała o notowaniu i wpatrywała się w niego z otwartymi ustami. Jay uśmiechał się radośnie do swoich słuchaczy, czekając na reakcję z ich strony. Wszyscy jednak przezornie zachowywali niewzruszony wyraz twarzy.
– Czemu w ogóle tu przyszliście? – rzucił nagle. – Czego oczekujecie po tych zajęciach?
Bardzo usilnie starał się nie wybuchnąć śmiechem na widok ich zatrwożonych twarzy, silenia się na beznamiętną uprzejmość. Czuł się młodszy od nich wszystkich, jakby był rozbrykanym uczniem przemawiającym do grupy nadętych, pedantycznych belfrów.
– Jesteście młodzi. O bujnej wyobraźni. Czemu więc, do cholery, wszyscy piszecie o czarnoskórych, samotnych matkach narkomanów hojnie szafując słowem „kwa”?
– Cóż, sir, to właśnie pan polecił nam napisać coś podobnego. – A więc nie udało mu się poskromić wojowniczej pannicy. Patrzyła na niego z wściekłością, kurczowo zaciskając kruche dłonie na arkuszach z wypracowaniem.
– Olewajcie wszelkie zadania! – wykrzyknął radośnie Jay. – Przecież nie piszecie dlatego, że ktoś każe wam to robić! Piszecie, ponieważ czujecie taką potrzebę, albo dla tego że macie nadzieję, iż ktoś zechce to przeczytać, albo dlatego że musicie naprawić coś, co w was pękło już dawno temu, lub też dlatego że macie nadzieję przywrócić przeszłość do życia…
By podkreślić wagę swych słów trzasnął dłonią w brezentową torbę, która wymownie zadźwięczała brzękiem uderzających o siebie butelek. Niektórzy z jego studentów spojrzeli po sobie znacząco, Jay odwrócił się plecami do swoich słuchaczy niemal w delirycznym nastroju.
– Gdzie podziała się magia, to tylko chciałbym wiedzieć? Gdzie są te latające dywany, haitańskie wudu, gdzie samotni rewolwerowcy i piękności uwiązane do kolejowych torów? Gdzie są ci łowcy Indian, czterorękie bo ginie, piraci i gigantyczne małpy? Co się stało ze wszystkimi pieprzonymi kosmitami?
Po jego słowach zapadła głęboka cisza. Studenci wpatrywali się w niego bez słowa. Dziewczyna ściskała swój tekst tak mocno, że całkowicie zmięła wszystkie strony w kurczowo zaciśniętej dłoni. Twarz miała białą niczym płótno.
– Urżnąłeś się, tak? – Jej głos drżał ze wściekłości i obrzydzenia. – Dlatego właśnie mi to robisz. Bo się po prostu urżnąłeś.
Jay znowu wybuchnął śmiechem.
– Parafrazując Churchilla czy kogokolwiek innego – być może jestem urżnięty, ale ty rankiem i na trzeźwo wciąż będziesz dla mnie odrażająca.
– Pieprzę cię – rzuciła mu w twarz, tym razem z bez błędną wymową, po czym pomaszerowała w stronę drzwi. – Pieprzę ciebie i ten cały twój kurs. Złożę w tej sprawie zażalenie do dziekana!
Przez chwilę po jej występie panowała cisza. A potem rozległy się szepty. Cała sala zdawała się od nich pulsować. Przez moment Jay nie był pewien, czy rzeczywiście dźwięczą one w powietrzu, czy tylko w jego głowie. Brezentowa, podróżna torba pobrzękiwała i stukotała, grzechotała i dzwoniła. Ten dźwięk – prawdziwy czy wyimaginowany – rozsadzał mu czaszkę.
I wtedy właśnie Byronowska Koszula wstała i zaczęła bić mu brawo.
Kilkoro innych studentów spojrzało na niego niepewnie, by po chwili przyłączyć się do oklasków. Potem zaczęli klaskać jeszcze inni. Wkrótce ponad połowa słuchaczy stała i waliła w dłonie. Wciąż jeszcze bili mu brawo, gdy Jay pochwycił swoją torbę i ruszył w stronę drzwi, otworzył je, po czym wyszedł z sali. Oklaski zaczęły przycichać, podniósł się natomiast szmer konsternacji. W tej samej chwili z wnętrza brezentowej torby wydobył się dźwięk pobrzękujących o siebie butelek. „Specjały”, usadowione tuż obok mnie, dokonały swego dzieła i teraz szeptem wymieniały własne sekrety.