Marsylia, marzec 1999
Pociąg przybył do Marsylii około południa. Było pochmurno, ale ciepło, więc Jay przebijał się przez snujący się bez celu tłum z płaszczem przewieszonym przez ramię. W kiosku na peronie kupił parę kanapek, ale wciąż czuł się zbyt zdenerwowany, zbyt podniecony, by jeść. Pociąg do Agen wjechał na stację niemal z godzinnym opóźnieniem i potem przez całą drogę wlókł się niemiłosiernie; ten etap podróży miał mu zająć tyle samo czasu, co podróż z Paryża. Energia powoli z niego ulatywała, a jej miejsce zajmowało wyczerpanie. Jay zapadał w niespokojną drzemkę pomiędzy częstymi postojami na małych stacyjkach – był spragniony, głodny i miał lekkiego kaca. Nie mógł opanować potrzeby częstego wyciągania z kieszeni broszury tylko po to, by się upewnić, że to wszystko nie jest jedynie wytworem jego wyobraźni. Próbował włączyć radio i nastawić jakąś stację, ale nie udało mu się złapać nic poza tępym szumem.
W końcu późnym popołudniem dojechał do Agen. Znowu zaczynał się czuć raźniej, odzyskiwać świadomość otaczającego go świata. Z okien pociągu widział pola uprawne i farmy, sady i świeżo zaoraną ziemię o głębokiej barwie czekolady. Wszystko było bardzo zielone. Wiele drzew już pięknie kwitło – nadzwyczaj wcześnie, zważywszy, że to dopiero marzec, pomyślał – ale potem zreflektowal się, że jego jedyne ogrodnicze doświadczenia wiązały się z Joem i obszarem położonym ponad tysiąc kilometrów na północ. Z dworca wziął taksówkę i kazał się zawieźć do agencji nieruchomości – adres widniał w broszurze – mając nadzieję, że uzyska tam pozwolenie na obejrzenie swojego nowego domu. Ale – szlag by to trafił! – agencja była już zamknięta.
Podniecony swoją ucieczką ku wolności Jay nigdy nie uwzględnił podobnej możliwości w swoich planach. Co miał więc teraz zrobić? Znaleźć hotel w Agen? Nie, póki nie obejrzy swojego domu. Swojego domu. Na tę myśl dostał gęsiej skórki. Następnego dnia była niedziela i najprawdopodobniej agencja znowu będzie zamknięta, a wtedy przyjdzie mu czekać aż do poniedziałkowego poranka. Gdy tak stał niezdecydowany pod zamkniętymi na trzy spusty drzwiami, taksówkarz, który go tu przywiózł, zaczął się niecierpliwić. Właściwie jak daleko stąd leżało Lansquenet sous Tannes? Tam zapewne znajdzie jakieś miejsce do spania, przynajmniej najzwyklejsze – w rodzaju jakiegoś chambre d’hote. Teraz dochodziło wpół do szóstej. A więc zdąży obejrzeć dom przed zapadnięciem ciemności, choćby tylko z zewnątrz.
Pokusa była nie do odparcia. Odwracając się w stronę znudzonego taksówkarza, Jay – z niezwykłą dla siebie stanowczością – pokazał mu mapę.
– Vous pouvez m’y conduire tout de suite?
Mężczyzna zastanawiał się przez moment, rozważając propozycję z leniwą powolnością typową dla mieszkańców tego regionu Francji. Jay wyciągnął z kieszeni dżinsów zwitek banknotów i pokazał je taksówkarzowi. Ten wzruszył beznamiętnie ramionami, po czym energicznym skinieniem głowy wskazał na tylne siedzenie. Nie umknęło uwagi Jaya, że wcale nie zamierzał pomóc mu w załadowaniu bagażu.
Jazda zajęła im pół godziny. Jay ponownie zapadł w drzemkę na przesiąkniętym zapachem skóry i dymu papierosowego tylnym siedzeniu taksówki, natomiast kierowca nieustannie palił gauloise’y i wydawał pomruki zadowolenia, gdy przemykał bez włączania kierunkowskazu pomiędzy samochodami, a potem gnał wąskimi dróżkami, władczo naciskając na klakson na każdym zakręcie, od czasu do czasu posyłając w powietrze stadka kur gdaczących przeraźliwie i gorączkowo machających skrzydłami. Jay czuł już porządny głód i miał nieprzepartą ochotę na drinka. Wcześniej przypuszczał, że gdy dotrą do Lansquenet, znajdzie jakieś miejsce, gdzie się będzie mógł posilić. Teraz jednak, gdy przyglądał się piaszczystym drogom, na których taksówka podskakiwała wściekle, zaczynał w to poważnie wątpić.
Poklepał kierowcę po ramieniu.
– C’est encore loin?
Ten wzruszył ramionami, wskazał palcem przed siebie, po czym dość gwałtownie zatrzymał samochód.
– La.
I rzeczywiście, dom tam stał, tuż za niewielkim zagajnikiem. Skośne, czerwone promienie niezbyt spektakularnego zachodu oświetlały pobielone ściany i dachówki jakimś tajemniczym blaskiem. Gdzieś z boku Jay dostrzegł refleks wody, sad zaś – na fotografii zielony – był teraz pokryty pienistą masą bladych kwiatów. Widok był przepiękny. Zapłacił taksówkarzowi o wiele za dużo z pozostałej mu jeszcze francuskiej gotówki i wystawił walizkę na drogę.
– Attendezmoi ici. Je reviens tout de suite.
Kierowca wykonał jakiś bliżej nieokreślony ruch ręką, który Jay uznał za znak zgody, po czym zostawiwszy taksówkę i walizkę na skraju drogi, sam szybko pomaszerował w kierunku kępy drzew. Kiedy doszedł do zagajnika, wyraźniej zobaczył dom i przyległą winnicę. Fotografia w broszurze łudziła oko, w żadnym wypadku nie oddawała skali posiadłości. Jako miejskie dziecko Jay nie miał pojęcia o areałach, ale te grunty wydały mu się teraz ogromnie rozległe. Z jednej strony wyznaczała je droga i rzeka, zaś z drugiej – długi żywopłot ciągnący się het poza dom, znikający gdzieś daleko w polach. Na przeciwległym brzegu rzeki Jay dostrzegł następny dom, mały z niskim dachem, a jeszcze dalej wioskę – iglicę kościoła, drogę wijącą się wzdłuż rzeki, kilka niedużych budynków. Ścieżka do domu biegła obok winnicy (już zieleniącej się i wypuszczającej długie pędy, które wyłaniały się zawadiacko spomiędzy morza chwastów) oraz obok zapuszczonego ogrodu warzywnego, gdzie zeszłoroczne szparagi i karczochy wznosiły swe włochate głowy ponad żółtymi mleczami.
Dojście do domu zajęło mu jakieś dziesięć minut. Gdy podszedł bliżej, zobaczył, że budynek – podobnie jak winnica i ogródek warzywny – wymagał solidnej renowacji. Różowawa farba miejscami się łuszczyła i odchodziła płatami od muru, odsłaniając szary, popękany tynk. Cześć dachówek leżała roztrzaskana na zarośniętej ścieżce. Okna na parterze kryły się za okiennicami bądź zostały zabite deskami, natomiast niektóre szyby na piętrze były wybite i ziały czernią ohydnych szczerb. Frontowe drzwi zabito gwoździami. Odnosiło się wrażenie, że dom stał opuszczony od wielu lat. A tymczasem w ogródku warzywnym dało się dostrzec oznaki czyjejś niedawnej działalności. Jay obszedł budynek dookoła, szacując rozmiary zniszczenia. Spostrzegł, że większość uszkodzeń była w zasadzie powierzchowna – wynikała z zaniedbania i działania sił przyrody. W środku wszystko mogło wyglądać inaczej. Odkrył miejsce, gdzie połamana okiennica odstawała od tynku, tworząc szparę dostatecznie szeroką, by zajrzeć do środka. Wcisnął twarz w szczelinę. Wewnątrz panowała ciemność i słychać było odgłos kapiącej wody.
Nagle coś w środku się poruszyło. W pierwszej chwili Jay pomyślał, że to szczury. Ale potem usłyszał ciche, skradające kroki, chrobotanie o podłogę przypominające szurgot podbitych metalowymi żabkami butów przesuwających się po betonowej, piwnicznej posadzce. Z pewnością więc nie były to szczury.
Zawołał całkiem absurdalnie: „Hej!” – i dźwięki ustały.
Zezując przez szparę w okiennicy, Jay dojrzał – a przynajmniej tak mu się zdawało – że na linii jego wzroku przemieszcza się powoli jakiś niewyraźny cień: kształt, który w zasadzie można by uznać za postać w obszernej kapocie i czapce nasuniętej głęboko na oczy.
– Joe? Joe?!
Co za idiotyzm! Przecież to nie mógł być Joe. Jay po prostu myślał o nim tak wiele przez ostatnich kilka dni, że wszędzie zaczynał dostrzegać jego obecność. To całkiem naturalny odruch, jak przypuszczał. Gdy ponownie spojrzał w głąb domu, postać – o ile tam przedtem w ogóle była jakakolwiek postać – już zniknęła. Dom spowijała cisza. Jay doznał przelotnego uczucia rozczarowania, niemal smutku, którego jednak nie śmiał analizować głębiej, bo przestraszył się, że wówczas okaże się to jakimś szaleństwem, absurdalnym przekonaniem, że Joe rzeczywiście tu był i czekał na niego. Stary Joe, w swojej czapce, górniczych buciorach i wielkiej, luźnej kapocie, czekający na niego w opuszczonym domu, żyjący z płodów ziemi. Myśli Jaya skierowały się w tym momencie bezlitośnie ku ogródkowi warzywnemu – przecież ktoś musiał posiać te rośliny, pomyślał z obłąkańczą logiką. Ktoś musiał tu być.
Spojrzał na zegarek i ze zdumieniem spostrzegł, że siedział przed domem ponad dwadzieścia minut. A przecież dlatego poprosił taksówkarza, żeby czekał na niego przy szosie, bo nie zamierzał spędzać nocy w Lansquenet. To, co do tej pory zobaczył, kazało mu wątpić, czy w wiosce uda mu się znaleźć jakiekolwiek miejsce na nocleg. Ponadto zrobił się już strasznie głodny. Puścił się więc biegiem przez sad; gdy wypadł zza zagajnika i tuż przed szosą pokonał zakręt – pocił się i ciężko dyszał.
Tymczasem po taksówce nie zostało ani śladu.
Przeklął szpetnie. Jego walizka i brezentowa torba leżały bezładnie rzucone na pobocze. Kierowca, znudzony czekaniem na stukniętego Anglika, po prostu odjechał.
Czy więc mu się to podobało, czy nie – musiał tu już pozostać.