Marise zjawiła się jak zwykle o siódmej – tym razem z butelką wina w jednym, i zamkniętym, wiklinowym koszykiem w drugim ręku. Miała puszyste, świeżo umyte włosy i po raz pierwszy od czasu, gdy Jay ją poznał, do swojego czarnego swetra włożyła spódnicę – długą, czerwoną. To ją odmieniło, nadało jakiegoś cygańskiego charakteru. Usta miała pociągnięte szminką, a w oczach szczególny blask.
– Uznałam, że powinniśmy urządzić sobie drobną uroczystość – oznajmiła, stawiając butelkę na stole. – Przyniosłam ser, fois gras i chleb orzechowy. Znajdzie się też kawałek ciasta i trochę migdałowych herbatników. Ach, a tu mam coś jeszcze – mówiąc to, wyjęła z koszyka dwa świeczniki z brązu, po czym wstawiła do nich świece. – Uroczo, prawda? – stwierdziła. – Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz jadłam kolację przy świecach.
– W zeszłym roku – wtrąciła bez pardonu Rosa. – Jak się zepsuł generator.
Marise wybuchnęła śmiechem.
– To się zupełnie nie liczy.
Jay jeszcze nie widział jej tak swobodnej, jak tego wieczoru. Przy pomocy Rosy nakryła do stołu: ustawiły talerze malowane w żywe kolory i kryształowe kieliszki do wina. Rosa narwała w ogrodzie kwiatów. Jedli fois gras na kromkach orzechowego chleba i pili wino produkcji Marise – o posmaku miodu, brzoskwiń i prażonych migdałów; potem była sałata i kozi ser na ciepło, a na koniec kawa, ciasto i herbatniki. Przez ten cały czas Jay starał się zebrać myśli i odwagę. Rosa – która miała przykazane, by w żadnym razie ani słowem nie wspominać o ich wizycie w Lansquenet – tryskała radością, wciąż domagała się swojego canard (kostki cukru umoczonej w winie), ukradkiem podsuwała różne kąski Clopette: najpierw pod stołem, a gdy koza została eksmitowana do ogrodu – przez uchylone okno. Marise była roześmiana, rozmowna i wyglądała przeuroczo.
Jay wmawiał sobie, że czeka na odpowiednią chwilę. Oczywiście, tak naprawdę zdawał sobie sprawę, że coś takiego jak właściwa chwila nigdy nie nadejdzie, że po prostu ucieka się do taktyki odwlekania tego, co nieuniknione. Bo przecież musi jej powiedzieć, zanim ona dowie się od kogoś obcego. Czy, co nie daj Boże, zanim w jakikolwiek sposób zdradzi się Rosa.
Jednak im dłużej się wahał, tym trudniej było mu podjąć decyzję. Stracił animusz do rozmowy. Poczuł tępy ból głowy. Marise jednak zdawała się tego nie dostrzegać. Opowiadała z ożywieniem o szczegółach następnej fazy prac drenażowych i o rozbudowie piwnicy. Z ulgą wyjaśniała, że uda jej się ocalić jeszcze co nieco z tegorocznych zbiorów, i że chociaż nie będą to wielkie ilości, patrzy z optymizmem na nadchodzący rok. Oznajmiła, że zrobi wszystko, by wykupić farmę, natychmiast po wygaśnięciu dzierżawy. Miała trochę pieniędzy zgromadzonych w banku, a ponadto pięćdziesiąt beczek cuvee speciale w swojej piwnicy, gotowego do sprzedaży, gdy tylko przyjdzie odpowiednia koniunktura. Ziemia w Lansquenet była tania – szczególnie słabo zdrenowane grunty jak te, które obecnie znajdowały się w jej użytkowaniu. A po tegorocznym katastrofalnym lecie, ceny mogą spaść jeszcze niżej. Pierre Emile, ten który odziedziczył farmę, nie miał zacięcia do interesów. Będzie zadowolony, gdy cokolwiek zarobi na domu i winnicy. Marise mogłaby zapłacić określony procent ceny gotówką, a na resztę zaciągnąć długoterminowy kredyt w banku.
Im więcej opowiadała o swoich planach, tym parszywiej zaczynał się czuć Jay. A gdy przypomniał sobie na dodatek, co Josephine mówiła mu o cenach gruntów – serce w nim zamarło. Z wahaniem w głosie zapytał, co by zrobiła, gdyby jednak, jakimś fatalnym zrządzeniem losu…
Jej twarz lekko stężała, lecz wzruszyła ramionami.
– Będę musiała stąd wyjechać – powiedziała z prostotą. – Zostawić to wszystko, wrócić do Paryża czy do Marsylii. Na pewno do jakiegoś dużego miasta. I pozwolić Mireille… – urwała gwałtownie, jednak natychmiast przybrała pogodną minę. – Ale nic podobnego się nie zdarzy – oznajmiła z mocą. – Nic podobnego. Zawsze ma rzyłam o tym, by mieć takie miejsce dla siebie – ciągnęła, a jej rysy złagodniały. – Własną ziemię, dom, wiele drzew i może jeszcze kawałek rzeki. Bezpieczne, swojskie miejsce. – Uśmiechnęła się szeroko. – Może gdy ta posiadłość będzie już moja, gdy warunki dzierżawy przestaną wisieć niczym miecz nad moją głową, wszystko się zmieni – stwierdziła niespodziewanie. – Może rozpocznę swoje życie w Lansquenet na nowo. Znajdę dla Rosy przyjaciółki w odpowiednim wieku. Dam tutejszym ludziom jeszcze jedną szansę. – Nalała sobie kolejny kieliszek słodkiego, złotego wina. – Dam sobie samej jeszcze jedną szansę.
Jay z trudnością przełknął ślinę.
– A co z Mireille? Nie narobi ci kłopotów?
Marise potrząsnęła głową. Miała półprzymknięte oczy, teraz nieco kocie i senne.
– Mireille nie będzie żyć wiecznie – oznajmiła. – Poza tym… wiem, jak poradzić sobie z Mireille. Jednak tylko tak długo, jak długo farma jest w moich rękach.
Przez jakiś czas potem rozmawiali na całkiem inne tematy. Popijali kawę z armaniakiem, a Rosa, przez szczeliny w okiennicy, karmiła kozę herbatnikami. Chwilę później Marise posłała córkę spać, wśród tylko nieznacznych protestów ze strony dziecka – ostatecznie dochodziła północ, więc Rosa i tak zabawiła znacznie dłużej niż zazwyczaj. Jay nie posiadał się ze zdziwienia, że w czasie tego wieczoru dziecko go nie wydało. W pewnym sensie nawet tego żałował. Gdy Rosa zniknęła na górze – z herbatnikiem w dłoni, po solennej obietnicy, że na śniadanie będą naleśniki – Jay włączył radio, nalał kolejny kieliszek armaniaku i podał go Marise.
– Mmm. Dziękuję.
– Marise?
Spojrzała na niego leniwie.
– Czemu uparłaś się na Lansquenet? Przecież po śmierci Tony’ego mogłaś przenieść się gdziekolwiek. Uniknąć tej całej… awantury z Mireille?
Sięgnęła po herbatniczka.
– To musiało być Lansquenet – powiedziała w końcu. – Po prostu musiało.
– Ale dlaczego? Czemu nie Montauban czy Nerac, czy jakakolwiek inna z okolicznych wiosek? Co takiego jest w Lansquenet, czego nie mogłabyś mieć gdzie indziej? Czy to dlatego, że tutaj urodziła się Rosa? Czy to… czy to może z powodu Tony’ego?
Roześmiała się, całkiem miło, jednak w sposób, którego nie potrafił zinterpretować.
– Można i tak to ująć – przyznała. Jay poczuł nagły skurcz serca.
– Nie opowiadasz o nim zbyt wiele.
– Nie. To prawda. Nie opowiadam. Zamilkła i zapatrzyła się w kieliszek.
– Przepraszam. Nie powinienem wtykać nosa w nie swoje sprawy. Zapomnij, że cię o to pytałem.
Marise posłała mu dziwne spojrzenie, po czym znowu skierowała wzrok na kieliszek. Jej długie palce nerwowo gładziły szkło.
– W porządku. Bardzo mi pomogłeś. Byłeś wyjątkowo miły. Ale, wiesz, to jest takie skomplikowane. Chciałam ci wszystko opowiedzieć. Chciałam ci opowiedzieć już od dłuższego czasu.
Jay usiłował jej wytłumaczyć, że to nie tak; że tak naprawdę on wcale nie musi nic wiedzieć; że właściwie desperacko próbuje jej powiedzieć coś zupełnie innego.
Ale jakoś nic z tego nie wyszło.
– Od dłuższego czasu mam problemy z okazywaniem ludziom zaufania – zaczęła Marise powoli. – Po tym, co przeszłam z Tonym. I z Patrice’em. Wmawiałam sobie, że w zasadzie nikogo nie potrzebuję. Że będziemy bezpieczniejsze, żyjąc samotnie – Rosa i ja. Że i tak nikt nie uwierzy w prawdę, nawet gdy ją już usłyszy. – Urwała, wodząc palcem po zawiłym wzorze słojów na blacie stołu. – Bo z prawdą właśnie tak jest – podjęła po chwili. – Im bar dziejchcesz ją komuś wyznać, tym trudniej ci to przychodzi. W końcu wydaje się wręcz niemożliwe.
Jay kiwnął głową. W tym momencie doskonale ją rozumiał.
– Ale z tobą… – Uśmiechnęła się. – Może dlatego, że jesteś obcokrajowcem. Mam jednak wrażenie, jakbym znała cię od wielu lat. Jakbym zawsze mogła ci ufać. Czyż inaczej bowiem powierzyłabym ci Rosę?
– Marise. – Znowu z trudem przełknął ślinę. – Ja na prawdę muszę ci coś…
– Ciii. – Miała senny, rozmarzony wyraz twarzy, a na policzkach rumieńce od wina i ciepła panującego w poko ju. – Muszę ci wszystko opowiedzieć. Muszę wyjaśnić. Próbowałam już wcześniej, ale… – Potrząsnęła głową. – Wydawało mi się to tak skomplikowane – rzuciła miękkim głosem. – A tymczasem to jest takie proste. Jak wszystkie tragedie życiowe. Proste i głupie. – Wciągnęła głęboko po wietrze. – Wpadłam w potrzask, zanim się zorientowałam. A potem zrozumiałam, że już za późno, by się wyplątać. Wlej mi jeszcze trochę armaniaku, proszę.
Natychmiast i bez wahania spełnił jej prośbę.
– Lubiłam Tony’ego. Jednak go nie kochałam. Ale przecież miłość nie gwarantuje niczego na dłuższą metę, prawda? Natomiast mnie się wydawało, że tę moc mają pieniądze. Zapewniają poczucie bezpieczeństwa, własny dom i ziemię. Wmawiałam sobie, że to wszystko, czego tak naprawdę pragnę do szczęścia. Tylko uciec od Patrice’a. Uciec od wielkiego miasta i od poczucia samotności. Oszukiwałam się, że tylko tego mi trzeba. Tylko tego i niczego więcej.
Przez jakiś czas wszystko układało się jak najlepiej. Jednak z czasem Mireille stawała się coraz bardziej wymagająca, a zachowanie Tony’ego coraz bardziej patologiczne. Marise próbowała omówić ten problem z Mireille, ale bez powodzenia. W opinii Mireille, Tony’emu nic nie dolegało.
„Jest silnym, zdrowym chłopcem – powtarzała uparcie i do znudzenia. – Więc nie próbuj mieszać mu w głowie, bo stanie się równie neurotyczny jak ty”.
Od tej chwili za każde dziwactwo Tony’ego była obwiniana Marise: za jego wybuchy wściekłości, okresy depresji, rozmaite obsesje.
– Pewnego razu na przykład były to lustra – wyjaśniała. – Trzeba było zakrywać każde lustro w domu, bo, jak twierdził, lustrzane odbicie kradnie mu światło z głowy. Wtedy nawet golił się bez lustra. Wciąż chodził pozacinany. W końcu zgolił sobie brwi. Oznajmił, że tak jest bardziej higienicznie.
Gdy okazało się, że Marise zaszła w ciążę, Tony wpadł w kolejną manię. Stał się chorobliwie nadopiekuńczy. Podążał za nią wszędzie, dokąd szła – nawet do toalety. Wciąż jej usługiwał. Dla Mireille był to niezbity dowód jego przywiązania. Marise miała wrażenie, że za moment się udusi. A niedługo potem zaczęły nadchodzić listy.
– Od razu wiedziałam, że są od Patrice’a – przyznała Marise. – To właśnie było bardzo w jego stylu. Typowe prześladowanie. Jednak tutaj jakoś nie odczuwałam przed nim strachu. Mieliśmy stróżujące psy, broń, rozległe przestrzenie. Myślę, że Patrice też zdawał sobie z tego sprawę. W jakiś sposób dowiedział się, że jestem w ciąży.
Każdy list mówił tylko o tym. „Pozbądź się dziecka, a wybaczę ci” – w kółko pisał coś podobnego. Wówczas jednak bez trudu przyszło mi to ignorować. Ale wkrótce Tony odkrył całą sprawę.
– Opowiedziałam mu wszystko – przyznała gorzko. – Wydawało mi się, że jestem mu to winna. Poza tym chciałam, żeby zrozumiał, że teraz jesteśmy bezpieczni, bo ta sprawa należy do przeszłości. Tym bardziej że listy zaczęły przychodzić coraz rzadziej.
Westchnęła ciężko.
– Powinnam była wykazać się większym rozsądkiem. Od tego czasu żyliśmy jak w oblężonej twierdzy. Tony jeździł do miasta tylko raz w miesiącu, na wielkie zakupy, a poza tym nie ruszał się z domu. Przestał chodzić z przyjaciółmi do kawiarni. Wmawiałam sobie, że ma to i dobrą stronę – przynajmniej cały czas był trzeźwy. Za to nocami prawie nie sypiał. Większość czasu spędzał na czuwaniu. Oczywiście Mireille obarczyła mnie winą za jego zachowanie.
Rosa urodziła się w domu. Mireille pomagała przyjąć poród. Była rozczarowana, że Rosa nie jest chłopcem, ale szybko doszła do wniosku, że na chłopca jeszcze przyjdzie czas. Wciąż się nie mogła nadziwić, że Rosa jest tak mała i delikatna. Nie ustawała w dobrych radach na temat karmienia, przewijania i pielęgnacji. Bardzo często te porady zakrawały na tyranię.
– On, oczywiście, jej o wszystkim opowiedział – wspo minała Marise. – Powinnam była to przewidzieć. Nie umiał niczego przed nią ukryć. W ten sposób w jej wyobraźni szybko stałam się najczarniejszym charakterem w całej historii – kobietą uwodzącą podstępnie mężczyzn, a potem chowającą się za plecy męża, by uniknąć konsekwencji.
Pomiędzy obiema kobietami zapanował mrożący chłód. Mireille wciąż była w domu, ale prawie nigdy nie zwracała się bezpośrednio do Marise. Całymi wieczorami rozprawiała z Tonym w ożywieniu o wypadkach i ludziach, o których Marise nie miała w ogóle pojęcia. W takich chwilach Tony nigdy nie zauważał jej milczenia – był radosny, pełen życia i pozwalał matce, by mu przesadnie nadskakiwała, jak gdyby wciąż jeszcze był małym chłopcem, a nie żonatym mężczyzną i ojcem nowo narodzonego dziecka. A potem, niczym grom z jasnego nieba, na progu ich domu zjawił się Patrice.
– Nadszedł schyłek lata – opowiadała Marise. – Zbliżała się ósma wieczorem. Właśnie skończyłam karmić Rosę. Usłyszałam, że jakiś samochód zatrzymuje się na podjeździe. Byłam wówczas na górze i drzwi otworzył Tony. A tam stał Patrice.
Bardzo się zmienił od czasu, gdy widziała go po raz ostatni. Teraz przybrał ugodową pozę, był niemal pokorny. Nie żądał spotkania z Marise. Powiedział natomiast Tony’emu, że bardzo mu przykro z powodu tego wszystkiego, co się wydarzyło, że poważnie chorował i że dopiero teraz zdał sobie ze wszystkiego sprawę. Marise słuchała jego słów, siedząc na piętrze. Patrice przywiózł ze sobą pieniądze – 20 000 franków. Stwierdził, że oczywiście taka suma nie jest w stanie zadośćuczynić za wszystkie krzywdy, które wyrządził, ale może wystarczy, by założyć fundusz powierniczy dla dziecka.
– Wyszli z domu razem z Tonym. Nie było ich przez długi czas. Tony powrócił po zmierzchu sam. Powiedział mi, że wszystko załatwił, że Patrice już nigdy więcej nie będzie nas nachodził. Był tak kochający, jak nigdy dotąd. Nagle nabrałam wiary, że jeszcze wszystko może się ułożyć.
Przez kilka następnych tygodni czuli się bardzo szczęśliwi. Marise doglądała Rosy. Mireille trzymała się od nich z daleka. Tony przestał wreszcie czuwać nocami. A potem, pewnego dnia, gdy Marise poszła po jakieś zioła rosnące koło domu, zobaczyła, że drzwi do stodoły są uchylone. Gdy chciała je zamknąć dostrzegła w środku samochód Patrice’a, nieudolnie ukryty za kilkoma belami siana.
– Z początku wszystkiego się wypierał – powiedziała. – Był jak mały chłopiec. Nie przyjmował do wiadomości, że ja cokolwiek mogłam w tej stodole zobaczyć. Potem wpadł w jedną z tych swoich furii. Nazwał mnie dziwką. Oskarżył o spotykania z Patrice’em za jego plecami. W końcu przyznał się do tego, co zrobił. Owego dnia zabrał Patrice’a do stodoły i zabił łopatą.
Nie wykazywał najmniejszych oznak żalu czy skruchy. Stwierdził, że nie miał innego wyjścia. Jeżeli ktoś ponosił winę za to, co się stało, to tylko Marise. Uśmiechając się chytrze, niczym psotny uczniak, opowiedział jej, jak ukrył samochód w stodole, a potem zakopał zwłoki Patrice’a gdzieś na terenie posiadłości.
– Gdzie? – dopytywała się Marise.
Tony jednak tylko wciąż się uśmiechał i potrząsał przebiegle głową.
– Nigdy się nie dowiesz – oznajmił jej w końcu.
Po tych wydarzeniach stan Tony’ego gwałtownie się pogorszył. Teraz całymi godzinami przesiadywał tylko w towarzystwie matki, a potem zamykał się na klucz w pokoju i rozkręcał telewizor na cały regulator. Nie chciał patrzeć nawet na Rosę. Marise dostrzegała u niego wszelkie symptomy schizofrenii i próbowała nakłonić, by na nowo zaczął brać leki, ale on nie miał już do niej zaufania. Mireille skrzętnie się o to postarała. W niedługi czas później Tony popełnił samobójstwo, a Marise odczuła jedynie ulgę zabarwioną poczuciem winy.
– Zaraz potem chciałam wyjechać – oznajmiła bez barwnym głosem. – Z Lansquenet nie wiązało mnie już nic prócz koszmarnych wspomnień. Spakowałam wszyst kie swoje rzeczy. Nawet zarezerwowałam miejsca w pocią gu do Paryża dla siebie i dla Rosy. Ale Mireille nie dała mi wyjechać. Oznajmiła, że Tony zostawił dla niej list, w którym wszystko dokładnie opisał. Patrice został pogrzebany gdzieś na ziemi Foudouinów. Albo na tej posiadłości, albo na drugiej – za rzeką. Teraz już tylko ona wiedziała gdzie.
„Będziesz musiała już tu pozostać na zawsze, eh – oświadczyła Mireille triumfującym głosem. – Nigdy nie pozwolę, byś wywiozła stąd moją Rosę. Jeżeli tylko spróbujesz, zadzwonię na policję i powiem, że to ty zabiłaś tego człowieka z Marsylii, że mój syn powiedział mi o tym przed śmiercią i że zabił się dlatego, bo już nie mógł dłużej znosić konieczności osłaniania morderczyni”.
– Była nad wyraz przekonująca – przyznała Marise gorzkim głosem. – Nie pozostawiła mi żadnych wątpliwości, że trzyma język za zębami tylko ze względu na Rosę. By nie pozbawiać dziecka matki.
Jednak wkrótce Mireille rozpętała kampanię na rzecz poróżnienia Marise z innymi mieszkańcami wioski. Nie było to trudne; w ciągu tego roku Marise rzadko wymieniała z kimś kilka słów, bo większość czasu spędzała na farmie, całkowicie odizolowana od świata. Natomiast Mireille dała teraz upust całej swojej, do tej pory trzymanej w ryzach, nienawiści. Rozpuszczała po wsi dziwaczne plotki, dawała do zrozumienia, że Marise kryje mroczne sekrety. Tony był bardzo lubiany w Lansquenet. A Marise nie należała do społeczności – pochodziła z wielkiego miasta. Na rezultaty działań Mireille nie trzeba było długo czekać.
– Och, tak naprawdę nie działo się nic poważnego – po wiedziała Marise. – Petardy odpalane pod moimi oknami. Anonimowe listy. Ogólna niechęć. Z Patrice’em przeszłam o wiele gorsze rzeczy.
Wkrótce jednak stało się jasne, że batalia Mireille nie jest jedynie wynikiem czystej nienawiści.
– Chciała odebrać mi Rosę – wyjaśniła Marise. – Wymyśliła sobie, że jeżeli uda jej się zmusić mnie do opuszczenia Lansquenet, będzie miała dziecko dla siebie. Widzisz, ja przecież wówczas musiałabym się na to zgodzić. Bo ona wszystko wiedziała. A gdyby mnie aresztowali za zamordowanie Patrice’a, Rosa i tak przeszłaby pod opiekę Mireille, bo to przecież jej jedyna bliska krewna.
Marise wstrząsnął dreszcz.
Ostatecznie postanowiła odciąć się do wszystkich. Od wszystkich bez wyjątku. Zaszyła się na swojej farmie i celowo nie utrzymywała kontaktów z nikim z Lansquenet. Wykorzystując zaś czasową głuchotę Rosy, odizolowała ją całkowicie od Mireille. Samochód Patrice’a porzuciła na bagnach i na własne oczy widziała, jak zapadł się w szuwarach poniżej poziomu stojącej wody. Rozumiała, że obecność samochód obciążała ją jeszcze bardziej. Nie mogła jednak opuścić tej ziemi. Musiała być blisko tego miejsca. Mieć na nie oko. A do tego jeszcze pozostawała kwestia zakopanych zwłok.
– Z początku próbowałam je znaleźć – powiedziała. – Metodycznie przeszukałam wszystkie budynki, sprawdziłam pod podłogami. Ale na dłuższą metę to nie miało sensu. Do tej posiadłości należą wszystkie grunty aż do linii bagien. Nie byłabym przecież w stanie sprawdzić każdego metra.
A do tego wówczas żył jeszcze stary Emile. Nie można było wykluczyć, że Tony zakopał ciało gdzieś na jego ziemi. Prawdę powiedziawszy, Mireille nawet sugerowała coś podobnego, ze zjadliwą radością dając Marise do zrozumienia, jaką ma nad nią przewagę. Dlatego Marise tak bardzo zależało na nabyciu Chateau Foudouin. Jay usiłował sobie wyobrazić, co musiała czuć, gdy obserwowała, jak przekopywał grządki, okopywał drzewa w sadzie. Każdego dnia zastanawiała się zapewne, czy to przypadkiem już nie dziś…
Impulsywnie chwycił ją za rękę. Miała lodowatą dłoń. Czuł, jak przez jej palce przebiega ledwo wyczuwalne drżenie. Fala podziwu dla tej kobiety, dla jej niesłychanej odwagi, przyprawiła go o lekki zawrót głowy.
– A więc dlatego nie pozwoliłaś nigdy, by ktoś zajmował się twoją ziemią – wywnioskował. – Dlatego nie zgodziłaś się na sprzedaż bagien pod budowę nowego hipermarketu. Dlatego musisz tutaj pozostać.
Pokiwała głową.
– Nie mogłam dopuścić, by ktoś kiedykolwiek odnalazł to, co ukrył Tony – oznajmiła. – Po upływie tak długiego czasu od tamtych wydarzeń, nikt by już nie uwierzył, że nie miałam z tym nic wspólnego. A do tego przecież wiedziałam, że Mireille nigdy nie udzieliłaby mi wsparcia. Nigdy nie przyznałaby, że jej cudowny Tony… – urwała i gwałtownie wciągnęła powietrze.
– A więc teraz już wiesz – wykrztusiła po chwili. – Teraz poza mną i Mireille ktoś jeszcze się w końcu o tym dowiedział.
Pachniała tymiankiem i deszczem. Jej włosy wydzielały jakieś kwiatowe wonie. Jay wyobraził sobie, że opowiada jej o wydarzeniach tego dnia, i że w tym momencie znika z jej oczu to zielone światło, a twarz tężeje w kamienną maskę.
Kto inny może by się na to zdobył. Ktoś dorównujący jej odwagą i szczerością. Ale Jay tylko przyciągnął ją do siebie, wtulił twarz w jej włosy, przycisnął usta do jej warg. Napawał się jej uległą miękkością w swoich ramionach, muśnięciem jej oddechu na swoim policzku. Jej pocałunek miał dokładnie taki posmak, jak sobie zawsze wyobrażał: jeżyn i dzikiej róży. Zaczęli się kochać właśnie tu, na nierozścielonym posłaniu Jaya, podczas gdy przez uchyloną okiennicę ciekawie wpatrywała się w nich koza, a ciepłe, złociste światło układało się w kalejdoskopowe wzory na mrocznym błękicie ścian.
Przez chwilę wydawało się, że to wystarczy za wszystko.