Wosk dobrze przetrwał te wszystkie lata. Gdy Jay usunął go nożem, korek pod spodem okazał się nienaruszony. Przez chwilę aromat był tak cierpki, że – by go znieść – Jay zacisnął powieki i czekał, aż uwolnione esencje zaczną naginać go do swej woli. Poczuł zapach ziemi, lekko kwaśny, przywodzący na myśl woń kanału w środku lata, szatkownicę do jarzyn i radosny posmak świeżo wykopanych ziemniaków. Przez moment wielka siła złudzenia sprawiła, że znowu znalazł się w tym zmiecionym z powierzchni ziemi miejscu, tuż obok Joego wspartego na łopacie, nieopodal radia wciśniętego w rozwidlenie gałęzi, grającego „Send in the Clowns” i „I’m Not in Love”. Zawładnęło nim niespodziewane, obezwładniające podniecenie. Wlał odrobinę wina do kieliszka, starając się w swym rozemocjonowaniu nie uronić ani kropli. Napój miał dymnoróżową barwę, niczym sok z papai, i zdawał się wspinać po ściankach kieliszka w gorączkowym oczekiwaniu, jakby w jego wnętrzu kryło się coś żyjącego, nie mogącego się już doczekać, by wypróbować swą magię na jego ciele. Jay spojrzał na płyn z nieufnością podszytą tęsknotą. Jakaś jego cząstka nieskończenie pragnęła skosztować tego wina – od wielu lat czekała na podobną okazję – a mimo to Jay się wahał z jakichś bliżej niesprecyzowanych względów. Napój wewnątrz kieliszka był ponuro ciemny i upstrzony płatkami jakiejś brunatnej materii, podobnej do rdzy. Jay wyobraził sobie nagle, że kosztuje wina, krztusi się, po czym wije w agonii na terakotowej podłodze. Unosząc kieliszek do ust, zatrzymał się w pół gestu.
Ponownie przyjrzał się płynowi. Ruch, który zdawał się dostrzegać jeszcze chwilę temu – zanikł. Poczuł lekko słodkawy aromat, przypominający lekarstwo – może syrop na kaszel. Znów zaczął się zastanawiać, czemu właściwie przywiózł te butelki. Przecież tak naprawdę nic takiego jak magia nie istniało. To była tylko jedna z wielu bzdur, w które Joe kazał mu wierzyć; jeden z wielu trików starego oszusta. A tymczasem w jego umyśle tkwiło uporczywe przekonanie, że w tym winie coś jednak się kryje. Coś naprawdę specjalnego.
Był tak pogrążony we własnych myślach, że nie usłyszał kroków Kerry wchodzącej do kuchni.
– O, a więc nie pracujesz. – Jej głos był wyrazisty, z lekko irlandzkim akcentem, produkowanym jedynie w takich ilościach, by nikt jej nie posądził o uprzywilejowane pochodzenie. – Wiesz, jeżeli zamierzałeś się urżnąć, to przynajmniej mogłeś pójść ze mną na tę imprezę. Byłaby to dla ciebie cudowna okazja poznania kilku nowych ludzi.
Położyła szczególny akcent na słowo „cudowna”, przeciągając akcentowaną sylabę o trzykrotność jej naturalnego trwania. Jay spojrzał na nią, wciąż trzymając w dłoni kieliszek z winem. Po chwili zaś odezwał się szyderczym tonem:
– Och, oczywiście. Ja zawsze spotykam samych cudownych ludzi. Bo przecież wszyscy ludzie z kręgów literackich są doprawdy cudowni. A już wpadam w ekstazę, gdy jedna z twoich cudownych nieopierzonych dzierlatek podchodzi do mnie w czasie któregoś z tych cudownych przyjęć i mówi: „Hej, czy to nie ty przypadkiem byłeś tym Jayem Jakimśtam – facetem, który napisał tę cudowną książkę?”.
Kerry przeszła na drugą stronę kuchni, stukając chłodno obcasami z przezroczystego plastiku o terakotowe kafle, po czym nalała sobie kieliszek wódki.
– Zachowujesz się już nie tylko nietowarzysko, ale i dziecinnie. Gdybyś się w końcu postarał i napisał coś po ważnego, zamiast marnować swój talent na tandetne…
– Cudowne – Jay uśmiechnął się szeroko i wzniósł kieliszek w jej stronę. W piwnicy pozostałe „Specjały” za dźwięczały zadzierzyście, jakby w oczekiwaniu na ważne wydarzenia. Kerry zamarła w bezruchu.
– Słyszałeś coś?
Jay pokręcił przecząco głową, nie przestając się uśmiechać. Podeszła bliżej, spojrzała na kieliszek w jego dłoni, a potem na butelkę stojącą na stole.
– Co ty właściwie pijesz? – głos miała teraz równie ostry i klarowny, jak przypominające lodowe sople obcasy jej butów. – Jakiś nowy koktajl? Śmierdzi obrzydliwie.
– To wino zrobione przez Joego. Jedno z tych sześciu. – Obrócił butelkę, by się przyjrzeć naklejce. – Czerwona tubera 1975. Wspaniały rocznik.
Za nami i wokół nas „Specjały” zamusowały frenetycznie. Słyszeliśmy, jak się śmiały, podśpiewywały, nawoływały radośnie, pląsały w zachwycie. Ich śmiech był zaraźliwy, buńczuczny – niczym wezwanie do broni. ChateauChalon powściągliwie wyraziło dezaprobatę, ale w tej karnawałowej, rozhukanej atmosferze jego pomruk nabrał odcienia zawiści. Ja zaś niespodziewanie odkryłam, że poddałam się temu szaleństwu, grzechotałam w swojej skrzynce niczym najpospolitsza butelka mleka, w ekstatycznym wyczekiwaniu, przepełniona dziwną pewnością, że zaraz się wydarzy coś zupełnie wyjątkowego.
– Fuj! Boże jedyny! Nie pij tego paskudztwa. Na pewno jest już zepsute. – Kerry zaśmiała się sztucznie. – Poza tym, to obrzydliwe. Jak nekrofilia czy coś w tym stylu. Zupełnie nie rozumiem, czemu w ogóle przywlokłeś do domu te butelki – biorąc pod uwagę okoliczności.
– Ja, moja kochana, zamierzam wypić to wino, a nie pieprzyć się z nim.
– Co?
– Nic.
– Proszę, kochanie. Wylej to. W tym świństwie zapewne pływają wszelkie najohydniejsze bakterie. Albo jeszcze coś gorszego. Borygo, czy coś w tym stylu. Przecież wiesz, jaki był ten staruszek. – Po chwili jej głos nabrał przymilnego tonu. – Naleję ci w zamian kieliszek wódeczki, OK?
– Kerry, przestań gadać, jakbyś była moją matką.
– To przestań się zachowywać jak dziecko. Czemu, na Boga jedynego, nie możesz wreszcie dorosnąć?
A więc powrócili do niekończącego się refrenu.
– To wino zrobił Joe. Należało do niego – stwierdził z uporem w głosie. – Nie oczekuję od ciebie, że to zrozumiesz.
Westchnęła głośno i odwróciła się plecami.
– Och, jak chcesz. Ostatecznie i tak zawsze robisz, co ci się podoba. Przez te wszystkie lata tak się zafiksowałeś na tego starego durnia, jakby był twoim ojcem czy kimś takim, a nie jedynie sprośnym starym capem lecącym na młodocianych chłopców. W porządku, zachowaj się jak odpowiedzialna, dojrzała osoba i struj się tym paskudztwem. Jeżeli umrzesz, być może ku pamięci wznowią „Ziemniaczanego Joe”, a ja sprzedam swoją historię magazynowi „TLS”…
Jay jej nie słuchał. Podniósł kieliszek do ust. Ponownie uderzył go mocny, ostry zapach – przytłumiony, cydrowy aromat domu Joego, gdzie zazwyczaj tliły się kadzidełka, a w skrzynkach na kuchennym oknie dojrzewały pomidory. Przez moment zdawało się Jayowi, że słyszy jakiś niezwykły odgłos, niczym dźwięczny, gwałtowny brzęk tłuczonego szkła – jakby kryształowy kandelabr runął nagle na zastawiony stół. Pociągnął długi łyk.
– Twoje zdrowie.
Wino smakowało równie obrzydliwie jak za jego chłopięcych czasów. W tej miksturze nie było ani pół winnego grona – stanowiła ona jedynie słodkawy ferment smaków i woni, z przebijającym lekkim odorem odpadków. Zapach przywodził na myśl kanał w środku lata i zapuszczone stoki nasypu kolejowego. Smak był cierpki, drażniący – przypominający dym i smród palonej gumy, ale jednocześnie wzbudzał dziwne emocje, mile łechcąc gardło i pamięć, wyciągając na powierzchnię wspomnienia, które wydawały się stracone już na zawsze. Zacisnął pięści, gdy opadły go te zagubione niegdyś obrazy, i nagle poczuł się nadzwyczaj lekko.
– Na pewno dobrze się czujesz? – To był głos Kerry, dziwnie rezonujący, jakby dochodził go we śnie. Zdawała się być zirytowana, chociaż w jej tonie pobrzmiewał również wyraźny niepokój. – Jay, mówiłam ci, żebyś tego nie pił. Czy jesteś pewien, że wszystko z tobą w porządku?
Z trudem przełknął napój.
– Oczywiście. Prawdę mówiąc, to wino ma całkiem przyjemny smak. Jest zuchwałe. Cierpkie. Wyzywające. Cudownie dojrzałe. Nieco jak ty, Kes.
Urwał, krztusząc się, ale i wybuchając śmiechem. Kerry spojrzała na niego bez odrobiny rozbawienia.
– Wolałabym, żebyś mnie tak nie nazywał. To nie jest moje imię.
– Podobnie jak Kerry – zauważył złośliwie.
– W porządku, jeżeli zamierzasz zachowywać się grubiańsko, to idę do łóżka. A ty rozkoszuj się swoim winem. Może przynajmniej ono cię podnieci.
Jej słowa stanowiły oczywiste wyzwanie, ale Jay pozostawił je bez komentarza. Odwrócił się plecami do drzwi i czekał, żeby wreszcie sobie poszła. Wiedział, że zachowuje się egoistycznie. Wiedział świetnie. Ale to wino coś w nim pobudziło, coś niezwykłego, co chciał zbadać głębiej. Pociągnął kolejny łyk i odkrył, że jego podniebienie przyzwyczaja się do dziwnych aromatów. Teraz wyczuwał przejrzałe owoce, spalone na twardy, sczerniały cukier; dobiegł go zapach dobywający się z szatkownicy do jarzyn i głos Joego podśpiewującego w takt muzyki płynącej z radia gdzieś na samym końcu działki. Niecierpliwie wysączył kieliszek do dna, smakując na języku pikantną środkową nutę bukietu, czując, jak jego serce bije z nową energią, wali tak, jakby właśnie przebiegł spory dystans. Pod schodami pięć pozostałych butelek zadźwięczało i zatrzęsło się w wylewnej radości. Umysł Jaya był oczyszczony, a żołądek już się uspokoił. Przez chwilę usiłował zdefiniować uczucie, które nagle go ogarnęło, i w końcu zrozumiał, że to prawdziwa radość.