Lansquenet, marzec 1999
Pierwszą rzeczą, którą Jay zrobił następnego dnia, było udanie się na poszukiwania najbliższego przedsiębiorstwa budowlanego. Dom wymagał rozlicznych napraw i choć część z nich Jay zapewne mógł wykonać sam, większość prac powinien jednak powierzyć odpowiednim fachowcom. Miał szczęście znaleźć taki zakład na miejscu. Był pewien, że ściągnięcie ekipy z Agen kosztowałoby go dużo więcej. Przedsiębiorstwo było całkiem spore i zajmowało znaczny obszar. Na tyłach zgromadzono wiele drewna w sagach. Wzdłuż ścian stały ramy okienne i ościeżnice drzwiowe. Główny warsztat mieścił się w odpowiednio przebudowanym, niskim budynku gospodarskim. Powieszony nad drzwiami szyld głosił: CLAIRMONT – MEUNUISER IEPANNE AUX CONSTRUCTION.
Nieopodal drzwi leżały też fragmenty niedokończonych mebli, elementy ogrodzeń, kawały betonu, kafelki oraz dachówki. Nazwisko głównego majstra brzmiało Georges Clairmont. Był to niski, przysadzisty mężczyzna ze smętnie opadającymi wąsami, w białej koszuli gdzieniegdzie poszarzałej od potu. Mówił z silnym miejscowym akcentem, ale powoli, z namysłem, i to dawało Jayowi czas na zrozumienie jego słów. Okazało się, że w taki czy inny sposób wszyscy w Lansquenet już się dowiedzieli o jego pojawieniu w wiosce. Jay podejrzewał, że to za sprawą Josephine. Robotnicy zatrudnieni przez Clairmonta – czterech mężczyzn w ubabranych farbą kombinezonach i z czapkami naciśniętymi na oczy dla ochrony od słońca – przyglądało mu się z zaciekawieniem, gdy przechodził przez podwórze. Z szybkiej wymiany słów w miejscowym dialekcie zdołał wyłapać słowo Anglishe. Praca, możliwość zarabiania pieniędzy – były ograniczonymi dobrami w wiosce. Każdy chciał uczestniczyć w renowacji Chateau Foudouin. Clairmont zaczął wymachiwać rękami, kiedy cztery pary oczu odprowadzały Jaya w stronę składowiska drewna.
– Do pracy, eh, natychmiast z powrotem do pracy!
Jay pochwycił wzrok jednego z robotników – mężczyzny o rudych włosach podtrzymywanych do tyłu bandaną – i uśmiechnął się szeroko. Rudzielec odpowiedział mu uśmiechem, zasłaniając dłonią połowę twarzy, by skryć jej wyraz przed Clairmontem. Zaraz potem Jay postąpił za majstrem w stronę biura.
Było to duże, przyjemnie chłodne pomieszczenie, przywodzące na myśl hangar. Niewielki stolik ustawiony w pobliżu drzwi służył za biurko – uginał się pod papierami, segregatorami i telefonem z faksem. Tuż obok telefonu stała butelka wina i dwie małe szklaneczki. Clairmont napełnił je trunkiem, po czym jedną z nich wręczył Jayowi.
– Dziękuję.
Wino było ciemnoczerwone, niemal czarne, o niezwykle bogatym bukiecie. Smakowało doskonale i Jay nie omieszkał o tym wspomnieć.
– Takie właśnie być powinno – stwierdził Clairmont. – Jest produktem naszej ziemi. Uprzedni właściciel pańskiej posiadłości, Foudouin, był doskonałym producentem wina. Hodował świetne winogrona na dobrej, żyznej glebie.
– Przypuszczam, że zechce pan przysłać kogoś na oględziny budynku – oznajmił Jay.
Clairmont wzruszył ramionami.
– Dobrze znam ten dom. Ostatni raz byłem tam nie dalej, jak w zeszłym miesiącu. Nawet przygotowałem drobny kosztorys.
Spostrzegł zaskoczenie Jaya i uśmiechnął się szeroko.
– Zabrała się za pracę już w grudniu – oznajmił. – Podmalowała co nieco, otynkowała. Taka była pewna swojej umowy ze starym.
– Marise d’Api?
– A któż by inny? Ale on potem ubił interes ze swoim bratankiem. Stały dochód – sto tysięcy franków rocznie aż do śmierci – za prawa do domu i gruntów. Był już za stary, by pracować. I zbyt uparty, by opuścić swój dom. A nikt inny nie chciał tej posiadłości – tylko ona. W dzisiejszych czasach nie ma już pieniędzy z uprawy ziemi, ale gdy idzie o dom, to hoho! – Clairmont wzruszył wymownie ramio nami. – Tyle że z nią sprawy mają się inaczej. Jest uparta. Miała na oku tę ziemię już od lat. Czekała przyczajona. Niekiedy uszczknęła kęsek tu czy tam. Ale na niewiele jej się to zdało, a? – Clairmont wybuchnął swoim charakterystycznym krótkim, rytmicznym śmiechem. – Powiedziała, że nigdy nie zleci mi żadnych robót. Przywiezie majstra z miasta, a nie będzie nic dłużna nikomu z wioski. Chociaż wiadomo, że większość i tak chciałaby zrobić sama – mówiąc to, potarł kciukiem o środkowy palec w wymownym geście. – Nie ma za wiele oszczędności – wyjaśnił, wychylając do końca wino. – Niczego nie ma za wiele.
– Sądzę, że powinienem zaoferować jej jakąś rekompensatę pieniężną – stwierdził Jay.
– A czemuż to? – Clairmont wyglądał na rozbawionego.
– No cóż, jeżeli poniosła jakieś nakłady… Clairmont zarechotał chrapliwie.
– Rekompensatę pieniężną! O ile znam życie, ona rabowała to miejsce. Niech się pan przyjrzy swoim ogrodzeniom, swoim żywopłotom. Wtedy zobaczy pan, jak zostały poprzesuwane kilkanaście metrów tutaj, kilka metrów ówdzie. Podgryza pańską ziemię niczym zgłodniały szczur. Robiła tak przez wiele lat, gdy wydawało jej się, że stary tego nie zauważa, a potem, kiedy umarł… – Clairmont ponownie wzruszył wymownie ramionami. – Aaa, monsieur Mackintosh, ona to chodząca trucizna, prawdziwa żmija. Znałem jej męża biedaczynę i chociaż nigdy się na nią nie uskarżał, chcąc nie chcąc, słyszałem to i owo.
I znowu to szczególne wzruszenie ramion – filozoficzne i zdecydowane zarazem.
– Niech jej pan nic nie daje, monsieur Mackintosh. Proszę przyjść do mnie dzisiejszego wieczoru. Pozna pan moją żonę. Zjemy razem obiad i będziemy mogli omówić pańskie plany względem posiadłości Foudouin. Z tego domu można zrobić cudowne wakacyjne miejsce, monsieur. Kiedy się jest gotowym zainwestować, nie ma rzeczy nie możliwych. Ogród można całkowicie przeprojektować, wymienić wszystkie rośliny. Odbudować sad. Dodać basen. Pociągnąć ścieżki, jak w willach w Juan les Pins. Zainstalować fontanny. – Oczy Clairmonta płonęły ogniem zaangażowania.
Jay odparł na to ostrożnym głosem:
– Cóż, prawdę mówiąc, nie planowałem niczego poza najpotrzebniejszymi pracami renowacyjnymi.
– Oczywiście, oczywiście. Ale na resztę też przyjdzie czas, eh? – Poklepał Jaya przyjacielsko po ramieniu. – Mój dom stoi tuż obok głównego placu. Rue des Francs Bourgeois. Numer cztery. Moja żona marzy o tym, by pana poznać – jest pan teraz sławną osobistością w naszej wiosce. Będzie uszczęśliwiona, jeżeli zechce pan przyjąć nasze zaproszenie – jego uśmiech na wpół proszący, a na wpół pożądliwy był dziwnie zaraźliwy. – Proszę koniecznie zjeść z nami obiad. Spróbować gesiers farcis w wykonaniu mojej żony. Caro wie o wszystkim, co się dzieje w okolicy. Doskonale zna Lansquenet.
Jay oczekiwał prostego posiłku. Codziennej strawy w towarzystwie majstra budowlanego i jego żony – małej i nijakiej, w fartuchu, chustce na głowie lub o słodkiej różowej twarzy z jasnymi ptasimi oczami jak Josephine z kawiarni. Z początku wszyscy zapewne będą czuć zażenowanie i mówić niewiele, żona rozleje zupę do fajansowych misek i z rumieńcami na twarzy zacznie wysłuchiwać komplementów. Potem na stole zjawi się tarta domowej roboty, czerwone wino, oliwki, a także ostre papryczki w zalewie z oliwy przyprawianej ziołami. A nazajutrz majster i jego żona opowiedzą wszystkim sąsiadom, że ten nowy Anglik okazał się un mec sympathique, pas du tout pretentieux, i w ten sposób wkrótce cała społeczność przyjmie go życzliwie na swoje łono.
Rzeczywistość jednak okazała się zupełnie inna.
Drzwi otwarła mu pulchna, elegancka pani, w gustownym bliźniaczku i szpilkach o kolorze pudrowego błękitu, która na jego widok wydała okrzyk radości. Jej mąż, wyglądający jeszcze żałobniej niż zazwyczaj, w ciemnym garniturze i pod krawatem, pomachał mu ponad ramieniem żony. Z głębi domu dochodziła muzyka i odgłosy rozmowy, a ostentacyjność wnętrza, które dojrzał kątem oka sprawiła, że aż zamrugał z wrażenia. W czarnych dżinsach i T-shircie pod prostą czarną marynarką poczuł się nagle nadzwyczaj niestosownie.
Poza Jayem u Clairmontów była jeszcze trójka gości. Pani domu – Caroline – przedstawiła ich, rozdając jednocześnie drinki: „Nasi przyjaciele, Toinette i Lucien Merle oraz Jessica Mornay, właścicielka butiku w Agen”, wciskając policzek w policzek Jaya, a koktajl na szampanie w jego wolną dłoń.
– Tak bardzo pragnęliśmy pana poznać, monsieur Mackintosh… A może mogę mówić ci Jay?
Gdy chciał już kiwnąć głową, został siłą wciśnięty w fotel.
– Oczywiście, musisz się zwracać do mnie per Caro. To tak cudownie mieć w wiosce kogoś nowego – kogoś kulturalnego – bo przecież kultura jest taka istotna, nieprawdaż?
– Och, tak – westchnęła Jessica Mornay, wpijając mu w ramię czerwone paznokcie, dużo za długie, by mogły być naturalne. – To znaczy, Lansquenet jest cudownie nieskażone cywilizacją, jednak niekiedy wykształcony człowiek tęskni za czymś więcej. Jay, musisz nam o sobie opowiedzieć. Georges powiedział, że jesteś pisarzem.
Jay uwolnił z uścisku swe ramię, po czym z rezygnacją poddał się nieuniknionemu. Zaczął odpowiadać na niezliczone pytania. Czy jest żonaty? Nie? Ale zapewne ma kogoś na stałe? Jessica błysnęła zębami, po czym przysunęła się bliżej. By odciągnąć jej uwagę od własnej osoby, zaczął wykazywać zainteresowanie banałami. Merle’owie, drobni i eleganccy w identycznych kaszmirowych swetrach, pochodzili z północy. On był kupcem win i pracował dla jakiejś niemieckiej firmy handlowej. Toinette pracowała dla lokalnej gazety. Jessica natomiast stanowiła filar miejscowego teatru amatorskiego – „Antygona w jej wykonaniu to był doprawdy majstersztyk” - a czy Jay pisze coś również dla teatru?
Streścił im fabułę „Ziemniaczanego Joe”, o którym każdy słyszał, ale nikt nie czytał. Potem wywołał piski podniecenia u Caro, gdy oznajmił, że właśnie rozpoczął pisanie nowej powieści. Kuchnia Caro, podobnie jak jej dom, była pełna ozdobników; Jay pochwalił souffle au champagne i volauvents, jak również gesiers farcis i hoeuf en croute - w cichości ducha jednak tęsknił do domowej tarty i oliwek, wytworów własnej fantazji. Delikatnie zniechęcał Jessicę Mornay do coraz to śmielszych zalotów. Był umiarkowanie dowcipny i rozmowny. Przyjął z wdziękiem wiele niezasłużonych komplementów na temat swojego francais superbe. Po obiedzie dopadł go ból głowy, który bez powodzenia próbował przytępić alkoholem. Coraz trudniej było mu się skoncentrować na bardzo szybkiej francuszczyźnie pozostałych. W ten sposób całe partie rozmowy przepływały obok niego niczym gonione wiatrem obłoki. Na szczęście pani domu należała do osób nadzwyczaj gadatliwych – i do tego egocentrycznych – tak że w naturalny sposób przyjmowała jego milczenie za oznakę ekstatycznego zainteresowania.
Zanim posiłek dobiegł końca, zrobiła się niemal północ. Przy ptifurkach i kawie ból głowy zelżał nieco i Jay mógł ponownie przyłączyć się do konwersacji. Clairmont, z poluzowanym krawatem i spoconą, pokrytą plamami twarzą, oznajmił:
– Nie ma co ukrywać, że już czas najwyższy, by Lansquenet zaistniało wreszcie w świadomości ludzi, eh? Moglibyśmy odnieść podobny sukces jak pobliskie Le Pinot, gdybyśmy się tylko odpowiednio zorganizowali.
Caro pokiwała potakująco głową. Jay rozumiał ją o wiele lepiej niż jej męża, którego akcent stawał się coraz dziwniejszy wraz z ilością opróżnionych kieliszków wina. Siedziała naprzeciwko, na poręczy fotela, ze skrzyżowanymi nogami i papierosem w dłoni.
– Jestem pewna, że teraz, gdy Jay przyłączył się do naszej małej społeczności – mówiąc to, uśmiechnęła się szeroko poprzez dym – wszystko nagle ruszy z miejsca. Zmieni się atmosfera. Ludzie zaczną dążyć do rozwoju. Bóg wie, że poświęciłam naszej miejscowości nadzwyczaj wiele pracy – udzielałam się i w kościele, i w teatrze, i w towarzystwie literackim. Jestem pewna, że wkrótce Jay ze chce wygłosić pogadankę dla naszego kółka pisarskiego.
Jay uśmiechnął się niezobowiązująco.
– Jestem pewna, że tak! – wykrzyknęła promiennie Caro, jak gdyby Jay już ją o tym solennie zapewnił. – Uosabiasz to, czego Lansquenet potrzebuje najbardziej: powiew świeżego powietrza. Nie chciałbyś chyba, żeby ludzie pomyśleli sobie, że zatrzymujemy cię tylko dla siebie?
Wybuchnęła śmiechem, a Jessica zawtórowała jej zgłodniałym chichotem. Merle’owie trącili się porozumiewawczo z wyrazem zadowolenia na twarzy. Jay nabrał nagle dziwnego przekonania, że ten cały wystawny obiad był jedynie marginalnym pretekstem do spotkania, na którym – pomimo koktajli z szampana, mrożonego Sauternes i fois gras - to on miał stanowić główne danie wieczoru.
– Ale czemu przyjechałeś właśnie do Lansquenet? – zainteresowała się Jessica, pochylając się w przód i mrużąc swoje podłużne, niebieskie oczy w chmurze papierosowego dymu. – Jestem pewna, że o wiele lepiej czułbyś się w jakiejś większej miejscowości. Może w Agen, a nawet bardziej na południe, w Tuluzie?
Jay potrząsnął głową.
– Jestem zmęczony dużymi miastami – oznajmił. – Tę posiadłość kupiłem pod wpływem impulsu.
– Ach – wykrzyknęła Caro. – Artystyczny temperament!
– Bo zapragnąłem znaleźć się w jakimś cichym miejscu, z dala od miasta.
Clairmont potrząsnął głową.
– Taaak. To rzeczywiście bardzo ciche miejsce – stwierdził. – Dla nas aż nazbyt ciche. Ceny domów i ziemi sięgnęły już dna, tymczasem w Le Pinot, zaledwie czterdzieści kilometrów stąd…
Jego żona wyjaśniła natychmiast, że Le Pinot to wioska nad Garonną, którą upodobali sobie zagraniczni turyści.
– Georges ma stamtąd wiele zleceń, prawda, Georges? Ostatnio pewnej uroczej angielskiej parze zainstalował basen i pomagał w renowacji tego starego domu przy kościele. Och, gdybyśmy tylko my umieli wzbudzić takie za interesowanie naszym Lansquenet.
Turyści. Baseny. Sklepy z pamiątkami. Bary serwujące hamburgery. Całkowity brak entuzjazmu musiał się jasno rysować na twarzy Jaya, ponieważ Caro kuksnęła go figlarnie w bok.
– Widzę, że z naszego monsieur Mackintosha prawdziwy romantyk, Jessico! Kocha osobliwe małe dróżki, winnice i samotne domy na pustkowiu. Jakże to angielskie!
Jay uśmiechnął się i pokiwał głową na znak, że rzeczywiście jego ekscentryczność była tout a fait anglais.
– Ale nasza społeczność, eh, my musimy dążyć do rozwoju. – Clairmont był pijany i bardzo poważny. – Potrzeba nam inwestycji. Pieniędzy. Teraz już nie można wyżyć z uprawy ziemi. Nasi farmerzy w tej chwili z ledwością wiążą koniec z końcem. Obecnie praca jest tylko w miastach. Młodzi stąd uciekają. Pozostają jedynie starzy ludzie i szemrany element: włóczęgi, piednoirs. Ale ludzie nie chcą tego zrozumieć. Musimy iść naprzód lub przepaść z kretesem. Pójść za postępem bądź zginąć.
Caro pokiwała głową.
– Tutaj jednak jest zbyt wiele osób, które nie potrafią patrzeć perspektywicznie – mówiąc to, zmarszczyła brew. – Nie zgadzają się sprzedawać swojej ziemi pod nowe inwestycje, nawet jeżeli nie ulega wątpliwości, że sami z niej nie wyżyją. Kiedy zgodnie z planem urbanizacyjnym mieliśmy budować nowe Intermarche na końcu głównej ulicy, protestowali tak długo, aż inwestycję przeniesiono do Le Pinot. Tymczasem zaledwie dwadzieścia lat temu Le Pinot było dokładnie takie samo jak Lansquenet. Ale teraz…
Le Pinot stanowiło lokalny synonim sukcesu. Wioska złożona z trzystu dusz wybiła się ponad przeciętną dzięki przedsiębiorczej parze z Paryża – małżeństwu, które wykupiło i odnowiło kilka starych posiadłości z przeznaczeniem na domy letniskowe. Dzięki mocnemu funtowi i kilku doskonałym kontaktom w Londynie udało się im sprzedać bądź wynająć te domy bogatym angielskim turystom, i tak powoli ustaliła się pewna tradycja. Lokalna społeczność wkrótce spostrzegła drzemiący w turystyce potencjał. Zaczęli zakładać interesy mające służyć nowemu boomowi. W ten sposób otwarło się parę nowych kawiarni, a wkrótce potem kilka pensjonatów. Nieco później pojawił się cały wachlarz sklepów wyspecjalizowanych w sprzedaży luksusowych dóbr dla tłumu urlopowiczów, oraz restauracja notowana w przewodniku Michelina i niewielki, ale luksusowy hotel z siłownią i krytym basenem. Przeszłość wioski i okolicy została dokładnie przeczesana w poszukiwaniu interesujących wydarzeń, dzięki czemu niczym nie wyróżniający się kościół – na skutek połączenia folkloru z pobożnymi życzeniami – stał się miejscem o szczególnej historycznej wartości. Do tego całkiem niedawno w Le Pinot nakręcono telewizyjną wersję „Clochemerle” i po tym już nie sposób było zatrzymać postęp i rozkwit wioski. Intermarche o krótki spacer od centrum. Klub jeździecki. Letnie luksusowe domy wzdłuż rzeki. I jeszcze teraz, jakby tego wszystkiego było mało, pięć kilometrów od Le Pinot miało powstać Aquadome i ośrodek odnowy biologicznej, które zapewne ściągną kapitał nie tylko z Agen, ale i odleglejszych miejsc.
Caro zdawała się osobiście dotknięta sukcesem Le Pinot.
– Przecież równie dobrze mogłoby to być Lansquenet – jęknęła żałośnie, biorąc w rękę ptifurkę. – Nasza wioska jest tak samo dobra, jak tamta. Nasz kościół jest prawdziwie czternastowieczny. W Les Marauds mamy ruiny najautentyczniejszego rzymskiego akweduktu. Równie dobrze to my mogliśmy odnieść sukces. A tymczasem odwiedzają nas jedynie robotnicy sezonowi i Cyganie zakładający obóz nad rzeką. – Wojowniczo wbiła zęby w ptifurkę.
Jessica przytaknęła jej skinieniem głowy.
– To za sprawą miejscowych. Nie mają żadnych ambicji. Wydaje im się, że mogą żyć dokładnie tak samo, jak ich dziadowie.
Sukces, jaki odniosło Le Pinot – o ile dobrze zrozumiał Jay – spowodował, że produkcja gatunku winogron, od których miejscowość wzięła swoją nazwę, całkowicie zanikła.
– Twoja sąsiadka jest doskonałym przykładem takie go anachronicznego myślenia. – Pod różową szminką usta Caro rozciągnęły się w wąską kreskę. – Uprawia ponad połowę areału stąd aż do Les Marauds, a i tak jej dochód z produkcji wina ledwo wystarcza na podstawową egzystencję. Przez cały rok żyje w tym swoim domu niczym ślimak w skorupie, nigdy nie wymienia z nikim życzliwe go słowa. A to biedne dziecko żyjące wraz z nią w zamknięciu…
Toinette i Jessica przytaknęły jej skinieniem głowy, natomiast Clairmont dolał wszystkim kawy.
– Dziecko? – Jay nie mógł sobie jakoś wyobrazić Marise d’Api w roli matki.
– Tak. Dziewczynka. Ale nikt jej w zasadzie nie widu je. Nie chodzi do szkoły. Nigdy nie pojawiają się w kościele. Próbowaliśmy to zmienić… – Caro wykrzywiła twarz w grymasie -…ale grad wyzwisk, którymi zasypała nas Marise, uznaliśmy za dość odrażający.
Pozostałe kobiety wydały pomruk zgody. Jessica przysunęła się bliżej Jaya, tak że poczuł zapach perfum – o ile mu się zdawało było to Poison – płynący od jej obciętych do ramion włosów.
– To dziecko miałoby o wiele lepiej, gdyby było z babcią – oznajmiła Toinette z emfazą. – Przynajmniej do świadczyłoby odpowiedniej dozy miłości. Mireille uwielbiała Tony’ego.
Tony, jak wyjaśniła Caro, był mężem Marise.
– Ale ona nigdy nie powierzy jej swojego dziecka – stwierdziła Jessica. – Myślę, że trzyma córkę tak kurczowo przy sobie tylko dlatego, iż wie, jak bardzo rani tym Mireille. I, oczywiście, żyjemy na zbyt głębokiej prowincji, by ktokolwiek poważnie zainteresował się słowami jakiejś starej kobiety.
– Podobno to był wypadek – stwierdziła Caro ponuro. – To znaczy, przecież oni musieli tak utrzymywać, prawda? Nawet Mireille zgodziła się grać tę komedię ze względu na formalności pogrzebowe. Oznajmiła, że broń sama wypaliła, bo nabój wciąż znajdował się w komorze. Ale i tak każdy wie, że doprowadziła go do tego ta kobieta. Jedynie nie pociągnęła za cyngiel. Wierzę, że jest do wszystkiego zdolna. Absolutnie do wszystkiego.
Przebieg rozmowy zaczął nagle krępować Jaya. Powrócił ból głowy. Nie tego spodziewał się po sielskim Lansquenet – nie owego pokrywanego sztuczną elegancją jadu, radosnego posmaku okrucieństwa na tle pięknych widoków.
Nie przyjechał do Lansquenet, by wysłuchiwać podobnych historii. Jego powieść – jeżeli z tego w ogóle miała się narodzić powieść – nie potrzebowała takich klimatów. Dowodziła tego łatwość, z jaką zapisał dwadzieścia stron na odwrocie „Niezłomnego Corteza”. Tym, czego pragnął, były kobiety o czerstwych twarzach, hodujące zioła w swoich ogrodach. Oczekiwał francuskiej idylli, własnej wersji „Jabłecznika i Rosie”, beztroski, antidotum na Joego.
Mimo to fascynowało go coś dziwnie sugestywnego w twarzach trzech siedzących obok niego kobiet, twarzach ściągniętych w identycznym wyrazie przebiegłej, lisiej radości, o przymrużonych oczach, ustach grubo pomalowanych szminką ponad starannie utrzymanymi zębami. To była historia stara jak świat – nie miała w sobie nic z oryginalności – a jednak go pociągała. I uczucie, którego nagle doznał – uczucie, że jakaś niewidzialna dłoń ciągnie go za trzewia – nie było bardzo nieprzyjemne.
– Tak? – wykazał zainteresowanie, by skłonić kobiety do dalszej rozmowy.
– Zawsze go o coś beształa – teraz Jessica przejęła nar rację. – Właściwie zaraz, od pierwszego dnia po ślubie. A on był takim przyjaznym, bezkonfliktowym człowiekiem. Potężnej budowy, ale przysięgnę, że się jej bał. Pozwalał jej na wszystko. Gdy zaś już urodziło się dziecko, stała się jeszcze gorsza. Nigdy ani śladu uśmiechu. Z nikim nie chciała się przyjaźnić. I te dzikie awantury z Mireille! Jestem pewna, że słychać je było w całej wiosce.
– Właśnie to w końcu doprowadziło go do śmierci. Te awantury.
– Biedny Tony.
– Znalazła go w stodole – a raczej to, co z niego zostało. Z głowy – tylko miazga. Ona tymczasem położyła dziecko do łóżeczka, a sama pojechała na motorowerze do wioski, zimna jak głaz, by sprowadzić pomoc. Na pogrzebie, gdy wszyscy rozpaczali – Caro potrząsnęła głową – pozostała lodowato chłodna. Nie wypowiedziała ani słowa, nie uroniła jednej łzy. Zapłaciła jedynie za najtańszy, najskromniejszy pogrzeb. A gdy Mireille zaproponowała, że zapłaci za lepszą ceremonię – mój Boże! – ależ wybuchła wówczas awantura!
Mireille, jak zrozumiał Jay, była teściową Marise. Teraz, niemal sześć lat po tamtych wydarzeniach Mireille, siedemdziesięciojednoletnia i dotknięta postępującym artretyzmem, nie miała kontaktu ze swoją wnuczką i widywała ją jedynie z dużej odległości.
Po śmierci męża, Marise powróciła do panieńskiego nazwiska. Do tego tak bardzo nienawidziła wszystkich ludzi z wioski, że zatrudniała jedynie sezonowych, wędrownych robotników, i to też pod warunkiem, że będą nocować na farmie tylko w czasie wykonywania konkretnej pracy. Oczywiście, w okolicy aż huczało od plotek.
– Tak czy owak, nie sądzę, byś miał okazję często ją widywać – zakończyła temat Toinette. – Ona z nikim nie rozmawia. Nawet na zakupy jeździ raz w tygodniu aż do La Percherie. Dlatego na pewno zostawi cię w spokoju.
Mimo że i Jessica, i Caro oferowały się go podwieźć, Jay uparł się wracać do domu pieszo. Dochodziła druga; nocne powietrze przepełniała świeżość, a wokół panowała cisza. Jay miał w sobie poczucie niezwykłej lekkości. Chociaż nie widział księżyca, niebo było nadzwyczaj wygwieżdżone. Kiedy przeciął główny placyk i zaczął schodzić ku Les Marauds, zdał sobie sprawę, z niejakim zdumieniem, że otaczały go nieprzeniknione ciemności. Ostatnia latarnia stała tuż obok „Cafe des Marauds”, więc już podnóże wzniesienia, rzekę, bagnisko, małe zaniedbane domki chylące się nierówno ku wodzie spowijał nadzwyczaj gęsty cień – nagle odnosiło się przerażające wrażenie, że się niespodziewanie oślepło. Szczęśliwie jednak, zanim Jay zdołał dotrzeć do rzeki, jego oczy przywykły do ciemności. Gdy przechodził przez bród, wsłuchiwał się w szum wody ocierającej się o brzegi. Bez trudu odnalazł ścieżkę wśród pól i szedł nią aż do szosy, przy której stała długa aleja drzew – czarnych na tle ciemnofioletowego nieba. Wokół rozlegały się rozmaite odgłosy: szmer nocnych stworzeń, gdzieś w oddali pohukiwanie sowy, ale głównie poszum wiatru buszującego w listowiu – dźwięk, który często nam umyka, gdy w jasnym świetle odbieramy przede wszystkim bodźce wzrokowe.
Chłodne powietrze wywiało mu z głowy dym i alkohol, i teraz Jay czuł się rozbudzony, pełen energii, zdawało mu się, że mógłby tak wędrować całą noc. Kiedy energicznie maszerował ku domowi, przyłapał się na tym, że coraz natrętniej narzuca się jego pamięci temat ostatniej rozmowy wieczoru. W tej historii, tak skądinąd niechlubnej, było coś niezmiernie pociągającego. Siermiężnego. Płynącego z trzewi. Kobieta żyjąca samotnie ze swoimi sekretami; martwy mężczyzna w stodole; ponury trójkąt – matka, babka, córka… I to wszystko na wonnej, surowej ziemi, wśród winnic, sadów, rzek, bielonych domów, wdów w czarnych szalach na głowie, mężczyzn w roboczych kombinezonach z opadającymi, pożółkłymi od nikotyny wąsami.
W powietrzu nagle ostro zapachniało tymiankiem. Rósł dziko tuż przy szosie. Joe zwykł był mawiać, że tymianek poprawia pamięć. Nawet robił z niego specjalny syrop, który przechowywał w swojej spiżarni. Dwie pełne łyżki stołowe codziennie przed śniadaniem. Przezroczysty, zielonkawy napój pachniał identycznie jak noc nad Lansquenet: świeżo, ziemiście i nostalgicznie – niczym przyjęcie weselne w zielnym ogrodzie w ciepły letni wieczór, z muzyką z radia w tle.
Nagle Jay bardzo zapragnął znaleźć się już w domu. Świerzbiły go palce. Chciał poczuć pod opuszkami klawisze starej maszyny do pisania, usłyszeć ich klekot w wygwieżdżonej ciszy. Ale najbardziej na świecie chciał pochwycić tę historię.
Joe czekał na niego rozciągnięty na posłaniu, z rękami pod głową. Zdjął buciory i postawił tuż przy łóżku, ale za to miał na głowie górniczy kask, przekrzywiony pod zawadiackim kątem. Żółta nalepka na przodzie głosiła: „Ludzie zawsze będą potrzebować węgla”.
Jay nie poczuł zdziwienia na ten widok. Jego gniew gdzieś wyparował, a w zamian pojawiło się poczucie bezpieczeństwa, niemal jakby oczekiwał pojawienia się starszego pana – ten wizualny omam stawał się tak normalny i bliski, stawał się…
Magią dnia powszedniego.
Usiadł do maszyny. Teraz już opowieść porwała go na dobre, więc pisał szybko, strzelając palcami w klawisze. Pracował nieprzerwanie przez dwie godziny, wkręcając do maszyny „Niezłomnego Corteza” arkusz po arkuszu, nasączając papier swoją własną alchemią. Słowa skakały mu przed oczami zbyt szybko, by mógł za nimi nadążyć. Od czasu do czasu zatrzymywał się na moment, na wpół świadomy obecności Joego za plecami. Starszy pan nie odezwał się słowem, w czasie, gdy Jay oddawał się twórczości. W pewnym momencie zapachniało dymem. To Joe zapalił papierosa. Około piątej nad ranem Jay wstał i poszedł do kuchni zaparzyć kawę. Gdy wrócił do maszyny, zauważył, porażony nieoczekiwanym rozczarowaniem, że Joe zniknął.