Lansquenet, marzec 1999
Przez chwilę stał na poboczu szosy przerażony i zdezorientowany. Niemal zrobiło się już ciemno; niebo osiągnęło swoisty odcień świetlistego, głębokiego granatu, pojawiający się tuż przed zapadnięciem nocy, a horyzont ponad domem przecinały bladocytrynowe, zielonkawe i różowe pręgi. Piękno tego obrazu – jego posiadłości, powiedział sobie po raz kolejny w duchu, czując, jak ponownie wzbiera w nim zapierające dech uczucie nierealności – lekko nim wstrząsnęło. Pomimo położenia, w jakim się obecnie znajdował, nie opuszczało go niezwykłe podniecenie, jakby ta przygoda też była wcześniej zaplanowanym zrządzeniem losu.
Nikt – nikt, powtórzył sobie – nie wiedział, gdzie się teraz znajduje.
Gdy podnosił z pobocza brezentową torbę, butelki zagrzechotały jedna o drugą. Znad wilgotnej ziemi uniósł się nagle szczególny aromat – lata, dzikiego szpinaku, a może łupkowego pyłu i stojącej wody. Coś trzepoczącego na gałęzi kwitnącego głogu przyciągnęło jego uwagę i Jay pochwycił to odruchowo, przyciągając bliżej do oczu.
Kawałek czerwonej flaneli.
Butelki w torbie zadźwięczały, a wino się zapieniło. Głosy „Specjałów” uniosły się nagle w przydechach, poświstach i chrzęstach, w zduszonych radosnych spółgłoskach i sekretnie szeptanych samogłoskach. Jay poczuł, jak niespodziewana bryza rozwiewa mu ubranie, szeleści śpiewnym murmurandem, pulsuje w łagodnym powietrzu niczym serce. „Dom jest tam, gdzie serce” – to było jedno z ulubionych powiedzonek Joego. „Dom jest tam, gdzie serce”.
Jay spojrzał ponownie na szosę. W zasadzie nie było jeszcze tak późno. W każdym razie na pewno nie za późno, by w okolicy znaleźć jakiś nocleg i gdzieś się posilić. Dojście do wioski – teraz zredukowanej do kilku błyskających ponad rzeką światełek i do dźwięków muzyki płynącej ponad polami – nie zajęłoby mu nawet pół godziny. Mógłby zostawić tu swoją walizkę, ukryć ją bezpiecznie w przydrożnych zaroślach, a zabrać jedynie brezentową torbę. Bo z jakichś względów – wewnątrz butelki podskakiwały i zaśmiewały się z cicha – czuł niechęć przed pozostawieniem jej poza zasięgiem wzroku. A do tego przyciągał go dom. Idiotyzm, powiedział sobie w duchu. Przecież już się przekonał, że ten dom nie nadaje się w obecnym stanie do zamieszkania. A przynajmniej wygląda na nie nadający się do zamieszkania, poprawił się natychmiast, przypominając sobie Pog Hill Lane, opuszczone ogródki i zabite deskami okna, za którymi mimo wszystko radośnie kwitło życie. Więc może i tutaj, za zawartymi drzwiami…
To zabawne, jak uporczywie powracał do tej myśli. Była całkiem niedorzeczna, a jednocześnie tak podstępnie przekonująca. Ten opuszczony warzywnik, ten skrawek czerwonej flaneli, to uczucie, ta pewność, że tam naprawdę ktoś był wewnątrz domu…
We wnętrzu brezentowej torby na nowo rozpoczął się karnawał. Pogwizdy, śmiechy, dalekie fanfary. Entuzjastyczny powrót we własne progi. Nawet mnie się to udzieliło – mnie, pochodzącej z winnic oddalonych o setki kilometrów stąd, z Burgundii, gdzie światło jest jaśniejsze, a gleba bogatsza, hojniejsza. A jednak słyszałam wyraźnie dźwięki domowego ognia trzaskającego w piecu, odgłos otwieranych na oścież drzwi, zapach świeżo pieczonego chleba, czystych prześcieradeł i ciepłych, niemytych, swojskich ciał. Jay też to poczuł, ale sądził, że dociera to do niego z wnętrza domu; odruchowo, niemal bezmyślnie postąpił kolejny krok w stronę ciemniejącego budynku. Nikomu nie stanie się krzywda, jeśli jeszcze raz rzuci okiem, zadecydował. Tylko po to, by się upewnić.