16

Pog Hill, lato 1976


Kirby Central zostało zdemontowane w sierpniu. Jay był w pobliżu, gdy je zamykali – ukrywał się w wysokiej kępie rozsiewającej nasiona wierzbówki – a gdy poszli, zabierając ze sobą zwrotnice, sygnalizację świetlną i wszystko inne, co można by ukraść, zakradł się po schodach w górę i zajrzał przez okno. Schematy torów i rozkłady pociągów wciąż walały się wewnątrz, natomiast przekładnia zwrotnicy ziała czarną dziurą. Mimo to budka w dziwny sposób wyglądała na zamieszkałą, jakby dróżnik wyszedł tylko na moment i za kilka minut miał powrócić. Jay spostrzegł też, że zostało tam wiele szkła, które można by dobrze spożytkować, gdyby tylko razem z Joem przy targali je na Pog Hill Lane.

– Daj spokój, chłopcze – powiedział jednak Joe, gdy Jay mu o tym zameldował. – I tak będę miał pełne ręce roboty tej jesieni.

Jay nie potrzebował żadnego wyjaśnienia tych słów. Od początku sierpnia Joe coraz poważniej przejmował się losami swojej działki. Rzadko mówił o tym otwarcie, ale niekiedy przerywał pracę i wbijał wzrok w swoje drzewka, jakby oceniał, jak wiele życia im jeszcze zostało. Czasami zatrzymywał się, by pogładzić gładką korę jabłoni czy śliwy i wówczas zaczynał przemowę – do siebie czy do Jaya – cichym głosem. Zawsze, mówiąc o drzewach, używał ich nazwy gatunkowej i przemawiał tak, jakby były ludźmi.

– Mirabelka. Nieźle rośnie, co? To francuska śliwka, żółta, doskonała na dżem, wino, czy tak po prostu do jedzenia. Podoba jej się tu, na nasypie, gdzie sucho i słonecznie. – Zamilkł na chwilę, po czym oznajmił: – Za stara już jest, by ją przenieść. Zapuściła korzenie głęboko, pewna, że pozostanie w tym miejscu na zawsze, a tu nagle taka historia. To dopiero łotry.

Był to najbardziej bezpośredni sposób, w jaki Joe odniósł się do problemów swojej działki.

– Teraz chcą wyburzyć Pog Hill Lane. – Głos Joego podniósł się wyraźnie i nagle Jay zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy widzi go w stanie zbliżonym do gniewu. – Pog Hill Lane, tkwiącą tu od ponad wieku, zbudowaną, gdy w Nether Edge była jeszcze kopalnia, a nad kanałem pracowali marynarze.

Jay wybałuszył oczy.

– Wyburzyć Pog Hill Lane? Masz na myśli domy? Joe skinął głową.

– Dziś przyszedł do mnie list. Pocztą – oznajmił sucho. Te łotry uważają, że tu jest niebezpiecznie. Chcą wyburzyć wszystko wokół. Wszystkie szeregi.

Jego twarz, niby rozbawiona, wyrażała ponurą determinację.

– Wyburzyć. Po tak długim czasie. Mieszkam tu od trzydziestu dziewięciu lat – od chwili gdy zamknęli kopalnie w Upper Kirby i Nether Edge. Kupiłem górniczy dom od magistratu. Ale nie ufałem im, o nie. Nawet wtedy… – urwał, wznosząc swą lewą, kaleką dłoń w geście ironicznego salutu. – Czego jeszcze chcą, ha? Tam na dole zostawiłem swoje trzy palce. Niemalże kosztowało mnie to pioruństwo życie. Po mojemu więc, powinienem być coś dla nich wart. Oni powinni pamiętać takie rzeczy!

Jay wpatrywał się w niego z rozdziawionymi ustami. Takiego Joego nie widział nigdy przedtem. Szczególny podziw i strach kazały mu milczeć. A potem Joe urwał równie gwałtownie, jak zaczął, i pochylił się troskliwie nad świeżo zaszczepioną gałęzią.

– Wydawało mi się, że to się stało w czasie wojny – wy krztusił w końcu Jay.

– Co takiego?

Jaskrawoczerwona szmatka łączyła szczepkę z gałęzią. Joe posmarował to miejsce czymś w rodzaju żywicy wydającej ostrą, soczystą woń. Pokiwał sam do siebie głową, wyraźnie usatysfakcjonowany postępami drzewa.

– Mówiłeś mi, że straciłeś palce w Dieppe – drążył te mat Jay. – Podczas wojny.

– Ach, tak – Joe wcale nie wyglądał na skonsternowanego. – Tam na dole też się toczyła wojna. Straciłem je, kiedy miałem szesnaście lat – zmiażdżyły się pomiędzy dwoma wagonikami w 1931. Potem nie chcieli mnie wziąć do wojska. Wtedy zapisałem się do grupy Bevana. Tego samego roku mieliśmy trzy zawały. Siedmiu wpadło w po trzask pod ziemią, gdy obsunął się tunel. Nie byli nawet prawdziwymi mężczyznami, niektórzy mieli tyle lat co ja. A byli też młodsi. Kiedy się skończyło czternasty rok życia, można się było zatrudnić w kopalni za stawkę dorosłego chłopa. Pracowaliśmy na podwójnych zmianach, żeby ich stamtąd wyciągnąć. Słyszeliśmy ich za ścianą zwaliska – krzyczeli i płakali – ale ilekroć chcieliśmy ich sięgnąć, zapadała się kolejna część chodnika. Pracowaliśmy w ciemnościach z powodu palnych gazów, po kolana w mule. Byliśmy przemoczeni i na wpół przyduszeni. Wiedzieliśmy, że w każdej sekundzie strop może się zawalić, ale się nie poddawaliśmy. Aż do chwili gdy przyszli bosowie i zamknęli cały korytarz. – Joe spojrzał na Jaya z nie zwykłą gwałtownością, z zastarzałą furią. – Nie mów mi więc, że nie byłem na wojnie, chłopcze – oznajmił ostrym głosem. – Wiem równie wiele o wojnie – o tym, czym na prawdę jest wojna – co ci chłopcy we Francji.

Jay wbijał w niego wzrok, nie wiedząc, co powiedzieć. Joe zapatrzył się w przestrzeń, wsłuchany w krzyki i błagania młodych ludzi, dawno temu umarłych w jakże teraz spokojnej bliźnie Nether Edge. Jayem wstrząsnął dreszcz.

– I co teraz zrobisz?

Joe spojrzał na niego uważnie, jakby sprawdzał, czy nie dojrzy oznak potępienia. A po chwili odprężył się i uśmiechnął swoim łobuzerskim uśmiechem, gmerając jednocześnie w kieszeni, z której wygrzebał wymiętą paczkę żelków. Wziął sobie jednego żelkowego ludzika, po czym wyciągnął pakiecik w stronę Jaya.

– To, co robiłem zawsze, chłopcze. Będę, do cholery, walczył o to, co moje – oświadczył z całą mocą. – Nie pozwolę, by uszło im to na sucho. Pog Hill to moje miejsce na ziemi i nie pozwolę się przekwaterować do jakiegoś gównianego osiedla. Nie pozwolę na to ani im, ani nikomu innemu – mówiąc to, ze smakiem odgryzł głowę żelkowego ludzika, po czym natychmiast wyciągnął następnego z torebki.

– Ale co możesz w tej sytuacji zrobić? – dopytywał się Jay. – Przyślą ci nakaz eksmisji. Odetną ulicę od gazu i elektryczności. Czy jednak nie mógłbyś…

Joe rzucił mu szczególne spojrzenie.

– Nigdy nie jest tak, by nie można czegoś zrobić, chłopcze – powiedział miękkim głosem. – Po mojemu nadszedł czas, by sprawdzić, co naprawdę ma jakąś moc w życiu. Czas, by wyjąć worki z piaskiem i zatkać dziury. Czas, by utuczyć czarnego koguta, jak to robią na Haiti – mrugnął zawadiacko w stronę Jaya, jakby się z nim dzielił sekretnym dowcipem.

Jay rozejrzał się po działce. Zawiesił wzrok na amuletach przybitych do muru, uwiązanych do gałęzi drzew, na piktogramach z tłuczonego szkła misternie ułożonych na ziemi oraz na kredowych znakach na doniczkach z kwiatami i nagle ogarnęło go wszechmocne poczucie bezradności. To wszystko było takie kruche, tak wzruszająco podatne na unicestwienie. A potem spojrzał na domy – na te poczerniałe, skromne szeregowce, ze zwichrowanymi frontami i wychodkami w ogródkach oraz oknami ocienionymi plastikiem. Jakieś pranie suszyło się na pojedynczej lince sześć czy siedem domów od posesji Joego. Dwójka dzieciaków bawiła się w rynsztoku od frontu. Natomiast Joe – słodki, stary, zwariowany Joe ze swoimi marzeniami, podróżami, ze swoim chatto, milionem nasion i piwnicą pełną butelek – szykował się na wojnę, z góry skazany na przegraną, uzbrojony jedynie w swoją magię dnia powszedniego i kilka kwart domowego wina.

– Nie frasuj się, chłopcze – uspokajał go Joe. – Wszystko będzie w porządku, zobaczysz. Mam w zanadrzu kilka specjalnych sztuczek, o czym wkrótce się przekonają te łotry z magistratu.

Jego słowa jednak brzmiały pusto. Wszystko, co mówił, było jedynie czczą chełpliwością, bo tak naprawdę Joe nic nie mógł zrobić. Oczywiście Jay – na użytek przyjaciela – udawał, że wierzy w każde jego słowo. Zbierał więc na kolejowym nasypie specjalne zioła, które po wysuszeniu zaszywał w czerwone woreczki. Powtarzał dziwne słowa i gesty, naśladując w tym Joego. Musieli zabezpieczać granice posesji dwa razy dziennie. Oznaczało to chodzenie wokół określonego terenu – w górę nasypu, wokół działki, obok budki dróżnika w Pog Hill (którą Joe uważał za swoją własność), a potem wzdłuż całej Pog Hill Lane, poprzez murek łączący teren Joego z terenem sąsiadów, przed frontowymi drzwiami i obok ogrodzenia od strony ogrodu – z czerwoną świecą w dłoni, w ogniu której spalało się liście laurowe nasączone aromatycznym olejem i przy okazji wypowiadało z powagą niezrozumiałe frazy, które wedle Joego miały być łaciną. Z tego, co mówił Joe, Jay zrozumiał, że odprawiali specjalny rytuał mający ochraniać dom i przyległe grunty od złych wpływów, zapewniać wszystkiemu ochronę i potwierdzać przynależność tych terenów do Joego. Gdy wakacje zbliżały się ku końcowi, ich celebracje wydłużały się coraz bardziej – z trzyminutowych biegów wokół ogrodu rozrosły się do procesji trwających piętnaście minut, a nawet i dłużej. W innych okolicznościach Jay prawdopodobnie rozkoszowałby się tymi codziennymi ceremoniałami, ale nie teraz, gdy – w odróżnieniu od zeszłego roku, kiedy to Joe traktował wszystko z odpowiednią dawką dowcipu i ironii – starszy pan wykazywał o wiele mniejszą skłonność do żartów. Jay domyślał się, że za tą maską obojętności w Joem wciąż narastał prawdziwy niepokój o przyszłość. Coraz więcej opowiadał o swoich podróżach, wspominał dawne przygody i planował przyszłe wyprawy. Oznajmiał swą niezłomną wolę jak najszybszego porzucenia Pog Hill na rzecz chateau we Francji, po czym jednym tchem przysięgał, że nigdy nie opuści swojego obecnego domu – aż do chwili, gdy wyniosą go stąd nogami do przodu. Gorączkowo pracował w ogrodzie. Jesień tego roku nadeszła szybko, więc natychmiast trzeba było zbierać wiele owoców, po czym bez zwłoki przerabiać je na dżemy, wino, galaretki i marynaty; ziemniaki i pasternak czekały na wykopki i odpowiednie zabezpieczenie na zimę; poza tym magiczne rytuały Joego wymagały teraz co najmniej trzydziestu minut, w czasie których trzeba było wiele gestykulować i rzucać za siebie rozmaite sproszkowane rośliny. A jeszcze przedtem należało przygotować aromatyczne olejki i specjalne mieszanki ziołowe. Teraz Joe nabrał wyglądu człowieka prześladowanego przez demony – jego rysy gwałtownie się wyostrzyły, a w oczach pojawiła się szczególna szklistość, będąca wynikiem bezsenności – bądź też nadmiaru alkoholu. Bo teraz Joe zaczął pić o wiele więcej niż kiedykolwiek przedtem. I nie ograniczał się, jak zeszłego roku, do wina czy piwa z pokrzyw, ale raczył się również swoim spirytusem – ziemniaczaną wódką – z piwnicznego kotła destylacyjnego, a także zeszłorocznymi likierami ze spiżarki pod schodami. Jay zaczął się zastanawiać, czy popijając w tym tempie, Joe w ogóle przetrwa zimę.

– Nic mi nie będzie – odparł Joe, gdy pewnego razu Jay wyraził na głos dręczące go obawy. – Teraz mam po prostu wiele pracy. Ale z nadejściem zimy będę jak nowy. Obiecuję. – Podniósł się, trzymając ręce splecione na krzyżu. Nie zwalniając uścisku, mocno wyprostował je w stawach i przeciągnął się. – Już mi lepiej. – A potem się uśmiechnął i przez chwilę był niemal tym samym starym Joe o oczach przepełnionych śmiechem, zacienionych wytłuszczoną czapką. – Umiałem o siebie zadbać na kilka lat przedtem, zanim zjawiłeś się na tym padole, chłopcze. Potrzeba daleko więcej niż kilku pajaców z magistratu, by mnie położyć na łopatki.

Po czym natychmiast wdał się w długą, absurdalną opowieść z czasów, gdy tak wiele podróżował – o pewnym handlarzu błyskotek usiłującym przeprowadzić transakcję z jednym ze szczepów południowoamerykańskich Indian.

– No i wódz tego plemienia (Wódz Mungawomba – tak było mu na imię) oddał mu to wszystko i powiada (bo ja go uczyłem angielskiego w wolnych chwilach): „Zatrzym se te koraliki, koleś; ale bede rad, jak zreperujesz mój toster”.

Joe i Jay wybuchnęli śmiechem, przez moment zapominając o troskach, a przynajmniej odepchnęli je na bok. Jay bardzo chciał wierzyć, że Pog Hill pozostanie bezpieczne. W niektóre dni, gdy patrzył na tajemniczą plątaninę roślin na działce i w ogródku – niemal naprawdę udawało mu się w to uwierzyć. Joe zdawał się tak pewny siebie, trwały i niezniszczalny. Niemożliwe więc, by kiedykolwiek miało go tu nie być.

Загрузка...