Pog Hill, lato 1977
Nowe metody ochronne nie były jedyną zmianą w okolicach Pog Hill tego roku. W Nether Edge zjawili się goście. Jay wciąż tam chadzał co kilka dni, przyciągany przez niezwykłą aurę subtelnego rozkładu; przez przedmioty pozostawione, by zbutwieć w spokoju. Nawet w najgorętsze dni lata nie rezygnował z przeszukiwania swoich ulubionych miejsc; wciąż pojawiał się nad brzegiem kanału, w okolicach popieliska i wysypiska – częściowo w poszukiwaniu rzeczy przydatnych dla Joego, a częściowo dlatego, że te miejsca nie przestawały go fascynować. Musiały też stanowić pewną atrakcję dla Cyganów, ponieważ tam właśnie założyli swój obóz, na który składały się cztery auta kempingowe ustawione w kwadrat niczym wozy amerykańskich pionierów dla obrony przed wrogiem. Samochody były szare, rdzewiejące, z osiami uginającymi się od nadmiaru nagromadzonego bagażu, z drzwiami mocowanymi na sznurki i oknami zmatowiałymi od starości. Ludzie w nich mieszkający przedstawiali się równie nieatrakcyjnie. Sześcioro dorosłych i tyleż samo dzieci, wszyscy ubrani w dżinsy lub kombinezony, czy tanie, kupione na bazarach, nylonowe koszulki. Ich świat sprawiał wrażenie lepkiego od brudu – był wizualizacją permanentnie unoszących się nad obozowiskiem zapachów: starej frytury, niedopranej odzieży, benzyny i śmieci.
Jay nigdy przedtem nie widział Cyganów. Ta bezbarwna, prozaiczna grupa zupełnie nie była tym, co obiecywały wszystkie jego dotychczasowe lektury. Nigdzie nie widział ani śladu konnych wozów, z bokami malowanymi w szaleńcze, żywe wzory, czy ciemnowłosych, niebezpiecznych piękności ze sztyletami u pasa bądź ociemniałych staruszek obdarzonych mocą jasnowidzenia. Te wszystkie jego wyobrażenia o Cyganach znajdowały jeszcze potwierdzenie w doświadczeniach Joego, więc gdy Jay spoglądał na obozowisko ze swojego ulubionego punktu ponad śluzą, czuł, że denerwuje go ich obecność. Wydawali się najzwyklejszymi ludźmi i póki Joe nie potwierdził ich egzotycznego pochodzenia, Jay nabierał coraz silniejszego przeświadczenia, że to jedynie turyści z południa zamierzający powłóczyć się po wrzosowiskach.
– Nie, chłopcze – stwierdził autorytatywnie Joe, wskazując na odległe obozowisko, gdzie z niewielkiego, blaszanego komina wąska, blada smużka dymu wiła się ku niebu nad Nether Edge. – To nie turyści. To Cyganie, a jakże. Może nie Romowie z krwi i kości, ale prawdziwe cygańskie dusze. Podróżnicy. Tacy jak ja za dawnych lat. – Zmrużył oczy, spoglądając poprzez papierosowy dym na obozowisko. – Po mojemu zostaną tu przez zimę. Odjadą z nadejściem wiosny. Nikt ich nie będzie niepokoić w dolinie Edge. Teraz już nikt tam nie chodzi.
Oczywiście nie była to do końca prawda. Jay uważał Nether Edge za swoje terytorium i przez kilka pierwszych dni obserwował Cyganów z taką samą złością i niechęcią, jaką pierwszego roku w Monckton czuł wobec Zetha i jego koleżków. Rzadko widział wśród samochodów kempingowych jakiś ruch – tylko niekiedy wśród pobliskich drzew suszyło się pranie, a pies uwiązany do pierwszego z brzegu samochodu szczekał przeraźliwie i nieustannie. Raz czy dwa spostrzegł też kobietę niosącą wodę w wielkich kanistrach w stronę pojazdu. Woda pochodziła z czegoś w rodzaju rury z zaworem wmurowanej w betonowy kwadrat przy piaszczystej ścieżce. Podobne urządzenie znajdowało się także po drugiej stronie obozu.
– Zainstalowano to wiele lat temu – wyjaśnił Joe. – Był tu wtedy obóz cygański z wodą i elektryką. Tam jest wodomierz, z którego korzystają, a także i szambo. Nawet śmieci zabierają stamtąd raz w tygodniu. Można by pomyśleć, że z tego wszystkiego korzysta więcej osób, ale to nieprawda. Ci Cyganie to zabawny naród.
Joe pamiętał, że ostatni raz Cyganie obozowali w Nether Edge przed dziesięcioma laty.
– To byli prawdziwi Romowie – oznajmił. – Teraz już rzadko możesz spotkać prawdziwych Romów. Kupowali ode mnie owoce i jarzyny. Niewiele ludzi chciało z nimi handlować. Mawiali, że Cyganie są nie lepsi od żebraków. – Joe uśmiechnął się szeroko. – No, nie powiem. Nie wszystko, co robili, było takie do końca uczciwe, ale gdy człowiek jest całe życie w drodze, musi sobie jakoś radzić. Wynaleźli sposób oszukiwania wodomierza. Widzisz, żeby skorzystać z wody, trzeba wrzucić pięćdziesiąt pensów. Oni brali wodę i elektrykę przez całe lato, a kiedy pojechali, ci z magistratu przyszli tu, żeby opróżnić wodomierz. Nie znaleźli w środku nic poza odrobiną wody. I do dziś nie wiadomo, jak oni to zrobili. Zamek był nienaruszony. Nikt przy nim nie manipulował.
Jay z zainteresowaniem spojrzał na Joego.
– To jak oni to zrobili? – spytał zaciekawiony.
Joe znowu uśmiechnął się szeroko i poklepał palcem po nosie.
– Alchemia – wyszeptał i ku irytacji Jaya nie chciał już powiedzieć na ten temat ani słowa.
Opowieść Joego na nowo rozbudziła w Jayu zainteresowanie Cyganami, tak że chłopiec przez kilka następnych dni bacznie obserwował obozowisko, ale chociaż pilnie wytężał wzrok, nie dostrzegł ani śladu jakichkolwiek sekretnych działań. W końcu rozczarowany opuścił swój punkt obserwacyjny nad śluzą i wyruszył na poszukiwanie bardziej interesujących obiektów: na wysypisku polował na komiksy i ilustrowane magazyny i starannie przeczesywał tory w poszukiwaniu łupów. Poza tym obmyślił genialny sposób zdobywania darmowego węgla, by Joe mógł nim palić w swoim piecu. Co dzień, w powolnym stukocie, przez torowisko przetaczały się dwa pociągi z urobkiem. Na ostatnim z dwudziestu czterech wagonów zawsze siedział człowiek, pilnujący, żeby nikt nie wdrapywał się na wagony. Joe powiedział Jayowi, że w przeszłości zdarzały się tu straszne wypadki – dzieciaki nawzajem się podpuszczały i wskakiwały na węgiel.
– Wyglądają na powolne – powiedział Joe ponuro – ale każdy z nich to czterdziestotonowiec. Nigdy nie próbuj wdrapać się na któryś z nich, chłopcze.
I Jay nigdy nie próbował. Wynalazł o wiele lepszy sposób pozyskiwania węgla, dzięki czemu piec Joego płonął i trzaskał radośnie przez całe lato aż do jesieni, kiedy to już na dobre zamknęli linię kolejową.
Dwa razy w ciągu dnia, tuż przed przyjazdem pociągów, Jay ustawiał rząd starych puszek na skraju kolejowej kładki. Układał je w piramidy, niczym kokosy na wiejskiej strzelnicy, żeby wyglądały jak najbardziej zachęcająco. Znudzeni stróże, siedzący na ostatnich wagonach, nigdy nie potrafili się oprzeć tej pokusie. Za każdym razem gdy pociąg przetaczał się obok kładki, rzucali bryłkami węgla w puszki, usiłując je strącić. W ten sposób Jay mógł zawsze liczyć na co najmniej sześć solidnych kawałków. Składował je w schowanej w krzakach trzygalonowej puszce po farbie i co kilka dni, gdy już była pełna, zanosił węgiel do domu Joego. I gdy właśnie z tego powodu pewnego dnia urzędował przy kolejowej kładce, usłyszał odgłos wystrzału dochodzący z Nether Edge – odgłos, który zmroził go tak, że puszka z węglem wypadła mu z dłoni.
Zeth powrócił.