– Spotkaliśmy się, gdy miałam dwadzieścia jeden lat – zaczęła. – Był dużo starszy ode mnie. Przychodził na dzienną terapię na oddział psychiatryczny szpitala w Nantes, gdzie odbywałam staż pielęgniarski. Miał na imię Patrice.
Był równie wysoki i o równie ciemnym kolorycie, jak Jay. Biegle władał trzema językami. Powiedział jej, że jest wykładowcą na uniwersytecie w Rennes. Był rozwodnikiem. Miał szczególne poczucie humoru i obnosił swoją depresję z niezwykłą klasą. Na jego prawym nadgarstku widniała drabinka szwów – pozostałość po nieudanej próbie samobójczej. Swego czasu Patrice pił i brał narkotyki. Marise uważała jednak, że już został wyleczony.
Nie patrzyła na Jaya, gdy mu to opowiadała, ale wbijała wzrok we własne dłonie wędrujące nieustannie w górę i w dół nóżki kieliszka, jakby grała na niezwykłym szklanym flecie.
– Gdy ma się dwadzieścia jeden lat, tak bardzo chce się znaleźć miłość, że można ją dostrzec w twarzy niemal każdego – oznajmiła cicho. – A Patrice robił wrażenie człowieka niezwykłego. Kilka razy umówiliśmy się na mieście. W końcu spędziliśmy razem noc. To wystarczyło.
Po tym ów mężczyzna zmienił się nie do poznania. Jakby nagle razem zostali uwięzieni w stalowej klatce. Stał się zaborczy, i to wcale nie w uroczy, świadczący o pewnej niepewności sposób, który ją tak do niego przyciągnął – ale z zimną podejrzliwością, która zaczęła ją przerażać. Nieustannie wdawał się z nią w sprzeczki. Śledził ją, gdy szła do pracy, po czym robił jej sceny na oddziale. Swoje wybuchy furii próbował zrekompensować nad wyraz hojnymi prezentami, co przerażało ją jeszcze bardziej. W końcu pewnego dnia włamał się do jej mieszkania i usiłował zgwałcić, przystawiając nóż do gardła.
– Wówczas miara się przebrała – oznajmiła Marise. – Nie byłam w stanie znosić tego dłużej. Przez jakiś czas symulowałam uległość, po czym wytłumaczyłam mu, że muszę wyjść do toalety. Tego wieczoru Patrice miał mnóstwo pomysłów. Chciał, żebyśmy wyjechali razem na wieś, gdzie miałam być bezpieczna. Tak właśnie to ujął: „bezpieczna” – gdy to mówiła, wstrząsnął nią nagły dreszcz.
Ostatecznie zamknęła się w łazience, wyszła przez okno na dach, a potem schodami przeciwpożarowymi uciekła na ulicę. Jednak zanim przybyła policja, Patrice zniknął. Marise pozmieniała zamki w drzwiach i zainstalowała przeciwwłamaniowe zabezpieczenia na oknach.
– Ale na tym się nie skończyło. Zaczął parkować samochód pod moim domem i nieustannie mnie śledzić. Zama wiać dostawy różnych rzeczy pod mój adres. Pojawiły się prezenty. Groźby. Kwiaty.
Nie ustępował. W miarę upływu czasu szykany przybrały na sile. Do szpitala dostarczono jej wieniec pogrzebowy. Gdy była na dyżurze, Patrice sforsował zamki i przemalował całe mieszkanie na czarno. Na urodziny dostała pocztą paczkę z ekskrementami, owiniętą w wystawny srebrny papier. Na drzwiach regularnie pojawiały się graffiti. Na jej nazwisko zaczęło nadchodzić mnóstwo zamówień ze szczególnych katalogów wysyłkowych: stroje sadomaso, narzędzia ogrodnicze, protezy ortopedyczne, literatura pornograficzna. Powoli Marise zaczął owładniać strach. Policja była bezsilna. Póki Patrice nie wyrządził jej fizycznej krzywdy, nie mogli go o nic oskarżyć. Udali się co prawda pod adres, który podał w szpitalu, okazało się jednak, że to skład drewna pod Nantes, gdzie nikt nigdy o nim nie słyszał.
– W końcu się wyprowadziłam – przyznała Marise. – Opuściłam to mieszkanie i kupiłam bilet do Paryża. Zmieniłam nazwisko. Wynajęłam małe lokum przy Rue de la Jonquiere i zaczęłam pracę w klinice przy Marnela Vallee. Wydawało mi się, że wreszcie jestem bezpieczna.
Odnalezienie jej zajęło mu osiem miesięcy.
– Wykorzystał moje karty medyczne – wyjaśniła Marise. – Musiał przekonać kogoś ze szpitala, by mu je pokazał lub pozwolił skopiować. Jak chciał, potrafił być nadzwyczaj przekonujący. Bardzo wiarygodny w swoich wyjaśnieniach.
Marise znów się wyprowadziła, ponownie zmieniła nazwisko i tym razem przefarbowała włosy. Zanim ponownie znalazła posadę pielęgniarki, przez pół roku pracowała w barze przy Avenue de Clichy jako kelnerka. Próbowała wymazać swoje dane ze wszelkich oficjalnych dokumentów. Pozwoliła, by wygasło jej ubezpieczenie zdrowotne i nie starała się o przeniesienie dokumentów w nowe miejsce zamieszkania. Zrezygnowała z karty kredytowej i wszystkie rachunki opłacała gotówką. Tym razem Patrice potrzebował niemal rok, by ją znaleźć.
Przez ten czas bardzo się zmienił. Ogolił głowę i zaczął się ubierać w militarnym stylu. Oblężenie, jakie przypuścił na jej mieszkanie, nosiło wszelkie znamiona dokładnie zaplanowanej operacji wojskowej. Teraz już skończyły się wszelkie psikusy w rodzaju zamawiania niechcianej pizzy czy podrzucania błagalnych notek. Nawet groźby ustały. Marise widziała go jedynie dwa razy w samochodzie pod jej domem, ale gdy minęły dwa tygodnie, a ona nie dojrzała żadnego śladu jego obecności, uznała, że pewnie coś jej się przywidziało. Kilka dni później obudził ją odór gazu. Patrice zdołał jakoś obejść główny zawór, tak że Marise nie była w stanie zamknąć dopływu śmiercionośnej substancji. Gdy chciała uciec, okazało się, że ktoś zablokował drzwi od zewnątrz. Okna zostały zabite gwoździami, mimo że mieszkała na trzecim piętrze. Telefon nie działał. W końcu stłukła szybę i zaczęła rozdzierająco wzywać pomocy. Po tym wszystkim jednak uznała, że znalazła się już zbyt blisko końca. Uciekła do Marsylii. Zaczęła całkiem nowe życie. I tam właśnie poznała Tony’ego.
– Miał dziewiętnaście lat – wspominała. – Wówczas pracowałam na oddziale psychiatrycznym szpitala w Marsylii. On był tam pacjentem. Podobno z powodu załamania nerwowego wywołanego śmiercią ojca. – W tym momencie uśmiechnęła się gorzko. – Oczywiście, powinnam być wówczas mądrzejsza i nie zadawać się więcej z żadnym pacjentem. Ale oboje czuliśmy się tacy bezradni. Tony był młody. Jego względy mi pochlebiały, to wszystko. Poza tym świetnie robiło mu moje towarzystwo. Umiałam go rozbawić. To też mi pochlebiało.
Zanim zdała sobie sprawę ze swoich uczuć do niego, było już za późno. Tony zakochał się po uszy.
– Wmawiałam sobie, że ja też mogłabym go pokochać – wyznała. – Był zabawny, miły i dawał sobą kierować. Po przeżyciach z Patrice wydawało mi się, że czegoś takiego właśnie chcę najbardziej. Poza tym wciąż opowiadał mi o farmie, o tym miejscu. W jego opowiadaniach jawiło się jak bezpieczna, piękna przystań. Wówczas każdego dnia, gdy się budziłam, zastanawiałam się, czy przypadkiem właśnie nie nadszedł ten dzień, kiedy Patrice znów mnie odnajdzie. W Marsylii wcale nie byłoby trudno mnie znaleźć – wystarczyło jedynie sprawdzić odpowiednie kliniki i szpitale. Tony nagle oferował mi ucieczkę od tego wszystkiego. I mnie potrzebował. To wiele dla mnie znaczyło.
W końcu dała się przekonać. Z początku Lansquenet zdawało jej się wszystkim, co mogłaby sobie w życiu wymarzyć. Nie minęło jednak wiele czasu, jak doszło do starć pomiędzy Marise a matką Tony’ego, która nie przyjmowała do wiadomości faktu choroby syna.
– W ogóle nie chciała mnie słuchać – tłumaczyła Ma rise. – Tony wciąż cierpiał na poważne wahania nastroju. Powinien być na lekach. Kiedy ich nie brał, jego stan się pogarszał – zamykał się na wiele dni w domu, nie mył – tylko jadł, pił piwo i wpatrywał w telewizor. Och, dla wszystkich z zewnątrz miał wyglądać normalnie. Na tym między innymi polegał problem. Wciąż musiałam przywoływać go do porządku. Odgrywałam rolę sekutnicy. Nie miałam innego wyjścia.
Jay wlał resztkę wina do kieliszka Marise. Nawet osad z dna wydzielał silną woń i przez moment Jayowi zdawało się, że ta resztka rozsiewa aromaty wszystkich poprzednich „Specjałów” Joego: maliny, róży, dzikiego bzu i jeżyny, damaszki i „tubery”. Z nagłym ukłuciem smutku dotarło do niego, że już więcej ich nie posmakuje. Koniec magii. Marise zamilkła. Rudokasztanowe włosy zasłaniały jej twarz. Jay odniósł niespodziewanie wrażenie, że zna tę kobietę od bardzo wielu lat. Jej obecność przy tym stole była całkiem naturalna, równie oczywista, jak to, że tuż obok miał swoją maszynę do pisania. Położył rękę na jej dłoni. Był pewien, że gdyby ją pocałował, poczułby smak dzikich róż. W tym momencie spojrzała na niego – a oczy miała równie zielone jak jego sad.
– Maman!
Głos Rosy przeciął ostro tę szczególną chwilę.
– Na górze znalazłam mały pokój! Ma okrągłe okno i stoi w nim niebieskie łóżko w kształcie łódki! Jest trochę zakurzony, ale mogłabym go sprzątnąć, mogłabym, maman? Mogłabym?
Marise zabrała dłoń.
– Oczywiście. Jeżeli monsieur… jeżeli Jay… – wyglądała na rozkojarzoną, jakby gwałtownie wyrwaną ze snu. Nagłym ruchem odsunęła od siebie na wpół opróżniony kieliszek.
– Powinnam już iść – rzuciła szybko. – Zrobiło się późno. Przyniosę rzeczy Rosy. Dziękuję ci za…
– Nie ma o czym mówić – Jay chciał położyć rękę na jej ramieniu, ale się wywinęła. – Naprawdę możecie tu za mieszkać obie. Mam mnóstwo…
– Nie. – Nagle znów była dawną Marise, zwierzenia były skończone. – Muszę pójść po pościel dla Rosy. Powinna już się położyć.
Uścisnęła córkę krótko, ale gorąco.
– Bądź grzeczna – poleciła. – I proszę… – to było do Jaya -…nie wspominaj o tym w wiosce. Nikomu, dobrze?
Zdjęła żółty sztormiak z haka za kuchennymi drzwiami i wciągnęła na ramiona. Na dworze wciąż padało.
– Obiecaj.
– Obiecuję.
Kiwnęła głową – sucho, uprzejmie, jakby właśnie zawarli korzystną transakcję handlową. I zaraz potem wyszła w deszcz.
Jay zamknął za nią drzwi, po czym zwrócił się w stronę Rosy.
– No i co? Czy czekolada już jest gotowa? – spytała dziewczynka.
Jay uśmiechnął się szeroko.
– Chodźmy sprawdzić, dobrze?
Wlał gęsty napój do szerokiej filiżanki z kwiatkami na obrzeżu. Rosa zwinęła się na łóżku z filiżanką w rączce i przyglądała się z ciekawością, jak Jay sprząta ze stołu kubki, kieliszki i butelkę po winie.
– Kto to był? – zapytała w końcu. – Czy on też jest An glikiem?
– Kto taki? – wykrzyknął Jay z kuchni, puszczając wo dę do zlewu.
– Ten stary pan – odparła Rosa. – Stary pan, którego spotkałam na piętrze.
Jay natychmiast zakręcił wodę i odwrócił się ku Rosie.
– Widziałaś go? Rozmawiałaś z nim? Dziewczynka kiwnęła głową.
– Z takim starym panem w śmiesznej czapce na głowie – odparła. – Kazał coś ci powiedzieć.
Pociągnęła długi łyk z filiżanki, a gdy się zza niej wychyliła, górną wargę znaczyły jej pieniste, brunatne wąsy. Jaya przeszył nagły dreszcz, niemal poczuł strach.
– Co mi kazał powiedzieć? – wyszeptał z trudem. Rosa zmarszczyła brwi.
– Żebyś pamiętał o „specjałach” – odparła w końcu. – I że będziesz wiedział, o co chodzi.
– Czy coś jeszcze? – Jayowi już teraz huczało w głowie, a w ustach czuł palącą suchość.
– Tak – pokiwała energicznie głową. – Prosił, żebym ci powiedziała od niego do widzenia.