Pog Hill, lato 1977
W drugiej połowie sierpnia wszystko zaczęło się psuć na dobre. To wówczas nadeszły czasy eksterminacji gniazd os, śmierci Elvisa, napadów na kryjówki wroga w Nether Edge. Wówczas też Chlebowy Baron napisał do niego, donosząc, że zamierza wziąć ślub z Candide. Przez jakiś czas gazety były pełne ich zdjęć – wsiadających do limuzyny na bulwarze w Cannes, udających się na premierę filmową, wchodzących do klubu na Bahamach, pływających własnym jachtem. Matka Jaya zbierała te wszystkie zdjęcia i wzmianki prasowe z uporem maniaka, po czym wciąż czytała i przeglądała je na nowo, rozwodząc się nieustannie nad fryzurą Candide czy jej sukniami. Dziadkowie przyjęli to jeszcze gorzej i teraz matkowali jej nawet bardziej niż przedtem – natomiast Jaya traktowali z chłodną obojętnością, jak gdyby tkwiące w nim geny ojca stanowiły potężną bombę z opóźnionym zapłonem, grożącą w każdej chwili destrukcyjnym wybuchem.
Ponura pogoda przeszła w osłabiającą, lepką pochmurną parność. Chociaż często padało, deszcz był zbyt ciepły, by przynosić jakiekolwiek orzeźwienie. Joe z ponurą miną pracował na działce; tego roku owoce gniły na drzewach lub nie dojrzewały w ogóle z powodu braku słońca.
– Równie dobrze mógłbym sobie darować robotę, chłopcze – mamrotał Joe pod nosem. – Tego pioruńskiego roku, mógłbym sobie całkiem odpuścić.
Natomiast tę byle jaką pogodę świetnie potrafiła wyzyskać matka Gilly. W jakiś sobie tylko znany sposób zdobyła wielki transport przezroczystych parasoli w kształcie dzwonów, tak modnych owego roku, i sprzedawała je z kolosalnym zyskiem na miejscowym targu. Gilly szacowała, że za te pieniądze uda im się bez trudu przeżyć aż do grudnia. To stwierdzenie jednak tylko pogłębiało w Jayu poczucie rozpadu rzeczywistości, jaką znał. Do końca sierpnia pozostało zaledwie kilka dni, co oznaczało, że za jakiś tydzień znów znajdzie się w szkole. Na jesieni miała też wynieść się z Monckton i Gilly – Maggie wspominała coś o przeniesieniu się na południe, do komuny obozującej w pobliżu Abingdon. I nie było żadnej pewności, że Gilly jeszcze kiedykolwiek tu powróci. Jay miał wrażenie, że w ciele tkwi mu dokuczliwy cierń – niespodziewanie z wesołego nastroju popadał w czarną paranoję, głosił zupełnie co innego, niż myślał, we wszystkim, co się do niego mówiło, doszukiwał się ukrytej drwiny. Ciągle kłócił się z Gilly bez żadnego powodu. Potem się godzili, nieufnie i niezręcznie, krążyli wokół siebie niczym podejrzliwe zwierzęta. Ich poczucie bliskości gdzieś się zagubiło. W powietrzu wisiała wszechogarniająca groźba zagłady.
Ostatniego dnia sierpnia poszedł do domu Joego, ale starszy pan wydawał się nieobecny duchem, pochłonięty własnymi myślami. Mimo że padało, nie zaprosił Jaya do środka, ale stał z nim przed drzwiami i traktował z niezwykłą formalnością. Jay zauważył stare skrzynki złożone na stos pod ścianą, ku którym Joe nieustannie zwracał wzrok, jakby nie mógł się już doczekać, kiedy uda mu się powrócić do jakiejś gwałtownie przerwanej pracy. Jaya zalała nagła fala gniewu. Uznał, że zasłużył sobie na lepsze traktowanie. Zawsze wydawało mu się, że Joe go szanuje. Z płonącymi policzkami pobiegł do Nether Edge. Zostawił swój rower w pobliżu domu Joego – po incydencie w pobliżu kładki kolejowej uznał, że jego poprzednia kryjówka nie była bezpieczna – i powędrował wzdłuż nieużywanego już torowiska ku rzece. W zasadzie nie spodziewał się, że zobaczy Gilly – nie planowali spotkania tego dnia – jednak nie zdziwił się, gdy dojrzał ją na brzegu, z włosami opadającymi ku wodzie, dźgającą patykiem coś, co leżało na dnie. Zanim podniosła wzrok, podszedł do niej całkiem blisko.
Miała zaróżowioną twarz, pokrytą ciemnymi plamami, jakby przed chwilą płakała. Jednak Jay natychmiast odrzucił tę myśl. Gilly nigdy nie zdarzyło się uronić choćby łzy.
– O, to ty – rzuciła obojętnym tonem.
Nie odpowiedział. Wsunął ręce w kieszenie i próbował się uśmiechnąć, ale miał poczucie, że przybrał jedynie głupi wyraz twarzy. Tym bardziej że Gilly nie odwzajemniła uśmiechu.
– Co tam masz? – kiwnął głową w kierunku wody.
– Nic. – Wrzuciła patyk do rzeki i zaraz porwał go prąd. Woda była brązowa, mętna i spieniona. Włosy Gilly pokrywały kropelki deszczu, przylegające do jej loków na podobieństwo mnóstwa małych rzepów.
– Cholerny deszcz.
Jay bardzo chciał wówczas coś powiedzieć – coś, co wyprostowałoby wszystko pomiędzy nimi. Ale nad ich głowami wisiało ciężkie niebo, powietrze wysycał przytłaczający aromat dymu i klęski – niczym złowieszczy omen. Nagle Jay nabrał pewności, że już nigdy więcej nie zobaczy Gilly.
– Może pójdziemy na wysypisko? – zaproponował. – Kiedy tu schodziłem wydawało mi się, że jest tam mnóstwo nowego towaru. Czasopism i innych takich. No wiesz.
Gilly wzruszyła ramionami.
– E, nieee.
– Pogoda wymarzona do polowania na osy. – To była już czysta desperacja. Gilly do tej pory nigdy nie odmówiła wyprawy na gniazda os. A w czasie deszczu osy są śla mazarne i o wiele łatwiej podejść blisko do gniazda. – Chciałabyś, żebyśmy poszukali nowych gniazd? Pod mostem spostrzegłem takie miejsce, gdzie chyba udałoby się nam ich kilka znaleźć.
Ponowne wzruszenie ramion. Gilly potrząsnęła mokrymi lokami:
– Eee. Chyba mi się nie chce.
Tym razem cisza zapadła na dłużej – zdawała się ciągnąć w nieskończoność, rozwijać niczym cienka nić z ogromnego motka.
– Maggie zdecydowała, że wyjeżdżamy w przyszłym tygodniu – oznajmiła w końcu Gilly. – Przyłączamy się do ja kiejś cholernej komuny w Oxfordshire. Twierdzi, że tam czeka już na nią praca.
– Ach, tak.
W zasadzie Jay spodziewał się tej wiadomości. Przecież kiedyś już coś podobnego słyszał. Czemu więc, gdy mu ją zakomunikowała, poczuł straszliwy skurcz serca? Gilly siedziała zwrócona twarzą w stronę wody i z niezwykłą uwagą studiowała jej brunatną powierzchnię. W kieszeniach dłonie Jaya zacisnęły się w pięści. W tym momencie poczuł, że coś ociera mu się o palce. Talizman Joego. Był tłustawy w dotyku, wybłyszczony od ciągłego miętoszenia. Jay tak się przyzwyczaił, że ma go przy sobie, iż już nawet o nim nie pamiętał. Przykucnął obok Gilly. Poczuł zapach rzeki – kwaśny, metaliczny, jakby ktoś nasączył miedziane pensy amoniakiem.
– Czy jeszcze tu wrócisz?
– Nieee.
Na powierzchni wody musiało się znajdować coś szczególnie absorbującego, bo Gilly ani na moment nie odrywała od niej wzroku.
– Nie sądzę. Maggie twierdzi, że nadszedł czas, bym poszła do porządnej szkoły. Dość tej włóczęgi po kraju.
Ponownie poczuł eksplozję nienawistnej, irracjonalnej wściekłości. Spojrzał na wodę z obrzydzeniem. Nagle poczuł, że ma ochotę kogoś zranić – Gilly czy może siebie – i gwałtownie poderwał się na nogi.
„Cholera”, to najgorsze słowo, jakiego zdarzało mu się używać. Teraz jednak zdawało mu się, że niespodziewanie zdrętwiały mu usta. I serce. Zaczął ze złością kopać nogą brzeg rzeki i wyrwana kępa ziemi z trawą wpadła z pluskiem do rzeki. Gilly nie odwróciła w jego stronę wzroku.
Wówczas już go poniosło – zaczął jak w amoku uderzać czubkami butów w skraj brzegu, tak że ziemia i kępki traw poleciały na powierzchnię wody niczym grad. Część z nich sypnęła też w stronę Gilly, rozsypując się po jej dżinsach i haftowanej bluzce.
– Przestań natychmiast – powiedziała Gilly beznamięt nym głosem. – Czy musisz być aż tak cholernie dziecinny?
Pomyślał, że to prawda, że rzeczywiście zachowuje się dziecinnie, ale kiedy padło to z jej ust, poczuł ogarniającą go furię. Jak ona mogła akceptować ich rozstanie z taką obojętnością i tak po prostu. W głowie Jaya jakby nagle jakiś stwór ziewnął ponuro – ziewnął i skrzywił się w grymasie.
– W takim razie pieprzę to wszystko – oznajmił. – Znikam stąd.
Czując lekki zawrót głowy, odwrócił się i pomaszerował w stronę ścieżki nad kanałem, pewien, że ona go zawoła. Dziesięć kroków. Dwanaście. Dotarł do ścieżki, wciąż się nie oglądając, bo wiedział, że ona go obserwuje. Wszedł pomiędzy drzewa i gdy miał pewność, że Gilly już nie może go dojrzeć, spojrzał za siebie. Tymczasem ona wciąż siedziała w tym samym miejscu, nie patrzyła w jego stronę, nie zamierzała za nim podążyć, wpatrywała się nadal w powierzchnię rzeki z włosami opadającymi na twarz – w idiotycznych, srebrnych smużkach deszczu lejących się z gorącego, letniego nieba.
– Pieprzę to – rzucił jeszcze raz wściekle, tak by go usłyszała. Jednak i tym razem się nie odwróciła, więc w końcu to on zrobił zwrot na pięcie i ruszył przed siebie. Przepełniała go straszliwa złość, ale jednocześnie czuł się niczym przekłuty balon. Wkrótce dotarł do mostu.
Potem często zastanawiał się, co by się stało, gdyby wówczas wrócił lub gdyby ona spojrzała na niego w odpowiednim momencie. Co mógłby ocalić? Co odmienić? Zapewne wypadki na Pog Hill potoczyłyby się wtedy zupełnie inaczej. Być może nawet udałoby mu się pożegnać z Joem. W ten sposób natomiast, choć wtedy jeszcze tego nie wiedział, nie miał już nigdy w życiu ujrzeć ani Gilly, ani Joego.