Pog Hill, lipiec 1975
Po tym incydencie wielokrotnie chodził z wizytą do Joego, chociaż nigdy tak naprawdę nie polubił jego wina. Joe nie okazywał żadnego zdziwienia na jego widok; po prostu przynosił butelkę lemoniady, jakby właśnie oczekiwał chłopca. Nigdy nie zapytał też, czy amulet zadziałał. To Jay nagabywał go w tej sprawie parę razy ze sceptycyzmem człowieka, który w głębi duszy pragnie zostać o czymś przekonany. Jednak Joe reagował enigmatycznie.
– Magia – stwierdzał, przymrużając jednocześnie oko, dając do zrozumienia, że żartuje. – Nauczyła mnie tego pewna kobieta z Puerto Cruz.
– Mówiłeś wcześniej, że to było na Haiti – przerwał mu Jay.
Joe wzruszył ramionami. – Żadna różnica – oznajmił beznamiętnie. – Zadziałało, hę?
Jay musiał przyznać, że tak. Ale przecież w środku były tylko zwykłe zioła, prawda? Zioła i kilka drobnych patyczków zawiązanych w kawałek materiału. A tymczasem dzięki nim on przecież stał się…
Joe uśmiechnął się szeroko.
– E tam, chłopcze. Nie stałeś się niewidzialny. – Pod niósł daszek swojej czapki w górę, odsłaniając oczy.
– Więc co takiego się wydarzyło? Joe spojrzał na niego uważnie.
– Pewne rośliny mają specjalne własności, tak? Jay pokiwał głową.
– Aspiryna. Digitalis. Chinina. To co w dawnych czasach nazwaliby magią.
– Leki.
– Jeśli wolisz taką nazwę. Ale setki lat temu nie rozróżniano magii od medycyny. Ludzie po prostu wiedzieli pewne rzeczy. Pokładali w nie wiarę. Żuli goździki na ból zębów, a miętę na chore gardło, gałązki jarzębiny zaś od złego uroku. – Rzucił okiem w stronę chłopca, jakby sprawdzał, czy nie zobaczy kpiącej miny. – Specjalne własności – powtórzył. – Gdy dużo podróżujesz i masz otwartą głowę, możesz się wiele nauczyć.
Jay nigdy nie był pewien, czy Joe szczerze wierzył w to, co mówił, czy też ta pozornie naturalna akceptacja magii była częścią wymyślnego planu, mającego na celu mącenie mu w głowie. Niewątpliwie starszy pan uwielbiał żarty. Kompletna ignorancja Jaya, gdy chodziło o cokolwiek związanego z ogrodnictwem, bardzo go bawiła. Przez kilka tygodni utrzymywał chłopca w przekonaniu, że zwyczajna kępka trawki cytrynowej to w istocie drzewo rodzące spaghetti – pokazywał mu nawet blade, miękkie nitki „makaronu” wyrastające z papierowo cienkich liści; że wielkie barszcze mogą wyciągać z ziemi swoje korzenie i maszerować na nich niczym na szczudłach; i że naprawdę można łapać myszy na walerianę. Jay był łatwowierny i naiwny, więc Joe z upodobaniem wynajdował coraz to nowe sposoby nabierania go. Ale w wielu sytuacjach zachowywał autentyczną powagę. Być może przez tak wiele lat wmawiał ludziom różne rzeczy, że sam w końcu zaczął w nie wierzyć. Drobne rytuały i przesądy rządziły jego życiem. Wiele z nich Joe zaczerpnął z mocno zużytej kopii „Zielnika Culpepera”, którą trzymał tuż przy łóżku. Łaskotał pomidory, by lepiej rosły. Nieustannie miał włączone radio, bo utrzymywał, że przy muzyce rośliny lepiej się rozwijają i stają się mocniejsze. Najbardziej odpowiadał im program Radia 1 – Joe twierdził niewzruszenie, że po programie „Ed Stewart’s Junior Choice” pory stają się o dobre dwa cale większe. Sam często podśpiewywał razem z radiem podczas pracy – jego wodewilowy głos niósł się głębokimi tonami ponad krzakami czarnej porzeczki, gdy je przycinał czy zbierał owoce. Zawsze sadził rośliny podczas nowiu, a zbiorów dokonywał w czasie pełni. W swojej cieplarni trzymał specjalny księżycowy grafik, w którym każdy dzień był oznaczony różnymi kolorami: brązowym dla ziemniaków, żółtym dla pasternaku, pomarańczowym dla marchewki. Również podlewanie odbywało się zgodnie z astrologicznymi wyliczeniami, podobnie jak przycinanie gałęzi i rozmieszczenie drzew. A najzabawniejsze, że te ekscentryczne praktyki rzeczywiście doskonale wpływały na kondycję ogrodu: wszystkie rośliny rozwijały się wspaniale, wybujała kapusta i rzepa rosły w równiutkich rzędach, marchew była słodka, bardzo soczysta i w tajemniczy sposób nigdy nie atakowana przez ślimaki. Gałęzie drzew lekko dotykały ziemi, bo tak bardzo uginały się pod ciężarem pięknych jabłek i gruszek, śliwek i wiśni. Jaskrawo kolorowe, orientalnie wyglądające znaki, przyklejone przezroczystą taśmą do konarów drzew, podobno zapobiegały wyjadaniu owoców przez ptaki. Astrologiczne symbole z tłuczonego fajansu i kolorowego szkła, pracowicie wkomponowane w żwirowe ścieżki, obramowywały grządki. W ogrodzie Joego medycyna chińska przyjaźnie ocierała się o brytyjski folklor, a chemia radośnie łączyła się z mistycyzmem. Z obserwacji Jaya wynikało, że Joe rzeczywiście wierzył w te wszystkie czary. No i niewzruszenie wierzył w nie Jay. Gdy ma się trzynaście lat, wszystko wydaje się możliwe. Magia dnia powszedniego, tak nazywał swoje działania Joe. Alchemia dla laika. Żadnych ceregieli czy zawracania głowy. Jedynie mieszanina ziół i korzeni, zbieranych w okresie sprzyjających układów planetarnych. Cicho wypowiedziane magiczne zaklęcie, szkic symbolu powietrznego, podpatrzony u Cyganów w czasie jednej z rozlicznych podróży. Być może Jay nie zaakceptowałby niczego bardziej prozaicznego. Pomimo tych wszystkich dziwactw i niezwykłych wierzeń – a może właśnie dlatego – dookoła Joego unosiła się nadzwyczaj kojąca aura, promieniowała z niego pogoda ducha, która niezwykle pociągała chłopca i której Jay niesłychanie mu zazdrościł. Joe miał w sobie głęboki, wewnętrzny spokój, był bardzo wyciszony, sam w swoim małym domu otoczony jedynie roślinami, a jednocześnie przepełniała go ciekawość świata, radosna fascynacja wszystkim, co się dzieje wokół. Nie był wykształcony – w wieku dwunastu lat opuścił szkołę, żeby zacząć pracę w kopalni – a jednak stanowił niewyczerpane źródło interesujących informacji, anegdot i folkloru. W miarę upływu lata, Jay coraz częściej chodził go odwiedzać. Joe nigdy nie zadawał pytań, ale zawsze pozwalał Jayowi mówić do siebie, gdy pracował w swoim ogródku czy na nieoficjalnie zaanektowanej działce na nasypie kolejowym, od czasu do czasu kiwając głową na znak, że uważnie słucha. Wspólnie posilali się kawałkami ciasta owocowego i grubymi pajdami chleba obłożonymi jajkami smażonymi na bekonie – dzięki Bogu, Joe nie uznawał dietetycznego pieczywa – oraz wypijali wiele kubków mocnej, słodkiej herbaty. Niekiedy Jay przynosił Joemu papierosy, słodycze czy czasopisma, a Joe przyjmował te podarunki bez szczególnej wdzięczności, nie okazując żadnego zdziwienia – tak samo jak akceptował obecność Jaya. Jay zdołał nawet poskromić przy nim swoją nieśmiałość i przeczytał mu kilka swoich opowiadań, których Joe wysłuchał z powagą i, jak się chłopcu zdawało, w pełnej uszanowania ciszy. Kiedy Jayowi nie chciało się odzywać, wówczas Joe opowiadał mu o sobie, o pracy w kopalni i o pobycie we Francji w czasie wojny, o tym jak stacjonował w Dieppe przez sześć miesięcy, do czasu aż granat urwał mu dwa palce u ręki – mówiąc to, poruszał kikutami uszkodzonych członków niczym zwinna rozgwiazda swoimi mackami – i jak potem, gdy już nie był zdolny do służby, znowu wrócił do pracy w kopalni, by po sześciu latach wypłynąć frachtowcem do Ameryki.
– Bo z podziemi wiele świata nie uświadczysz, chłopcze, a ja zawsze chciałem zobaczyć, jak wygląda w innych stronach. A ty dużo podróżowałeś?
Jay powiedział mu, że na wakacjach był z rodzicami dwa razy na Florydzie, raz na południu Francji, na Teneryfie i na Algarve. Joe prychnął lekceważąco.
– Ja myślałem o prawdziwym podróżowaniu, chłopcze. Nie o tych bzdurach z turystycznych broszur. O Pont Neuf wczesnym rankiem, gdzie nie ma żywego ducha poza kloszardami wyłaniającymi się spod mostu czy z metra i skąd widać pierwsze promyki słońca padające na wodę. O Nowym Jorku – Central Parku wiosną. Rzymie. Wyspie Wniebowstąpienia. Przemierzaniu Alp na osiołku, i Himalajów piechotą. Warzywnym caique na Krecie. Ryżu podawanym na liściach w świątyni Ganeszy. Wpadnięciu w nawałnicę u wybrzeży Nowej Gwinei. O wiośnie w Moskwie, gdzie spod zimowego, topniejącego śniegu wyłania się mnóstwo psiego gówna. – Oczy Joego błyszczały niezwykłym blaskiem. – Ja to wszystko widziałem, chłopcze – rzucił miękkim głosem. – I wiele jeszcze innych dziwów. Onegdaj obiecałem sobie, że zobaczę wszystko, co tylko istnieje na tym świecie.
Jay mu wierzył. Joe miał na ścianach mapy, starannie poznaczone swym niewyraźnym pismem i kolorowymi pineskami w miejscach, które odwiedził. Opowiadał o burdelach w Tokio i świątyniach w Tajlandii, rajskich ptakach i indyjskich figowcach oraz wielkich, sterczących ku niebu głazach na krańcu świata. W wielkiej, specjalnie przerobionej szafce na przyprawy, stojącej tuż przy łóżku, trzymał miliony nasion, pracowicie owinięte w kawałeczki gazetowego papieru i opatrzone nazwami starannie wypisanymi maleńkimi literkami: tuberosa rubra maritima, tuberosa panax odarata, tysiące, tysiące ziemniaków w maleńkich przegródkach, a ponadto marchwie, dynie, pomidory, karczochy, pory – samej tylko cebuli ponad trzysta odmian – szałwie, tymianki, słodkie bergamoty, a także nadzwyczaj cenny zbiór nasion ziół leczniczych i przedziwnych warzyw, które zgromadził podczas swych niezliczonych podróży – wszystkie starannie popakowane, opisane i gotowe do wysiewu. Joe powiedział Jayowi, że część z tych roślin już wymarła w swoim naturalnym środowisku, a o ich właściwościach nikt już dziś nie pamięta poza garstką ekspertów. Z milionów gatunków niegdyś hodowanych warzyw i owoców, w powszechnej uprawie znajdowało się zaledwie kilka tuzinów.
– To przez te intensywne gospodarowanie – mawiał Joe, opierając się na łopacie, żeby pociągnąć potężny łyk herbaty z kubka. – Specjalizacja zabija różnorodność. Poza tym, ludzie wcale nie chcą różnorodności. Chcą, aby wszystko wyglądało jednako. Pomidory mają być okrągłe i czerwone, mimo że podługowate, żółte smakują daleko lepiej. Czerwone tylko lepiej wyglądają na półkach. – Machnął dłonią ponad działką, obejmując tym gestem równe, zadbane rzędy warzyw, pnące się w górę nasypu, oraz skonstruowane domowym przemysłem szklarnie w zrujnowanej budce dróżnika i drzewka owocowe z gałęziami starannie przymocowanymi do muru. – Tutaj rosną takie rośliny, których nie znajdziesz nigdzie indziej w całej Anglii – powiedział cichym głosem. – A w moim kredensie są takie nasiona, których już może nie ma w żadnym innym miejscu na świecie.
Jay słuchał jego słów w trwożnym podziwie. Nigdy wcześniej nie interesował się jakimikolwiek roślinami. Z ledwością odróżniał jabłko odmiany Granny Smith od odmiany Red Delicious. Oczywiście wiedział, co to są ziemniaki, ale o czymś takim jak „modre tubery” czy „świerkowe tubery” nie słyszał nigdy w życiu. Myśl, że ten nasyp kolejowy skrywa niezwykłe sekrety, że rosną na nim tajemnicze, dawno zapomniane rośliny, których jedynym strażnikiem jest samotny, stary człowiek – wzniecała w Jayu gorączkowy entuzjazm, jakiego wcześniej nie umiałby sobie nawet wyobrazić. W dużej mierze sprawiał to sam Joe: jego opowieści, wspomnienia, niezwykła, wewnętrzna energia. Jay zaczął dostrzegać u Joego coś, czego wcześniej nigdy nie dostrzegł u nikogo innego. Powołanie. Poczucie celu i sensu w życiu.
– Czemu właściwie wróciłeś, Joe? – zapytał pewnego razu. – Czemu po tych wszystkich podróżach zdecydowałeś się tu wrócić?
Joe rzucił mu szczególne spojrzenie spod daszka swojej górniczej czapki.
– To część mego planu, chłopcze – oznajmił. – Ale nie zamierzam zostać tu na zawsze. Pewnego dnia znowu wy jadę. Już całkiem niedługo.
– A dokąd?
– Pokażę ci.
Sięgnął do kieszeni flanelowej koszuli i wyciągnął zniszczony skórzany portfel. Z jego wnętrza wyjął i starannie rozpostarł zdjęcie wycięte z jakiegoś czasopisma, dbając o to, aby nie naderwać papieru w miejscu wytartych, białych zgięć. Na fotografii widniał dom.
– Co to takiego? – spytał Jay, patrząc spod oka na zdjęcie. Budynek wyglądał dość zwyczajnie – był to duży dom o ścianach z kamienia w kolorze wyblakłego różu, z długim pasem ziemi od frontu, obsadzonym zadbanymi rzędami rozmaitej roślinności. Joe ponownie wygładził papier.
– To moje chatto, chłopcze – odparł z dumą. – W Bordo, we Francji. Moje chatto z winnicą i stuletnim sadem, w którym rosną brzoskwinie i drzewka migdałowe, jabłonie i grusze. – Jego oczy znów rozbłysły niezwykłym światłem. – Gdy już uzbieram dostateczną ilość pieniądza, kupię go. Pięć tysiączków powinno wystarczyć. A wtedy będę robił najlepsze wino na całym południu. Chatto Cox, 1975. No, i jak ci się to widzi?
Jay przyglądał mu się z powątpiewaniem.
– W Bordo słońce świeci przez cały rok – ciągnął Joe radośnie. – Pomarańcze w styczniu. Brzoskwinie jak piłki krykietowe. Oliwki. Kiwi. Migdały. Melony. I do tego bezkresna przestrzeń. Przez wiele mil nic tylko ogrody i winnice, ziemia tania jak ugór. Gleba niczym tłusty, owocowy placek. Piękne dziewczyny ugniatające winogrona bosymi stopami. Raj. Najprawdziwszy raj.
– Pięć tysięcy funtów to kupa pieniędzy – zauważył Jay sceptycznie. Joe jednak tylko postukał koniuszkiem palca w nos.
– Dopnę swego – stwierdził tajemniczo. – Jeżeli czegoś bardzo pragniesz, w końcu zawsze to osiągniesz.
– Ale ty przecież nawet nie znasz francuskiego.
W odpowiedzi Joe wyrzucił z siebie nagły potok szybkich, niezrozumiałych dźwięków, nie mających nic wspólnego z jakimkolwiek językiem, który Jayowi zdarzyło się słyszeć do tej pory.
– Joe, ja się uczę francuskiego w szkole – poinformował Jay. – Francuski nie ma nic wspólnego…
Joe spojrzał na niego pełnym pobłażania wzrokiem.
– To dialekt, chłopcze – oznajmił. – Nauczyłem się go od Cyganów w Marsylii. Więc wierz mi, będę tam pasował jak mało kto.
Starannie złożył zdjęcie i schował do portfela. Jay wgapiał się w niego z podziwem, teraz już całkowicie przekonany o prawdziwości jego słów.
– Pewnego dnia obaczysz, co mam na myśli, chłopcze. Tylko poczekaj.
– A czy ja mógłbym pojechać tam z tobą? – spytał rozgorączkowany Jay. – Zabrałbyś mnie ze sobą?
Joe z poważną miną, z głową przechyloną na jedną stronę, zaczął się zastanawiać nad tym pytaniem.
– Mógłbym cię zabrać, chłopcze, jeślibyś chciał. Tak, mógłbym to zrobić.
– Obiecujesz?
– W porządku. – Joe uśmiechnął się szeroko. – Obiecuję. Cox i Mackintosh, najlepsi pioruńscy producenci wina w Bordo. Odpowiada ci?
Za spełnienie tych marzeń wychylili toast ciepłym winem z jeżyn, rocznik 1973.