Lansquenet, maj 1999
Jay był pochłonięty pracą w ogrodzie, gdy zjawiła się Popotte z pocztą. Była małą, okrągłą kobietą o pogodnej twarzy, w szkarłatnym swetrze. Zawsze zostawiała swój staroświecki rower przy głównej drodze i donosiła pocztę ścieżką na piechotę.
– Eh, monsieur Jay – westchnęła ciężko, wręczając mu pakiet kopert. – Nie mógłbyś mieszkać nieco bliżej szosy?! Jeżeli jest dla ciebie jakaś przesyłka moje tournee zawsze przeciąga się o pół godziny. Za każdym razem, gdy się tu zjawiam, ubywa mi co najmniej dziesięć kilo. Tak dłużej być nie może! Musisz wystawić sobie skrzynkę na listy przy drodze!
Jay rozpromienił się w uśmiechu.
– Wejdź do środka i skosztuj jednego ze świeżych chaussons aux pommes wyrobu Poitou. Nastawiłem już kawę. Właśnie zamierzałem zrobić sobie przerwę.
Popotte przybrała na tyle surowy wyraz twarzy, na ile pozwalała jej pogodna fizjonomia.
– Eh, Rosbif, czy ty przypadkiem nie próbujesz mnie przekupić?
– Nie, madame – ponownie uśmiechnął się szeroko. – Za to próbuję sprowadzić cię na złą drogę.
Roześmiała się.
– No, może tylko jeden pasztecik. Rzeczywiście potrzeba mi kalorii.
Gdy zajęła się jedzeniem, Jay zabrał się za pocztę. Rachunek za elektryczność; kwestionariusz statystyczny z merostwa w Agen; mała, płaska paczuszka, zawinięta w brązowy papier, zaadresowana drobnym, starannym, niemal dobrze znanym charakterem pisma.
Opatrzona znaczkiem ze stemplem Kirby Monckton.
Jay poczuł, jak mu drżą ręce.
– Mam nadzieję, że to nie same rachunki – wtrąciła Po potte, częstując się kolejnym pasztecikiem. – Przykro by mi było, gdybym się tak wysilała tylko po to, by przynieść ci niechcianą makulaturę.
Jay z trudnością rozpakował pakiecik.
Dwukrotnie musiał odłożyć pakiecik, by ustało trzęsienie rąk. Papier pakowy był gruby, wzmocniony jeszcze kawałkiem tektury. Wewnątrz nie znalazł żadnej notatki, a jedynie kawałek żółtego papieru starannie owinięty wokół niewielkiej ilości czarnych nasion. Na papierze widniało tylko jedno słowo wypisane starannie ołówkiem: „Specjały”.
– Dobrze się czujesz? – zaniepokoiła się Popotte. Musiał wyglądać dziwacznie z kawałkiem papieru w jednej, nasionami w drugiej ręce, ustami szeroko rozwartymi ze zdumienia.
– To nasiona z Anglii… oczekiwałem tej przesyłki – wy krztusił Jay. – Ale zupełnie… zupełnie o tym zapomniałem.
Kręciło mu się w głowie od możliwych wyjaśnień. Poczuł się nagle odrętwiały, przytłoczony potęgą owej niewielkiej paczuszki nasion. Pociągnął potężny łyk kawy, a potem rozsypał nasiona po żółtym papierze i zaczął się im uważnie przyglądać.
– Nie wyglądają jakoś szczególnie – zauważyła Popotte.
– Nie, rzeczywiście nie wyglądają – zgodził się Jay. By ło ich najwyżej sto, więc nawet nie pokrywały całej jego dłoni.
– Na Boga jedynego, tylko przypadkiem nie kichnij – doszedł go zza pleców głos Joego i Jay niemal zrzucił na siona na podłogę. Starszy pan stał oparty o kuchenną szafkę, w tak nonszalanckiej pozie, jakby nigdy nie zniknął. Miał na sobie całkiem zwariowane szorty z madrasu, T-shirt z logo „Born to Run” Bruce’a Springsteena oraz swoje górnicze buty i kaszkiet. Gdy tak stał, wydawał się nadzwyczaj realny, ale wzrok Popotte ani przez moment nie zarejestrował jego obecności, mimo że zdawała się patrzeć wprost na niego. Joe uśmiechnął się szeroko i kon spiracyjnym gestem przytknął palec do ust.
– Spokojnie, chłopcze. Nie ponaglaj jej – oznajmił ła godnie. – Ja tymczasem rzucę okiem na ogród.
Jay nie odrywał od niego wzroku, gdy spacerowym krokiem wymaszerował z kuchni w stronę warzywnika, z trudem zwalczając w sobie przymus, by pobiec za nim. Popotte odstawiła kubek z kawą i spojrzała na niego zaciekawionym wzrokiem.
– Monsieur Jay, czy przypadkiem nie smażyłeś dzisiaj dżemu?
Pokręcił przecząco głową. Poza jej ramieniem, przez kuchenne okno, widział Joego pochylającego się nad prowizorycznie skleconym inspektem.
– Hmm. – Popotte wciąż wyglądała na nieprzekonaną i mocno wciągała nosem powietrze. – Wydawało mi się, że snuje się tu szczególny zapach. Czarnej porzeczki. Palonego karmelu.
A więc ona też wyczuła jego obecność. Na Pog Hill Lane zawsze królowały podobne zapachy – drożdży, owoców, skarmelizowanego cukru – czy w danej chwili Joe robił wino, czy też nie. Owa woń przenikała chodniki w jego domu, zasłony, drewniane meble. Zawsze ciągnęła się za Joem, przesiąkała jego ubrania, a nawet przedzierała się przez odór dymu papierosów.
– Chyba powinienem zabrać się z powrotem do roboty – oznajmił Jay, starając się, by jego głos brzmiał bezna miętnie. – Te nasiona powinny jak najszybciej znaleźć się w gruncie.
– Naprawdę? – Tym razem Popotte wbiła w nasiona szczególne spojrzenie. – A więc to coś specjalnego?
– No właśnie – odparł. – Coś nadzwyczaj specjalnego.