Sierpień okazał się katastrofalnie mokry. Padało przynajmniej co drugi dzień, przez resztę czasu niebo pokrywały gęste chmury, drzewami i uprawami zaś targał gwałtowny wiatr. Joe kręcił jedynie głową i twierdził, że czegoś podobnego właśnie się spodziewał. Był jednak w tym odosobniony. Deszcz okazał się bezlitosny – wymywał wierzchnią warstwę gleby i odkrywał wszystkie korzenie. Dlatego nawet podczas ulewy Jay wychodził do sadu i okrywał podstawy pni drzew starymi kawałkami chodników, by uchronić je od gnicia. Była to kolejna sztuczka, którą swego czasu podpatrzył na Pog Hill Lane. Spełniała też swoje zadanie. Mimo to wiadomo było, że bez dostatecznej ilości słońca, owoce i tak opadną niedojrzałe. Joe jedynie wzruszał ramionami. Ostatecznie przyjdą kolejne lata. Jay nie był tego taki pewien. Od czasu powrotu starszego pana, stał się nienaturalnie wyczulony na zachodzące w nim przemiany – dostrzegał najdrobniejsze drgnięcia twarzy, po wielokroć rozważał każde słowo. Nie umknęło jego uwagi, że Joe stawał się coraz mniej rozmowny, a jego kontur niekiedy się rozmywał, i że radio – od maja ustawione na stację nadającą stare przeboje – teraz niekiedy wydawało z siebie tępe trzaski, zanim nastroiło się na odpowiednią częstotliwość, tak jakby sam Joe był szczególnym sygnałem, powoli odpływającym w nicość. Co gorsza, Jay odnosił niekiedy wrażenie, że w pewnym sensie on sam ponosi za to winę, że Lansquenet niejako przytłacza, przyćmiewa Joego. Deszcz i niskie temperatury przesyciły niezwykłą wilgocią unoszący się w jego domu aromat cukru, owoców, drożdży i dymu – aromat zawsze tak charakterystyczny dla Pog Hill. Niekiedy jednak te zapachy też zanikały i w tych strasznych momentach Jay czuł się całkowicie samotny, opuszczony przez Boga i ludzi, pogrążony w nieutulonym żalu, niczym człowiek siedzący przy łóżku konającego przyjaciela, niecierpliwie wyczekujący kolejnego oddechu.
Od czasu incydentu z osami Marise już go nie unikała. Witali się ponad ogrodzeniem czy żywopłotem i chociaż ona rzadko bywała wylewna czy choćby przyjacielska, Jay odnosił wrażenie, że nieco go polubiła. Niekiedy nawet wdawali się w rozmowę. Wrzesień był dla niej bardzo pracowitym miesiącem: winorośl miała już w pełni uformowane owoce, które powoli nabierały odpowiedniego odcienia żółtości, ale padający od miesiąca deszcz sprowadzał wiele problemów. Narcisse twierdził, że powodem tak katastrofalnej pogody tego lata jest globalne ocieplenie. Inni mruczeli coś pod nosem o El Nino, zakładach chemicznych w Tuluzie i trzęsieniu ziemi w Japonii. Mireille Faizande zaciskała wargi i złowrogo napomykała coś o Ostatnich Podobnych Czasach. Josephine natomiast mówiła bez przerwy o straszliwym lecie 1975 roku, kiedy to Tannes wyschła zupełnie, a do wioski z bagnisk przybiegały zarażone wścieklizną lisy. Co prawda teraz nie padało co dzień, jednak słońce – jeżeli już w ogóle przenikało przez chmury – przypominało zmatowiałą monetę i nie dawało żadnego ciepła.
– Jak tak dalej pójdzie tej jesieni nikt nic nie będzie miał z sadów – ponuro oznajmiał Narcisse. Już teraz morele, brzoskwinie i inne owoce o delikatnej skórce należało spisać na straty. Deszcz wżerał się w ich delikatny miąższ, tak że opadały przegniłe na ziemię, zanim jeszcze zdążyły dojrzeć. Pomidory nie chciały się rumienić – podobnie zresztą jak jabłka i gruszki. Co prawda ich woskowata skórka ochraniała je nieco przed wilgocią, ale nie w dostatecznym stopniu. Najgorzej jednak miała się winorośl.
Joe oznajmił, że winogrona wyjątkowo potrzebują słońca, szczególnie te dojrzewające później, jak odmiana chenin na szlachetne wino, ponieważ one właśnie powinny wyschnąć nieco na słońcu – niczym rodzynki. Ten gatunek dojrzewał dobrze w Lansquenet, dzięki nadzwyczajnemu położeniu wioski nad bagniskiem, dzięki długim gorącym latom i oparom, jakie żar słońca unosił znad rzeki. Tego roku jednak pourriture noble nie miała w sobie nic szlachetnego – była najzwyczajniejszą w świecie zgniłą pleśnią. Marise, oczywiście, robiła co mogła. Sprowadziła z miasta specjalną folię, którą rozpięła nad winoroślą za pomocą metalowych haków. To chroniło grona przed najgorszymi ulewami, ale w żaden sposób nie zabezpieczało podmytych korzeni. Poza tym przez plastik nie przenikały tak rzadkie teraz promienie słońca, a do tego pod tym płaszczem owoce ulegały zaparzeniu. Gleba już dawno temu zamieniła się w błotnistą zupę. Marise, podobnie jak Joe, okładała ją kawałkami chodników i kartonami, by uniknąć dalszych zniszczeń. Jednak na próżno.
Ogród Jaya miał się niewiele lepiej. Był co prawda bardziej oddalony od bagniska, położony dużo wyżej od rzeki, a więc mogły się tu tworzyć naturalne kanały odwadniające odprowadzające nadmiar wilgoci. Jednak tego roku Tannes wezbrała tak bardzo, że wylała na grunty Marise i niebezpiecznie zbliżyła się do posiadłości Jaya, podmywając przy tym brzegi tak gwałtownie, że do wody wciąż wpadały potężne kęsy ziemi. Rosa miała stanowczy zakaz zbliżania się do rzeki.
Jęczmień zgnił na polach. Wszelkie uprawy wokół Lansquenet już w zasadzie zostały oddane we władanie deszczu. Na jednym z zagonów Briancona zboże ułożyło się w tajemniczy krąg i co bardziej gadatliwi z klientów Josephine zaczęli przebąkiwać coś o przybyszach z kosmosu, chociaż Roux utrzymywał z uporem, że najmłodszy syn Briancona, niezła szelma, i jego dziewczyna wiedzą na temat owego nadprzyrodzonego zjawiska dużo więcej, niż skłonni byliby wyznać. Sam Briancon oznajmił, że pszczoły też nie produkują dość miodu tego roku, a i jego jakość nie jest najlepsza z powodu skąpej ilości kwiatów. Powoli stawało się oczywiste, że nadchodzącej zimy trzeba będzie zacisnąć pasa.
– Już i tak ciężko było do tej pory zarobić na zbiorach tyle, by mieć jeszcze na prowadzenie gospodarki w następnym roku – wyjaśniał Narcisse. – A w przypadku nieurodzaju trzeba sadzić na kredyt. I do tego dzierżawa gruntu staje się coraz mniej opłacalna! – Wlał ostrożnie porcję armaniaku do resztki kawy, po czym wychylił wszystko jednym haustem. – Na słonecznikach czy kukurydzy nikt już teraz nie zarobi – oznajmił. – Nawet produkcja kwiatów i sadzonek nie przynosi dzisiaj takiego dochodu jak onegdaj. Potrzeba nam jakiejś nowej uprawy.
– Posadźmy ryż – rzucił Roux.
Tymczasem Clairmont, pomimo nie najlepszych interesów tego lata, był o wiele mniej przygnębiony niż reszta mieszkańców wioski. Jakiś czas temu udał się na kilka dni na północ wraz z Lucienem Merle’em i powrócił pełen entuzjazmu oraz nowych planów rozwoju Lansquenet. W końcu wyszło na jaw, że razem opracowali jakiś wyjątkowy sposób promocji Lansquenet w regionie Agen, chociaż w kwestii szczegółów obaj pozostawali wyjątkowo tajemniczy. Również Caro zdawała się rozświergotana i zadowolona z siebie. Wpadła do Jaya na farmę dwukrotnie, „po drodze”, jak stwierdziła – mimo że jego grunty leżały wiele mil od szlaków jej normalnego urzędowania – i, oczywiście, została na kawę. Przyniosła wiele plotek, zachwyciła się sposobem odnowienia domu, wykazała nadzwyczajną ciekawość postępami prac nad książką, po czym dała Jayowi do zrozumienia, że jej wpływy w lokalnych kołach literackich niechybnie zapewnią jego powieści wielki sukces.
– Powinieneś postarać się o nawiązanie korzystnych kontaktów we Francji – stwierdziła, popisując się tym sa mym szczególną naiwnością. – Wiesz, Toinette Merle ma mnóstwo znajomości wśród ludzi mediów. Być może mo głaby ci załatwić wywiad w lokalnej prasie?
Jay wyjaśnił cierpliwie, z trudem powstrzymując się od śmiechu, że jednym z głównych powodów jego wyprowadzki do Lansquenet była chęć uniknięcia kontaktów z mediami.
Caro uśmiechnęła się głupawo, po czym napomknęła coś o artystycznym temperamencie.
– Uważam jednak, że powinieneś to rozważyć – nalega ła. – Jestem pewna, że obecność słynnego pisarza bardzo pomogłaby w promocji naszej wioski.
Jay prawie jej nie słuchał. Kończył już książkę, na którą podpisał kontrakt z Worldwide – wielkim międzynarodowym domem wydawniczym – i sam wyznaczył sobie termin jej oddania na październik. Poza tym pracował usilnie nad ulepszeniem starych kanałów drenażowych na swoich gruntach, wykorzystując betonowe rury dostarczone przez Georges’a. W jednym miejscu zaczął też przeciekać dach, ale Roux zaoferował się, że pomoże Jayowi to nareperować. W ten sposób był co dzień zbyt zajęty, by poświęcać jakiekolwiek myśli Caro i jej planom.
Pewnie właśnie dlatego tak bardzo zaskoczył go ten artykuł w gazecie. W ogóle nic by o nim nie wiedział, gdyby Popotte nie zauważyła go w lokalnym dzienniku z Agen i nie wycięła, by mógł przeczytać. Popotte okazała wzruszające zadowolenie, jednak Jay poczuł się bardzo nieswojo. Był to pierwszy znak, że ludzie znają miejsce jego pobytu. Jay nie potrafił sobie przypomnieć, co dokładnie napisano w tym artykule – pamiętał, że znalazło się tam wiele nonsensów na temat jego wcześniejszej, błyskotliwej kariery oraz nieco rozwodzenia nad tym, jak umknął z Londynu, by odnaleźć się na nowo w Lansquenet. Większość tekstu opierała się zresztą na pochodzących z niewiadomych źródeł frazesach i mętnych spekulacjach. Znacznie gorsze było to, że artykułowi towarzyszyło zdjęcie zrobione w Cafe des Marauds czternastego lipca, ukazujące Jaya, Georges’a, Roux, Briancona i Josephine siedzących przy barze z kuflami małego jasnego w rękach. Jay miał na sobie czarny T-shirt i szorty z madrasu, a Geroges palił gauloise’a. Jay nie pamiętał, kto zrobił owo zdjęcie. Mógł być to każdy. Podpis pod fotografią głosił: „Jay Mackintosh wraz z przyjaciółmi w Cafe des Marauds, Lansquenet sous Tannes”.
– Cóż, chłopcze, żadną miarą nie udałoby ci się utrzymać tego w tajemnicy na zawsze – spostrzegł filozoficznie Joe, gdy Jay mu o tym opowiedział. – Wcześniej czy później i tak wszystko musiało wyjść na jaw.
Jay siedział wówczas przy maszynie, z butelką wina z jednej i filiżanką kawy z drugiej strony. Joe miał na sobie T-shirt z napisem: „Elvis żyje, ma się świetnie i mieszka w Sheffield”. Nie umknęło uwagi Jaya, że coraz częściej kontur Joego lekko się rozmywał, jak na prześwietlonej fotografii.
– Nie rozumiem czemu – nachmurzył się. – Ostatecznie, jeżeli mam ochotę mieszkać właśnie tutaj, to wyłącznie moja sprawa, nie?
Joe potrząsnął głową.
– Tak. To być może. Ale w ten sposób nie uda ci się ciągnąć w nieskończoność, hę? Musisz uporządkować papiery. Załatwić różne dokumenty. Zająć się praktyczną stroną życia. Tysiączkami i w ogóle. Już wkrótce będziesz zmuszony się do tego zabrać.
To prawda. Cztery miesiące w Lansquenet poważnie nadszarpnęły jego oszczędności. Remont domu, meble, narzędzia, wydatki związane z ogrodem, codziennym życiem, reperacją drenażu plus, oczywiście, zakup samej posiadłości – pochłonęły nadspodziewaną ilość pieniędzy.
– Już wkrótce będę miał przypływ gotówki – odparł Jay. – Lada dzień podpiszę kontrakt na książkę.
Rzucił od niechcenia oferowaną mu sumę, pewien, że Joe zastygnie w trwożnym podziwie. On jednak tylko wzruszył ramionami.
– Tak. No cóż, po mojemu lepszy funciak w garści niż suty czek w drodze – oznajmił kwaśno. – Chciałem jedynie przypilnować, byś wszystko należycie sobie poukładał. Upewnić się, że nie zginiesz w życiu.
„Zanim odejdę”. Joe nie musiał mówić tych słów. Zawisły między nimi równie ciężko, jakby zostały wypowiedziane na głos.