Od czasu spotkania przy rzece Jay widywał Rosę tylko z pewnej odległości. Kilka razy zdawało mu się, że dziewczynka obserwuje go przez żywopłot, a raz nawet był całkiem pewien, że dobiegły go ciche kroki zza rogu domu. Często też dostrzegał ślady jej działalności. Na przykład modyfikacje smoczej głowy. Miejsce girlandy z podkradzionych czerwonych wstążeczek zajmowały teraz wianki z kwiatów, liści i ptasich piór. Poza tym Jay co i rusz natykał się na rysunki – domu, ogrodu, patykowatych ludzików bawiących się pod niemożebnie fioletowymi drzewami – przyklejone do pniaków, na papierze już marszczącym się od słońca i wilgoci. Wówczas nie umiał zdecydować, czy te cuda miały być prezentami, zabawkami czy może rzucanymi mu wyzwaniami. Rosa była równie wymykająca się wszelkiej definicji jak jej matka, ale równie ciekawska jak jej kózka, a do tego ich spotkanie musiało utwierdzić ją w przekonaniu, że Jay jest całkiem nieszkodliwy.
Pewnego razu ujrzał je obie razem. Marise pracowała po drugiej stronie żywopłotu. Przez jakiś czas Jay mógł wyraźnie obserwować jej twarz i po raz kolejny zdumiał się, jak bardzo ta kobieta różni się od heroiny jego opowieści. Zdołał zauważyć wysoką, delikatną linię jej brwi, cienką ale pełną wdzięku linię ust, ostro zarysowane kości policzkowe, ledwo muśnięte opalenizną. W odpowiedniej oprawie mogłaby uchodzić za piękność. Nie miała w sobie nic z przysadzistości czy pulchnej apetyczności miejscowych kobiet w stylu Popotte. Daleko jej też było do ciemnego kolorytu młodych dziewcząt z wioski. Nie. Prezentowała surową, jasną w tonacji, północną urodę o filigranowych rysach pod burzą rudych włosów. Tego dnia Jay spostrzegł jakiś ruch za jej plecami. Marise wyprostowała się gwałtownie i w tym momencie mógł zaobserwować kolejną z jej transformacji. Ruszała się zwinniej niż kotka, odwróciła się błyskawicznie – nie w jego stronę, lecz w całkiem innym kierunku – ale nawet prędkość, z jaką to uczyniła, nie była w stanie zatrzeć na jej twarzy wyrazu… czego właściwie?
Przerażenia?
Trwało to krócej niż sekundę. Zaraz potem Rosa skoczyła na nią z rozpostartymi ramionami, z piskiem wesołości i twarzą przeciętą radosnym, urokliwym uśmiechem. Kolejny szok. Jay wyobrażał sobie, że jest to nieśmiałe dziecko, być może kryjące się wśród winorośli w ten sam sposób, w jaki on ukrywał się przed Zethem za dawnych czasów w Nether Edge. Tymczasem w jej oczach ujrzał uwielbienie dla matki w jak najczystszej formie. Patrzył jak zahipnotyzowany, gdy dziecko wspinało się na Marise niczym na drzewo, oplatało ją nóżkami w pasie, obdarzało pełnym zachwytu uśmiechem i obejmowało z całej siły za szyję. Przez chwilę Marise przyciskała ją do siebie i wówczas dojrzał skierowane ku sobie ich profile. Dłonie Rosy przesuwały się po twarzy matki, a z jej gardła wydobywała się śpiewna mowa głuchych. Marise pocierała delikatnie swoim nosem o nos córki, jej twarz zaś rozjaśniał taki blask, jakiego nigdy nie umiałby sobie wyobrazić. Nagle poczuł palący wstyd na myśl, że mógł uwierzyć, czy prawie uwierzyć Mireille sugerującej, iż Marise nieodpowiednio traktuje swoje dziecko. Ich miłość była tak wyrazista, że powietrze wokół zdawało się nabierać nowej, słonecznej jakości. Wymiana czułości pomiędzy nimi była całkowicie, idealnie bezgłośna.
Po chwili Marise postawiła Rosę na ziemi i zaczęła do niej przemawiać w języku migowym. Jay nigdy nie widział czegoś podobnego i teraz uderzyła go żywość tych gestów i towarzysząca im wielorakość wyrazów twarzy. Rosa zamigała coś w odpowiedzi, jakby natarczywie. Ruchy rąk były zbyt szybkie, by dać Jayowi jakiekolwiek pojęcie o temacie ich rozmowy. Znajdowały się w zaklętym kręgu własnej prywatności. Ich rozmowa była czymś najbardziej intymnym – Jay w całym swoim życiu nie widział równie emocjonalnej sceny.
Marise zaśmiała się bezgłośnie, podobnie jak jej córka. Uśmiech rozjaśnił jej twarz niczym promień słońca padający przez szybę. Rosa też się śmiała i jednocześnie pocierała brzuch rączkami oraz tupała nogami. Cały czas, gdy wymieniały zdania, trzymały się w uścisku, jakby każda część ich ciała czynnie uczestniczyła w rozmowie, jak gdyby zyskiwały w ten sposób więcej istotnych informacji.
Od tego wydarzenia rozmyślał o nich dużo częściej. Wykroczyło to już poza czyste zainteresowanie historią ich życia i nabrało nowej wartości, której nie umiał zdefiniować. Josephine droczyła się z nim na ten temat, zaś Narcisse powstrzymał się od wszelkich komentarzy, niemniej gdy Jay coś wspominał na temat Marise, w jego oczach zapalało się szczególne światełko, świadczące o pełnym zrozumieniu. A Jay rozprawiał o niej wyjątkowo często. Po prostu nie umiał się pohamować. Niestety, jedyną osobą chętnie rozmawiającą z nim w nieskończoność na temat Marise, była Mireille Faizande. Jay odwiedził ją już kilkakrotnie, ale nigdy nie zdobył się na to, by opisać ową niezwykle intymną scenę pomiędzy matką a córką, której przypadkowo był świadkiem. Gdy kiedykolwiek próbował dać Mireille do zrozumienia, że być może Marise i Rosę łączą o wiele cieplejsze stosunki, niż ona mogłaby się spodziewać, starsza pani reagowała pogardą.
– A co ty możesz o tym wiedzieć? – pytała wojowniczo. – Nie masz pojęcia, jaka ona jest naprawdę. – W tej samej chwili jej wzrok powędrował ku wazonowi pełnemu świeżych róż, tkwiącemu na środku stołu. Obok stała fotografia ukazująca roześmianego chłopaka na motorze. Tony’ego.
– Ona wcale nie chce jej wychowywać – oznajmiła przyciszonym głosem. – Tak jak w gruncie rzeczy wcale nie chciała mojego syna. – Nagle jej spojrzenie gwałtow nie stwardniało. – Wzięła sobie mojego chłopca, podobnie jak bierze wszystko inne w posiadanie. By to zniszczyć. Zabawić się, a następnie porzucić. I podobnie traktuje też moją Rosę. – Jej dłonie znowu zaczęły mocno drżeć. – To z jej winy dziecko jest teraz głuche – oznajmiła. – Tony był absolutnie doskonały. Nic podobnego nie mogło pochodzić od naszej rodziny. Natomiast ona jest podła. Podła i zła. Niszczy wszystko, czego się dotknie.
Ponownie spojrzała na fotografię opartą o wazon.
– Przez ten cały czas najzwyczajniej w świecie go oszukiwała. Zawsze był w jej życiu inny mężczyzna. Człowiek z jej szpitala.
– Czy była chora? – zainteresował się Jay. Mireille prychnęła pogardliwie.
– Chora? Tak właśnie twierdził Tony. Uważał, że potrzebuje wsparcia i ochrony. Pomimo swojego młodego wieku, mój Tony był dla niej niczym opoka. Taki silny, taki prostoduszny. Wydawało mu się, że każdy jest równie prostoduszny i uczciwy jak on. – Spojrzała na róże w wazonie. – Widzę, że nie próżnowałeś – oznajmiła chłodno. – Przywróciłeś moje biedne róże do życia.
Owo zdanie zawisło między nimi niczym gęsty dym.
– Próbowałam zdobyć się wobec niej na współczucie – oznajmiła po chwili Mireille. – Ze względu na Tony’ego. Ale nawet wtedy nie przychodziło mi to łatwo. Chowała się po kątach domu, nie chciała z nikim rozmawiać – nawet z najbliższymi członkami rodziny. A potem nagle, z nie wiadomych powodów, popadała w istną furię. Wrzeszczała i rzucała wokół przedmiotami. Niekiedy raniła się nożami, żyletkami, wszystkim, co wpadło jej w ręce. Musieliśmy chować wszelkie rzeczy, które mogłyby być niebezpieczne.
– Jak długo byli małżeństwem? Mireille wzruszyła ramionami.
– Niecały rok. Dłużej trwało ich narzeczeństwo. Gdy Tony umarł, miał zaledwie dwadzieścia jeden lat.
Znowu zaczęła poruszać gwałtownie rękami – zaciskając i rozkurczając dłonie.
– Nie mogę przestać o tym myśleć – oznajmiła w końcu. – O nich obojgu. Zapewne pojechał za nią, gdziekolwiek udała się po wyjściu ze szpitala. I zamieszkał w pobliżu, by nie tracić jej z oczu – by bez trudu mogli się spotykać. Eh, nie mogę zapomnieć o tym, że przez cały rok małżeństwa z Tonym, nawet gdy nosiła w łonie jego dziecko, ta suka w duchu się z niego naśmiewała. Naśmiewała się z mojego chłopca.
Wbiła w Jaya wojownicze spojrzenie.
– Pomyśl więc o tym, zanim zaczniesz opowiadać o sprawach, których nie jesteś w stanie zrozumieć, dobrze? Pomyśl o tym, co zrobiła mojemu synowi.
– Przepraszam, jeżeli wolałaby pani o tym nie mówić… Mireille parsknęła pogardliwie.
– To inni ludzie nie chcą o tym mówić – oznajmiła kwa śnym głosem. – Nie chcą się nad tym zastanawiać, bo wygodniej im myśleć, że to tylko bezładna paplanina starej Mireille. Mireille, która nigdy nie pozbierała się po śmierci jedynego syna. O ileż prościej jest nie wtrącać się w te sprawy i pozwolić tej kobiecie spokojnie egzystować bez względu na fakt, że ukradła mi mojego chłopca, a potem doprowadziła go do zguby, eh? Tylko dlatego, że miała taką możliwość, podobnie jak teraz z Rosą. – W tym momencie głos się jej załamał, ale czy z powodu smutku czy wściekłości, Jay nie umiał powiedzieć. Jednak już po chwili jej twarz znów złagodniała i pojawił się na niej wyraz niemal zadowolenia.
– Tyle że ja jej jeszcze pokażę – oznajmiła. – Już w przyszłym roku, eh, gdy nagle zabraknie jej dachu nad głową. Kiedy wygaśnie dzierżawa. Będzie musiała się u mnie zjawić, jeżeli zechce tu pozostać. – Twarz Mireille nagle skamieniała w maskę przebiegłości.
– Czemu właściwie miałaby chcieć tu pozostać? – Zaw sze, rozmawiając o Marise, dochodził do tego pytania. – Co ją trzyma w tej wiosce? Nie ma tu żadnych przyjaciół. Nikt się o nią nie troszczy. Jeżeli zapragnęłaby wyjechać z Lansquenet, co lub kto mogłoby ją zatrzymać?
Mireille zaśmiała się złowieszczo.
– Niech poczuje, że jest w gwałtownej potrzebie – oznajmiła sucho. – Ona mnie potrzebuje. I dobrze wie dlaczego.
Starsza pani odmówiła jednak jakichkolwiek dalszych wyjaśnień w tej sprawie, a gdy Jay odwiedził ją ponownie, okazała się mało rozmowna i bardzo spięta. Zrozumiał wówczas, że któreś z nich naruszyło nieprzekraczalną granicę intymności, postanowił więc zachować na przyszłość większą ostrożność. Tymczasem przekupywał ją różami. Ona przyjmowała je całkiem radośnie, jednak już więcej nie próbowała mu się zwierzać. Jay musiał się zadowolić tymi strzępkami informacji, które do tej pory zdołał uzyskać.
Tym, co najbardziej fascynowało go w sprawie Marise, była rozbieżność opinii na jej temat. Każdy miał w tej kwestii określone zdanie, chociaż nikt, z wyjątkiem Mireille, nie wiedział nic konkretnego. Dla Caro Clairmont Marise stanowiła uosobienie nieszczęsnej pustelnicy. Dla Mireille – niewiernej żony, świadomie wykorzystującej naiwność męża. Dla Josephine – dzielnej kobiety, samotnie wychowującej dziecko. Dla Narcisse’a – zręcznej bizneswoman, pragnącej zachować prawo do prywatności. Natomiast Roux, który pracował u niej za dawnych lat, gdy jeszcze nieustannie podróżował w dół i w górę rzeki, zapamiętał ją jako spokojną, nad wyraz uprzejmą kobietę, nigdy nie rozstającą się ze swoim dzieckiem, trzymającą córkę w nosidle na plecach nawet w polu, przynoszącą mu zimne piwo, gdy było gorąco i zawsze płacącą gotówką.
– Niektórzy nie patrzą na nas zbyt przychylnym okiem – oznajmił z uśmiechem. – Wędrowcy rzeki, wieczni po dróżnicy. Ludziom różne rzeczy przychodzą do głowy. Zamykają przed nami wszystko, co uważają za cenne. Pilnują córek. Albo silą się na sztuczną uprzejmość. Zbyt często się uśmiechają. Poklepują po plecach i nazywają mon pote. Ale ona była inna. Zawsze zwracała się do mnie monsieur. Nie mówiła wiele. Uważała, że łączy nas umowa handlowa, jak mężczyznę z mężczyzną. – Wzruszył ramionami i wysączył do dna swoją puszkę piwa.
Każdy, z kim Jay rozmawiał, miał własne, szczególne wyobrażenie na temat Marise. Popotte pamiętała poranek, tuż po pogrzebie Tony’ego, kiedy to Marise pojawiła się u Mireille z walizką i dzieckiem w nosidle. Popotte właśnie roznosiła pocztę i znalazła się pod domem Mireille w tym samym momencie, gdy Marise pukała do drzwi.
– Mireille jej otwarła i dosłownie siłą wciągnęła do środka – wspominała listonoszka. – Dziecko spało w nosidełku, ale ten gwałtowny ruch ją obudził, więc zaczęła krzyczeć. Mireille wyrwała mi listy z dłoni i zatrzasnęła drzwi przed nosem. Ale i tak słyszałam ich głosy, zza tych drzwi, a także wrzask dziecka. – Pokręciła w zamyśleniu głową. – Myślę, że tego ranka Marise zamierzała opuścić Lansquenet – wyglądała na zdeterminowaną i z pewnością była już spakowana – jednak jakimś cudem Mireille zdołała ją od tego odwieść. Po tym wydarzeniu Marise praktycznie przestała się pokazywać w wiosce. Być może obawiała się złych języków.
Wkrótce potem posypały się plotki. Każdy miał własną wersję tej historii. Marise, jak się okazało, potrafiła w niezwykły sposób wzbudzać ciekawość, niechęć, zawiść, wściekłość.
Lucien Merle był święcie przekonany, że to ona nie dopuściła do rozwoju wioski, bo nie zgodziła się na zabudowę bagiennych nieużytków nad rzeką.
– Mogliśmy efektywnie wykorzystać te grunty – ubolewał gorzkim głosem. – Rolnictwo już nie ma przyszłości. Jedyną szansą jest dla nas turystyka. – Pociągnął długi łyk swego diabolomenthe i pokręcił głową. – Wystarczy spojrzeć na Le Pinot. Wizja jednego człowieka wystarczyła, by zapoczątkować rewolucyjne zmiany. Jednego człowieka. – Westchnął ciężko. – Założę się, że teraz jest już milionerem – oznajmił grobowym głosem.
Jay usiłował uporządkować to, co usłyszał. Miał poczucie, że w pewnym sensie zyskał drobny wgląd w sekrety Marise d’Api, ale w niektórych aspektach był takim samym ignorantem jak na samym początku. Żadna z opowieści nie zgadzała się z tym, co widział na własne oczy. Marise miała zbyt wiele twarzy, jej istota wymykała mu się niczym dym, przeciekała swobodnie między palcami. Do tego nikt nawet nie napomknął o czymś, czego Jay doświadczył owego dnia za żywopłotem: jej nieokiełzanej miłości do dziecka. A także tej krótkiej chwili autentycznego strachu – spojrzenia dzikiego zwierzęcia gotowego na wszystko, nawet na zabicie intruza, by tylko ochronić siebie i swoje młode.
Strach? Czegóż takiego ona się mogła obawiać w Lansquenet?
Jay najbardziej na świecie chciał się tego dowiedzieć.