Pog Hill, lato 1975
W miarę upływu letnich dni, Jay coraz częściej zjawiał się na Pog Hill Lane. Joe witał go z zadowoleniem, ale kiedy chłopiec nie przychodził, nigdy nie komentował tego faktu. Jay wiele czasu spędzał więc także na sekretnych zabawach nad kanałem lub w pobliżu linii kolejowej, obserwując uważnie swoje niepewne terytorium, zawsze czujnie wypatrując, czy nie nadchodzi Zeth ze swoimi przyjaciółmi. Jego skrytka nad śluzą nie była już bezpieczna, Jay zabrał więc stamtąd puszkę ze skarbami i zaczął się rozglądać za pewniejszym schowkiem. W końcu zdecydował się na wrak samochodu tkwiący na wysypisku – przylepił puszkę mocną taśmą do spodu przerdzewiałego baku. Jay bardzo polubił to stare auto. Ukryty przed ciekawskimi oczami za grubą zasłoną zieleni, godzinami urzędował rozłożony w jego wnętrzu na jedynym pozostałym siedzeniu, chłonąc zapach starej, zbutwiałej skóry. Raz czy dwa usłyszał w pobliżu głosy Zetha i jego koleżków, jednak gdy kucał w niskim kadłubie samochodu – ściskając kurczowo w dłoni amulet od Joego – nie sposób było go dojrzeć, o ile nie przeprowadziło się bliskiej i starannej lustracji okolic wraku. Jay patrzył więc i słuchał, zachwycony, że może bezkarnie szpiegować wrogów. W takich chwilach niezachwianie wierzył w moc swojego amuletu.
Kiedy lato nieubłaganie zaczęło się zbliżać ku końcowi, Jay ze zdumieniem odkrył, że zdążył bardzo polubić Kirby Monckton. Pomimo swojej początkowej niechęci, znalazł tu coś, czego nie doświadczył w żadnym innym miejscu. Lipiec i sierpień przepływały powoli, niczym potężne białe szkunery. Jay zaś wpadał na Pog Hill Lane niemal co dzień. Niekiedy przebywał sam na sam z Joem, jednak aż nazbyt często pojawiali się w domu starszego pana rozmaici goście – sąsiedzi i przyjaciele – bo Joe zdawał się nie mieć rodziny. Jay był zazdrosny o czas, który spędzał razem z Joem, bardzo niechętnie dzielił się nim z innymi ludźmi, natomiast Joe zawsze serdecznie witał wszystkich przychodzących, rozdawał im skrzynki owoców, pęczki marchwi czy pokaźne worki ziemniaków. Komuś dawał butelkę wina z jeżyn, a komuś innemu przepis na proszek do czyszczenia zębów. Był specjalistą od napojów miłosnych, herbatek ziołowych, cudownych saszetek. Goście przychodzili do niego, otwarcie po warzywa i owoce, ale często przesiadywali, szepcząc mu coś do ucha, a potem wychodzili z maleńkimi paczuszkami, owiniętymi w bibułę bądź skrawkami flaneli, wciśniętymi w dłoń lub w kieszeń.
Joe nigdy nie brał od nikogo pieniędzy. Niekiedy ludzie przynosili mu coś w podzięce: bochenek chleba, domowy placek z mięsem czy papierosy. Jay zastanawiał się, skąd Joe bierze pieniądze i jak zamierza uzbierać te 5000 funtów na swój wymarzony chateau. Ale kiedy wspominał o tym starszemu panu, ten tylko wybuchał śmiechem.
Gdy złowrogo zaczął się zbliżać wrzesień, każdy dzień nabierał specjalnego, głębokiego znaczenia, jakiejś mitycznej jakości. Jay wędrował brzegiem kanału w oparach nostalgii. Zapisywał w zeszycie to, czego dowiedział się od Joego w czasie ich długich rozmów ponad krzewami czarnej porzeczki, a potem odtwarzał w myślach swoje zapiski, gdy tylko kładł się do łóżka. Godzinami przemierzał na rowerze teraz już dobrze znane ścieżki i głęboko wdychał przepojone sadzą powietrze. Wspinał się na Upper Kirby Hill, wpatrywał się w fioletowoczarny obszar Gór Pennińskich i marzył, by mógł zostać tu już na zawsze.
Joe natomiast zdawał się niewzruszony. Niezmiennie zbierał owoce, układał je starannie w skrzynkach, przerabiał spady na dżem, wynajdywał dziko rosnące zioła, by je zrywać w czasie pełni. Na wrzosowiskach zbierał czarne jagody, a na nasypie kolejowym – jeżyny. Ze swoich pomidorów produkował chutney, z kalafiorów – pikantne pikle. Marynował też cebulę na zimę, zalewał olejem ostrą paprykę i rozmaryn, przygotowywał woreczki z lawendą na bezsenność oraz z biedrzeńcem na szybkie gojenie ran. Poza tym, oczywiście, produkował wino. Całe lato upłynęło Jayowi pod znakiem aromatu wina: fermentującego, nabierającego wieku i smaku. A było to wino najrozmaitszych rodzajów: z buraków, ze strąków groszku, z malin, z kwiatu czarnego bzu, z owoców róży, z „tuber”, ze śliwek, z pasternaku, z imbiru i z jeżyn. Cały dom przypominał jedną wielką destylarnię – rondle z owocami pyrkotały na piecu, gąsiory na podłodze czekały na przelanie płynu do butelek, muślinowe ścierki służące do przecierania owoców suszyły się na linkach, a w pobliżu, w schludnych rządkach, stały gotowe do użytku wiadra, butle i butelki, przetaki oraz lejki różnych rozmiarów.
Joe trzymał swój kocioł destylacyjny w piwnicy: wielki, miedziany, przypominający gigantyczny czajnik i choć zapewne stary – pieczołowicie wypolerowany. Joe używał go do produkcji własnego „spirytu” – surowego, przezroczystego alkoholu wyciskającego z oczu łzy – który wykorzystywał do przetwarzania letnich owoców ułożonych w błyszczących rzędach na półkach w piwnicy. Joe nazywał ten alkohol wódką z ziemniaków, kartoflanym sokiem. Mówił, że jest siedemdziesięcioprocentowy. Łączył go z równymi ilościami owoców i cukru, i w ten sposób wytwarzał swoje likiery. Z wiśni, ze śliwek, z czerwonych porzeczek i z jagód. Owoce barwiły likwor na fioletowo, czerwono i czarno – a przynajmniej tak się wydawało w mdłym świetle piwnicy. Każdy słoik, każda butelka były starannie opisane i opatrzone datą. Stało ich tam dużo więcej, niż kiedykolwiek mógłby zjeść czy wypić jeden człowiek. Ale Joe się tym nie przejmował; tak czy owak rozdawał większość butelek i słoików. Poza winem i odrobiną dżemu truskawkowego do porannej grzanki, Joe nie tykał żadnych swoich wymyślnych przetworów czy alkoholi. A przynajmniej Jay nigdy nie widział, by to robił. Podejrzewał, że starszy pan sprzedaje te zaprawy w zimie, chociaż do tej pory nie zauważył, by Joe kiedykolwiek wziął od kogoś pieniądze. Po prostu wszystko rozdawał.
We wrześniu Jay wrócił do szkoły. Moorlands pozostało takie samo, jakim je pamiętał: dominował tam zapach kurzu, płynu dezynfekcyjnego, pasty do podłóg i starej frytury. Rozwód rodziców przebiegł w miarę gładko – poprzedzony wieloma płaczliwymi telefonami od matki i przekazami pieniężnymi od Chlebowego Barona. O dziwo, Jay pozostał zupełnie niewzruszony tym faktem. W czasie lata jego wściekłość wygasła i przekształciła się w chłodną obojętność. Teraz z jakiegoś bliżej niesprecyzowanego powodu gniew wydawał mu się czymś dziecinnym. Co miesiąc pisywał do Joego, mimo że starszy pan nie odpowiadał regularnie na jego listy. Poinformował, że z pisaniem u niego krucho, i ograniczył się do kartki na Boże Narodzenie oraz kilku linijek pod koniec każdego semestru. Jednak jego milczenie nie niepokoiło Jaya. Wystarczyła mu świadomość, że Joe był tam, gdzie być powinien.
W lecie Jay znowu pojechał do Kirby Monckton. Częściowo dlatego, że o to nalegał, jednak nie umknęło jego uwagi, że ta decyzja w skrytości ducha ucieszyła także rodziców. Matka właśnie rozpoczynała w Irlandii zdjęcia do filmu, natomiast Chlebowy Baron zamierzał spędzić wakacje na swoim jachcie w towarzystwie – jak wieść niosła – młodej modelki o imieniu Candide.
Jay umknął więc do Kirby Monckton z uczuciem wielkiej ulgi.