Lansquenet, kwiecień 1999
Po raz kolejny zobaczył ją nazajutrz. Gdy kwietniowe dni powoli przechodziły w początek maja, a winorośl zaczęła się rozrastać w górę, Jay od czasu do czasu spostrzegał ją oporządzającą uprawy – opryskującą rośliny środkiem grzybobójczym, sprawdzającą jakość nowych przyrostów, badającą kwaśność gleby. Ona jednak nigdy nie odzywała się do niego słowem. Zdawała się zamknięta pod kloszem wyobcowania, z głową zawsze pochyloną w dół, w stronę ziemi. Jay widział ją w rozmaitych kombinezonach roboczych, w za dużych swetrach, męskich koszulach, dżinsach, wielkich butach, z włosami – tak soczystymi w kolorze – zawsze ascetycznie upchniętymi pod beretem. Pod tą odzieżą nie umiał wyobrazić sobie jej prawdziwych kształtów. Nawet jej dłonie wyglądały jak z satyrycznych kreskówek – zatopione w zbyt wielkich roboczych rękawicach. Jay kilkakrotnie próbował nawiązać z nią rozmowę, jednak bez skutku. Pewnego razu nawet poszedł do jej domu, ale nikt nie odpowiedział na jego stukanie, mimo że był pewien, iż słyszy kogoś krzątającego się za drzwiami.
– Na twoim miejscu nie chciałabym mieć z nią nic wspólnego – oznajmiła Caro Clairmont, gdy wspomniał jej o tej historii. – Nie chce rozmawiać z nikim z wioski. Doskonale wie, co każdy o niej myśli.
Siedzieli na tarasie „Cafe des Marauds”. Caro nabrała zwyczaju przyłączania się do niego po kościele, w czasie gdy jej mąż kupował ciastka u Poitou. Pomimo okazywanej mu wylewnej przyjacielskości Jay uważał, że Caro ma w sobie coś odpychającego – coś, czego nie potrafił precyzyjnie określić. Być może wynikało to z jej nad wyraz chętnego mówienia źle o bliźnich. Gdy Caro się do niego przysiadała, Josephine zazwyczaj trzymała się z daleka, zaś Narcisse zaczynał jeszcze pilniej studiować swój katalog nasion, chociaż silił się na obojętność. Niemniej Caro była jedną z nielicznych osób w wiosce, które chętnie odpowiadały na jego pytania. A do tego była prawdziwą kopalnią rozmaitych wiadomości.
– Powinieneś porozmawiać z Mireille – poradziła mu pewnego ranka, wsypując przy tym nadzwyczajne ilości cukru do kawy. – Jest jedną z moich najdroższych przyjaciółek. Oczywiście, całkiem inne pokolenie. Ale to, co musiała znosić ze strony tej kobiety! Nawet nie jesteś sobie w stanie wyobrazić. – Zanim pociągnęła pierwszy łyk kawy, starannie starła serwetką pomadkę z ust. – Pewnego dnia będę cię musiała jej przedstawić.
Tak się jednak złożyło, że pośrednictwo Caro okazało się całkiem zbędne. Mireille Faizande we własnej osobie postarała się o spotkanie z Jayem, kompletnie go tym zaskakując. Było ciepło. Kilka dni wcześniej Jay rozpoczął porządki w swoim warzywniku i teraz, gdy już najważniejsze prace remontowe przy domu zostały ukończone, co dzień poświęcał kilka godzin na urzędowanie w ogrodzie. W pewnym sensie miał nadzieję, że fizyczny wysiłek pomoże mu odzyskać inspirację, której potrzebował, by ukończyć książkę. Na gwoździu wbitym w ścianę domu zawiesił tranzystorowe radio nastawione na stację nadającą stare przeboje. Wyniósł też z kuchni do warzywnika kilka butelek piwa, które trzymał w wiadrze z zimną wodą, by się nie zagrzały. Sam nagi do pasa, osłaniając twarz od słońca słomkowym kapeluszem, który znalazł gdzieś wśród domowych rupieci, nie oczekiwał żadnych gości.
A tymczasem gdy usiłował motyką wydobyć z ziemi jakiś uporczywie tkwiący weń korzeń, zobaczył Mireille stojącą w pobliżu. Najwyraźniej czekała, by podniósł wzrok.
– Och, przepraszam – rzekł Jay, prostując kręgosłup. – Nie zauważyłem pani wcześniej.
Była potężną, bezkształtną kobietą, która powinna wyglądać mamuśkowato, ale z jakichś względów wcale tak nie wyglądała. Z wielkimi, przelewającymi się piersiami i biodrami niczym potężne głazy wyglądała bardzo solidnie – jej miękkie pokłady tłuszczu zdawały się skamieniałe w coś o wiele twardszego niż ludzkie ciało. Poniżej szerokiego ronda kapelusza, kąciki jej ust opadały nisko, niczym wykrzywione w ciągłej żałobie.
– Daleko tu od wioski – oznajmiła. – Już nie pamiętałam, jak daleko.
Mówiła z silnym lokalnym akcentem i przez chwilę Jay miał trudności ze zrozumieniem jej słów. Za jego plecami z radia płynęło „Here Comes the Sun”, a ponad ramieniem Mireille widział cień Joego i refleks słońca odbijający od jego łysiny na czubku głowy.
– Madame Faizande…
– Och, proszę, odłóżmy na bok te formalności. Mów mi Mireille, dobrze? Mam nadzieję, że nie przeszkadzam, eh?
– Ależ skąd. Oczywiście, że nie. Właśnie w tej chwili miałem kończyć.
– Ach tak – szybko powiodła wzrokiem po zagospodarowanym do połowy warzywniku. – Nigdy bym nie przy puszczała, że masz ogrodnicze zacięcie.
Jay wybuchnął śmiechem.
– Jestem jedynie amatorem entuzjastą – oświadczył.
– Więc nie zamierzasz zająć się na poważnie winnicą? – Rzuciła tę uwagę ostrym głosem.
Jay pokręcił głową.
– Obawiam się, że to daleko wykracza poza moje możliwości.
– A więc zamierzasz sprzedać ziemię?
– Nie. Nie sądzę. Mireille skinęła głową.
– Myślałam, że może zawarłeś już jakąś umowę. Z tą kobietą. – Jej słowa brzmiały niemal beznamiętnie. Na spódnicy ciemnej sukni jej artretyczne ręce podrygiwały w dziwnym drżeniu.
– Z pani synową?
Mireille ponownie skinęła głową.
– Zawsze miała oko na tę ziemię – stwierdziła. – Leży dużo wyżej ponad bagniskiem niż jej grunty. Jest lepiej zdrenowana. Zimą nigdy nie stoi tu woda, a latem nie wysycha gleba. To dobry grunt.
Jay rzucił jej niepewne spojrzenie.
– Rozumiem, że w tej sprawie zaszło… pewne nieporozumienie – zaczął ostrożnym tonem. – Wiem, że Marise spodziewała się… Gdyby zechciała ze mną porozmawiać, być może doszli byśmy…
– Przebiję każdą cenę, którą ona panu oferuje – rzuciła Mireille szorstko. – Już i tak wystarczy, że póki co ma w posiadaniu winnicę mojego syna. Nie musi do tego porywać się na ziemię mojego ojca, eh? Ziemia mojego ojca – powtórzyła głośniej – która powinna należeć do mojego syna, i na której powinien wychowywać swoje dzieci. I tak by się stało, gdyby ona nie doprowadziła go do zguby.
Jay wyłączył radio i sięgnął po koszulę.
– Przykro mi – oznajmił. – Nie zdawałem sobie sprawy z istnienia tak głębokich powiązań rodzinnych.
Mireille powiodła niemal miłosnym wzrokiem po fasadzie domu.
– Nie przepraszaj – rzuciła. – To wszystko nie wyglądało tak dobrze już od wielu lat. Nowa farba, nowe okna, nowe okiennice. Po śmierci matki mój ojciec całkiem zaniedbał to miejsce. Pozwolił, by popadło w ruinę. Wszystko – z wyjątkiem ziemi. Winnicy. Potem zaś, gdy mój biedny Tony… – urwała nagle, a jej dłonie wpadły w jeszcze gwałtowniejsze drżenie. – Nie życzyła sobie zamieszkiwać w rodzinnym domu. Nie życzyła. Madame zażądała własnego gospodarstwa, bliżej rzeki. Tony przebudował dla niej jedną ze stodół. A potem madame zapragnęła własnego ogrodu kwiatowego, własnego patio, własnej szwalni. Za każdym razem, gdy już się zdawało, że dom został ukończony, madame wymyślała coś nowego. Jakby chciała zyskać na czasie. Aż on w końcu sprowadził ją na miejsce. Sprowadził ją do mnie.
– Więc ona nie pochodzi z Lansquenet?
To by wyjaśniało owo fizyczne niepodobieństwo do okolicznej ludności: jasne oczy, drobne rysy, niezwykły koloryt skóry i poprawną, choć zabarwioną obcym akcentem, angielszczyznę.
– Nie. Jest z Paryża – ton Mireille oddawał w całej pełni jej niechęć i nieufność do stolicy. – Tony spotkał ją, gdy był tam na wakacjach. Miał wówczas zaledwie dziewiętnaście lat.
Musiała być wówczas kilka lat od niego starsza – dwudziestotrzy – może dwudziestoczteroletnia. Czemu za niego wyszła? Za tego chłopaka z głębokiej prowincji? Mireille musiała wyczytać te pytania w jego twarzy:
– Wyglądał na starszego, monsieur Jay. I był bardzo przystojny, o tak. Aż za bardzo – na swą własną zgubę. Mój jedyny syn. Miał przejąć dom, ziemię, wszystko. Jego ojciec nigdy mu niczego nie odmawiał. Każda dziewczyna z okolicy uznałaby się za najszczęśliwszą, gdyby tylko ze chciał na nią spojrzeć. Ale mój Tony chciał czegoś lepszego. Uważał, że należy mu się coś lepszego… – urwała i po trząsnęła głową. – Ale starczy już o tym. Nie przyszłam tutaj, by rozmawiać o Tonym. Chciałam się jedynie dowiedzieć, czy zamierzasz sprzedać swoją winnicę.
– Nie, nie zamierzam – zapewnił ją stanowczo. – Podoba mi się idea posiadania ziemi, mimo że zapewne nigdy nie zostanę producentem wina. Daje mi poczucie prywatności.
Mireille zdawała się usatysfakcjonowana.
– Ale powiesz mi, gdybyś kiedykolwiek zmienił zdanie?
– Oczywiście. Proszę posłuchać, zapewne jest pani gorąco. – Teraz, gdy już tu przyszła, Jay nie chciał żeby odeszła, nie opowiedziawszy mu więcej o Tonym i Marise. – W piwnicy mam jakieś wino. Może zechciałaby się pani ze mną napić?
Mireille spojrzała na niego bystro, po czym kiwnęła głową.
– No, może małą szklaneczkę – odparła. – Choćby tylko po to, by znów znaleźć się w domu mojego ojca.
– Mam nadzieję, że spodoba się pani to, co zobaczy – powiedział Jay, prowadząc ją przez drzwi.
Trudno by było nie zaaprobować wyglądu wnętrza. Jay pozostawił dom w zasadzie w takim stanie, w jakim go zastał – zastąpił jedynie starą kanalizację nowymi urządzeniami, ale i tak zatrzymał porcelanowy zlew, a do tego piec do opalania drewnem, sosnowe szafki i poznaczony bliznami kuchenny stół. Jayowi odpowiadała patyna wieku pokrywająca te przedmioty – za każdą rysą, każdym okaleczeniem drewna kryła się jakaś historia. Podobały mu się także błyszczące, wytarte kamienne płyty posadzki, którą zamiatał regularnie, ale której nie zamierzał pokrywać żadnymi chodnikami.
Mireille rozejrzała się wokół krytycznie.
– I co? – spytał Jay z uśmiechem.
– Eh, mogło być dużo gorzej. Spodziewałam się plastikowych szafek i zmywarki do naczyń.
– Pójdę po wino.
W piwnicy panowały ciemności. Nowa instalacja nie została tu jeszcze założona, więc jedynym źródłem światła była na razie słaba żarówka zwisająca z wystrzępionego drutu. Jay sięgnął po butelkę z małego stojaka tuż przy schodach.
Zostało tam już jedynie pięć butelek. Oferował gościnę tak gorączkowo, że już zapomniał o stanie swoich zasobów; wczoraj w nocy, gdy siedział przy maszynie, wypił ostatnie słodkie Sauternes. Teraz też jego umysł zaprzątały zupełnie inne sprawy. Rozmyślał o Marise i Tonym, i o tym, jak by nakłonić Mireille do zwierzeń. Palce Jaya przez chwilę zacisnęły się na mojej szyjce, ale po chwili przesunęły się dalej. Musiał zapomnieć, że trzymał tu i „Specjały”. Był przekonany, że gdzieś ma jeszcze jedną butelkę Sauternes, tylko że gdzieś się zawieruszyła. Obok mnie „Specjały” poruszyły się niemal niedostrzegalnie, otarły miękko o siebie niczym śpiące koty, zamruczały. Butelka leżąca tuż obok mnie – jej nalepka głosiła „Dzika róża, 1974” – zaczęła z cicha grzechotać. Bogaty, złocisty aromat cukru i kwietnego syropu doszedł nozdrzy Jaya. Z wnętrza butelki dobiegł mnie cichy, stłumiony śmiech. Jay, oczywiście, nie mógł go słyszeć. Ale i tak jego dłoń zacisnęła się na butelce różanego trunku. Słyszałam, jak spomiędzy jego palców wydobywa się zachęcający, zniewalający szept, jak szkło zdaje się zmieniać kształt, a nalepka zanika gdzieś pod spodem. „Sauternes – mruczało wino z róży uwodzicielsko – cudowne, żółte Sauternes z regionu po drugiej stronie rzeki”. Idealny trunek, by rozwiązać język starej kobiety, by orzeźwić wysuszone podniebienie, łagodnie i słodko spłynąć po gardle. Jay pochwycił butelkę z cichym okrzykiem triumfu.
– Wiedziałem, że jeszcze ją tu mam.
Nalepka była zamazana. Zresztą w mdłym świetle piwnicy i tak nie usiłowałby jej przeczytać. Wszedł z butelką po schodach do kuchni, otwarł ją, zaczął rozlewać napój. Gdy wino spływało do szklanek, z gardła butelki wyrwał się cichy, niski chichot.