Być może z powodu tak ciągłego rozpamiętywania przeszłości, Jay zaczął spędzać coraz więcej czasu nad rzeką, w miejscu gdzie przecinka opadała stromo ku wodzie. Tam, w pobliżu żywopłotu, znalazł ziemne gniazdo os i zaczął je obserwować z niesłabnącą fascynacją, przywołując z pamięci owo lato 1977 roku, kiedy został użądlony, a Gilly śmiała się tak, że aż niosło po całym Nether Edge. Teraz kładł się na brzuchu, przyglądał osom kursującym przez dziurę w ziemi i wydawało mu się, że spod powierzchni wyraźnie dobiega odgłos ich gorączkowych działań. Niebo od jakiegoś czasu było białe, zasnute chmurami. Pozostałe „Specjały” w swej ciszy i chmurności bardzo to niebo przypominały. Ostatnimi czasy już nawet nie szeptały między sobą.
Rosa po raz drugi zobaczyła Jaya, gdy leżał nad brzegiem rzeki. Miał otwarte oczy, jednak sprawiał wrażenie, jakby na nic szczególnego nie patrzył. W radiu, kołyszącym się na gałęzi wystającej ponad wodę, śpiewał Elvis Presley. Obok Jaya stała otwarta butelka wina. Jej nalepka głosiła: „Malina, 1975” – chociaż Rosa była zbyt daleko, by to przeczytać. Wzrok dziewczynki przyciągnął natomiast czerwony sznurek zamotany wokół szyjki. Gdy tak stała i patrzyła, Anglik wyciągnął rękę i napił się prosto z butelki. Skrzywił się, jakby nie odpowiadał mu smak, a tymczasem przez rzekę nagle ją doleciał aromat tego, co pił – nagły gwałtowny powiew zapachu dojrzałych, szkarłatnych, dzikich malin zbieranych przez nią zazwyczaj po kryjomu. Przez chwilę Rosa obserwowała Jaya z namysłem z drugiego brzegu rzeki. Wbrew temu, co mówiła maman, wyglądał całkiem nieszkodliwie. Do tego to przecież on zawiązywał te śmieszne, czerwone torebki na drzewach. Zastanawiała się dlaczego. Najpierw zrywała je z gałęzi w odruchu wojowniczego buntu, by jak najdokładniej wymazać znaki jego bytności z okolicy, ale w końcu polubiła te dziwne saszetki, dyndające niczym małe, czerwone owoce na drżących gałęziach. Teraz już nie miała nic przeciwko temu, żeby zjawiał się w jej sekretnym miejscu. Rosa przesunęła się nieco, by kucnąć wygodniej wśród wysokich traw. Zastanawiała się, czy przypadkiem nie przejść na drugi brzeg, ale po ostatnich deszczach głazy służące zazwyczaj do przeprawy były zatopione, a trochę bała się skakać na tak dużą odległość. Ciekawska brązowa kózka nieustannie trącała nosem jej rękaw. Rosa odepchnęła zwierzę lekkim pacnięciem w nos. „Potem, Clopette, potem”. Zastanawiała się, czy Anglik wie o gnieździe os. Leżał najwyżej metr od jego wlotu.
Jay ponownie podniósł butelkę do ust. Zdążył opróżnić ją do połowy i już czuł zawrót głowy, jakby był niemal pijany. W pewnym sensie miał takie odczucie z powodu nieba – drobne krople leciały zakosami na jego zwróconą w górę twarz niczym maleńkie płatki sadzy. Samo niebo zdawało się rozciągać w nieskończoność.
Zapach płynący z butelki nagle przybrał na sile – jakby zaczął kipieć czy musować. Był to radosny aromat, jak oddech pełni lata, woń przejrzałych owoców opadających z gałęzi, ogrzewanych od spodu przez słońce odbijające ostrym refleksem od kredowobiałych kamieni torowiska. Jednak te wspomnienia nie należały do najprzyjemniejszych. Być może z powodu tego ciężkiego nieba utożsamił je nagle z ostatnim latem w Pog Hill, katastrofalną konfrontacją z Zethem, gniazdami os – Gilly obserwującą owe gniazda w zafascynowaniu i nim samym kucającym w pobliżu. Gilly zawsze uwielbiała wyprawy przeciwko osom. Bez niej nigdy nie odważyłby się podejść w pobliże jakiegokolwiek z tych gniazd. Owa myśl go wzburzyła. Przecież wino, które w tej chwili pił, powinno przynosić wspomnienia z 1975 roku, skonstatował swarliwie. Bo właśnie wtedy zostało zrobione. W owym pogodnym, słonecznym roku – pełnym obietnic i cudownych odkryć. W roku pobrzmiewającym „Sailing” Roda Stewarta, nieustannie płynącym z radia. Przecież tak właśnie działały poprzednie butelki. Tymczasem teraz wehikuł czasu pomylił się o dwa lata, odsuwając jeszcze dalej wspomnienia o Joem. Zdjęty gniewem, Jay wylał resztę wina na ziemię.
Z dna butelki wydobył się szkarłatny, stłumiony chichot. Jay otworzył oczy, nieswój, nagle przekonany, że ktoś go obserwuje. W mdłym świetle dżdżystego dnia osad z dna zdawał się niemal czarny – czarny i syropowaty, jak melasa. Do tego, z miejsca w którym leżał, szyjka butelki robiła wrażenie pulsującej niezwykłym ruchem – jakby coś gorączkowo usiłowało z niej umknąć. Jay usiadł gwałtownie i wytężył wzrok. Do środka butelki wleciało kilka os zwabionych słodyczą. Dwie pełzały niemrawo po szyjce. Inna tłukła się od wewnątrz o ścianki, zwabiona tam tym, co pozostało na dnie. Jayem wstrząsnął dreszcz. Osy miewają zwyczaj chowania się w butelkach i puszkach z napojami. Doświadczył tego na własnej skórze. Użądlenie wewnątrz ust jest nie tylko bardzo bolesne, ale i niebezpieczne. Osa pełzła ciężko po ściankach butelki. Miała skrzydła całkiem oklejone syropem. Zdawało mu się, że wewnątrz butelki brzęczy frenetycznie, ale być może był to zew samego wina, mącącego powietrze gorącym, radosnym aromatem unoszącym się ku górze niczym słup czerwonego dymu – szczególny znak lub ostrzeżenie.
Niespodziewanie bliskość gniazda os wzbudziła w nim odrazę. Teraz nabrał już pewności, że słyszy krzątaninę owadów dochodzącą spod cienkiej skorupy ziemi. Wyprostował się, gotów, by stąd iść, gdy nagle ogarnęła go szaleńcza lekkomyślność i zamiast odejść, Jay przysunął się jeszcze bliżej gniazda.
„Gdyby była tu Gilly…”
Nostalgia opadła go, nim zdołał cokolwiek na to poradzić. Złapała go równie silnie i niespodziewanie, jak splątany, kolczasty pęd jeżyny. Być może działo się tak za sprawą aromatu wydobywającego się z butelki lub wina rozlanego po ziemi – tych woni zatrzymanych w czasie miesięcy dawno minionego lata – odurzającej, przyćmiewającej wszelkie inne zapachy. Radio wiszące na gałęzi wydało suchy trzask, po czym rozległo się „I Feel Love”. Jayem ponownie wstrząsnął dreszcz.
To idiotyczne, wmawiał sobie. Teraz już nie musiał nikomu niczego udowadniać. Od czasu gdy puścił z dymem ostatnie gniazdo os, minęło dwadzieścia lat. Teraz byłoby to idiotycznie lekkomyślne, zabójcze – typowe jedynie dla dziecka błogo nieświadomego ewentualnych konsekwencji. Poza tym…
Jakiś głos – wina, jak mu się zdawało, choć być może dochodził on z wnętrza pustej butelki – zabrzmiał zachęcająco, a jednocześnie lekko pogardliwie. Przypominał nieco głos Gilly, a nieco – Joego. Był niecierpliwy, ale i rozbawiony pod pozorami irytacji. „Gdyby była tu Gilly, nigdy byś nie stchórzył”.
Po drugiej stronie rzeki coś się poruszyło w wysokiej trawie. Przez chwilę Jayowi wydawało się, że ją zobaczył – chmurę rudości, która mogłaby być jej włosami i jakiś pasiasty T-shirt czy pulower.
– Rosa?
Żadnej odpowiedzi. Wpatrywała się w niego spomiędzy wysokich traw zielonymi oczami błyszczącymi z ciekawości. Teraz, gdy wiedział, w którą stronę skierować wzrok, widział ją już wyraźnie. Z niedalekiej odległości dobiegło go też beczenie kozy.
Zdawało mu się, że Rosa patrzy na niego zachęcająco i do tego wyczekująco. Pod sobą słyszał bzyczenie os – dziwny, żywo pulsujący dźwięk – jakby pod ziemią coś gwałtownie i burzliwie fermentowało. Ów dźwięk, w połączeniu ze wzrokiem Rosy, to było dla niego za wiele. Poczuł przypływ nagłego uniesienia, radości odejmującej mu lat, sprawiającej, że znów poczuł się, jakby był niezwyciężonym, butnym czternastolatkiem.
– Tylko popatrz – powiedział do dziecka, po czym podszedł do gniazda os.
Rosa wpatrywała się w niego intensywnie. Jay poruszał się niezgrabnie, centymetr po centymetrze przesuwając się w stronę brzegu. Szedł z nisko opuszczoną głową, jakby w ten sposób mógł oszukać osy i sprawić, że stanie się dla nich niewidoczny. Kilka owadów natychmiast siadło mu na plecach. Rosa patrzyła pilnie, jak Jay wyciągał z kieszeni chusteczkę. W drugim ręku trzymał zapalniczkę – tę samą zapalniczkę, którą oferował Rosie owego dnia nad brodem. Delikatnie otwarł zapalniczkę i namoczył chustkę płynnym gazem. Dzierżąc teraz chusteczkę przed sobą, na wyciągnięcie ramienia, podszedł do samego gniazda. Pod nawisem brzegu znajdowała się dużo większa dziura – być może kiedyś wykorzystywana przez szczury. Wokół niej – błotny plaster. Jay zawahał się przez moment, po czym upatrzył sobie odpowiednie miejsce i wetknął chustkę do gniazda, pozostawiając jedynie rożek materiału dyndający niczym lont. Spojrzał na niespuszczającą z niego wzroku Rosę i uśmiechnął się szeroko.
Banzai.
A więc jednak musiał być pijany. Tylko w ten sposób mógł sobie później wyjaśnić to, co w niego nagle i niespodziewanie wstąpiło, chociaż w owej chwili w ogóle nie miał takiego poczucia. Wtedy wydawało mu się, że z nim wszystko w porządku. Czuł się wspaniale. Unosił się na fali. Zadziwiające, jak błyskawicznie sobie wszystko przypomniał. I wystarczyło, że tylko raz pstryknął zapalniczką. Płomień natychmiast zajął tkaninę z niewiarygodną gwałtownością. W tej dziurze musiało być mnóstwo tlenu. Cudownie. Przez moment Jay żałował, że nie ma przy sobie petard. Sekunda czy dwie upłynęły bez żadnej reakcji ze strony os, po czym z pół tuzina z nich wystrzeliło z dziury niczym płonące iskry. Jaya zalała fala euforii. Teraz był gotów do ucieczki. W ten sposób popełnił pierwszy poważny błąd. Przecież Gilly zawsze go uczyła, że powinien przede wszystkim znaleźć sobie dobre schronienie i trzymać się blisko ziemi – najlepiej pod jakimś korzeniem czy za ściętym pniakiem – w momencie gdy wściekłe osy wylatywały z gniazda. Tym razem Jay zbytnio skoncentrował się na Rosie i zapomniał o przestrogach. Owady ruszyły na niego przerażającą falą, gdy uciekał w krzaki. I to był drugi błąd. W podobnej sytuacji nigdy nie należy biegać. Ruch przyciąga osy, i do tego je rozjusza. Stąd, jeżeli nie znalazło się odpowiedniej kryjówki, najlepiej położyć się na ziemi i zakryć twarz dłońmi. A tymczasem on nagle spanikował. Czuł zapach palącego się gazu i jeszcze inny, ohydny swąd – jakby palącego się dywanu. Poczuł użądlenie w ramię i dłonią trzasnął w osę. W tym samym momencie zaczęło go żądlić naraz kilka os – wściekle, niepohamowanie, przez T-shirt, w dłonie i w ramiona. Przelatywały mu koło uszu ze świstem niczym pociski, zaciemniając powietrze. W tym momencie Jay stracił już resztki zimnej krwi. Przeklął szpetnie i zaczął walić rękami po całym ciele. Następna osa użądliła go pod lewym okiem, wywołując silny, przewlekły ból całej twarzy i wtedy już Jay na oślep ruszył przed siebie, w dół przecinką, po czym wskoczył do rzeki. Gdyby poziom wody był niższy, pewnie skręciłby kark. Jednak dzięki deszczom ten skok uratował go przed rozwścieczonymi owadami. Jay uderzył o powierzchnię rzeki twarzą, zanurzył się, wrzasnął, zachłysnął mętną wodą, wypłynął, zanurzył ponownie, skierował w stronę przeciwległego brzegu i minutę później znalazł się, uniesiony prądem, kilka metrów dalej w dole rzeki, w koszulce lepkiej od potopionych os.
Ogień, który podłożył pod gniazdo zdążył już wygasnąć. Jay pluł rzeczną wodą. Kaszlał i przeklinał, drżąc na całym ciele. Lato z czasów, gdy miał czternaście lat, nigdy nie wydawało się równie odległe jak w tej chwili. Z wyspy położonej gdzieś na krańcach czasu dobiegło go echo śmiechu Gilly.
Po tej stronie rzeka była o wiele płytsza. Jay dobrnął do brzegu i dźwigając się na czworakach, opadł w kępę trawy. Ramiona i dłonie już mu puchły od tuzina użądleń, natomiast oko miał spuchnięte niczym bokser po walce. Czuł się co najmniej tak jak tygodniowe zwłoki.
Powoli zaczął zdawać sobie sprawę z obecności Rosy przyglądającej mu się uważnie ze swojego dogodnego punktu obserwacyjnego położonego powyżej miejsca, w którym się znajdował. Bardzo rozsądnie cofnęła się w głąb, by uniknąć ataku rozjuszonych os, niemniej wciąż ją widział przycupniętą na górnej żerdzi, tuż przy bramie, obok smoczej głowy. Wyglądała na zaciekawioną, ale nieprzejętą niedawnymi wydarzeniami. W pobliżu jej mała kózka skubała trawę.
– Nigdy więcej – wydyszał Jay. – Mój Boże, nigdy więcej.
Właśnie rozważał możliwość podniesienia się do pozycji pionowej, gdy usłyszał kroki od strony winnicy. Podniósł wzrok i zdążył ujrzeć Marise d’Api dopadającą bez tchu do bramy i chwytająca Rosę w objęcia. Marise zdała sobie sprawę z jego obecności dopiero po paru minutach, najpierw bowiem wdała się z Rosą w gwałtowną wymianę migową. Jay tymczasem usiłował wstać, pośliznął się, uśmiechnął, machnął nieśmiało dłonią, w nadziei, że dopełniając tego wymogu prowincjonalnej etykiety, sprawi, iż ona nie zauważy jego stanu. Nagle poczuł się bardzo nieswojo z powodu zapuchniętego oka, przemoczonego ubrania, powalanych błotem dżinsów.
– Miałem wypadek – wyjaśnił słabym głosem.
Wzrok Marise powędrował w stronę gniazda os. Resztki zwęglonej chusteczki Jaya wciąż sterczały z dziury i nawet przez rzekę docierał do niej zapach płynnego gazu. Rzeczywiście, wypadek.
– Ile razy zostałeś użądlony? – Po raz pierwszy w życiu miał wrażenie, że dosłyszał w jej tonie nutę rozbawienia.
Jay rzucił okiem na dłonie i ramiona.
– Nie wiem. Ja… nigdy bym nie przypuszczał, że tak szybko zareagują. – Zauważył, że Marise patrzy na porzu coną butelkę wina i zapewne wysnuwa odpowiednie wnioski.
– Jesteś alergikiem?
– Chyba nie. – Jay ponownie usiłował się podnieść, ale znowu pośliznął się i upadł w trawę. Było mu niedobrze i czuł zawroty głowy. Martwe osy przywierały mu do ubrania. Marise wyglądała na przestraszoną, a jednocześnie bliską wybuchu śmiechu.
– Chodź ze mną – powiedziała w końcu. – Mam w domu zestaw przeciw użądleniom. Niekiedy istnieje groźba spowolnionej reakcji.
Powoli i ostrożnie Jay podciągnął się w kierunku żywopłotu. Tuż za nim dreptała Rosa, w towarzystwie swojej kózki. W połowie drogi do domu Jay poczuł małą, chłodną rękę dziecka wsuwającą się w jego dłoń. Gdy spojrzał w dół zobaczył, że Rosa się uśmiecha.
Dom okazał się o wiele większy, niż się zdawało z odległości szosy. Była to odpowiednio przebudowana stodoła, z dachem o niskich szczytach i drzwiami na poddaszu, którymi swego czasu wrzucano bele siana na górę. Przy jednym z zabudowań gospodarskich stał stary traktor. Z boku domu usytuowany był niewielki, starannie utrzymany ogródek, z tyłu – mały sad, w którym rosło mniej więcej dwadzieścia jabłoni, a z jeszcze innego boku drewutnia z sągami drewna już przygotowanymi na zimę. Po wąskich bruzdach winnicy spacerowały dwie czy trzy małe, brązowe kózki. Jay podążał za Marise wąską ścieżką pomiędzy winoroślą. Na skraju pola Marise wyciągnęła do niego dłoń, by mu pomóc w zejściu na równą drogę, jego kroki bowiem wciąż były niezdarne i niepewne. Jay podejrzewał jednak, że zrobiła to nie tyle ze względu na niego, co na rośliny, które mógłby przy okazji uszkodzić.
– Wejdź tutaj – rzuciła krótko, wskazując na kuchenne drzwi. – Usiądź, a ja przyniosę ten zestaw.
Jej kuchnia była schludna i jasna. Nad porcelanowym zlewem wisiała półka, na której stały kamionkowe garnki, na środku stał długi dębowy stół – bardzo podobny do tego z jego farmy – a pod ścianą tkwił gigantyczny, czarny piec. Z niskich belek ponad kominem zwisały wiązki ziół: rozmarynu, szałwi i mięty. Rosa pobiegła do spiżarki i przyniosła lemoniadę. Nalała sobie pełną szklankę, po czym zasiadła za stołem i przyglądała się Jayowi z otwartą ciekawością.
– Tu as mai? - spytała. Spojrzał jej w oczy.
– Można tak powiedzieć – odparł. Rosa uśmiechnęła się psotnie.
– Czy ja też mogę dostać trochę? – Jay wskazał na szklankę z lemoniadą i Rosa przesunęła ją ku niemu po stole. A więc umiała zarówno migać, jak i czytać z ruchu warg. Jay zastanawiał się, czy wiedziała o tym Mireille. Jakoś wydawało mu się to nieprawdopodobne. Głos Rosy był dziecinny, ale brzmiał pewnie, nie miał w sobie nic z bełkotliwości tonu ludzi głuchych. Lemoniada domowej roboty okazała się bardzo dobra.
– Dziękuję.
Marise, w tym momencie wchodząca do kuchni, posłała mu podejrzliwe spojrzenie. W ręku trzymała jednorazową strzykawkę.
– To adrenalina. Kiedyś byłam pielęgniarką.
Po drobnej chwili wahania Jay wyciągnął ramię i zamknął oczy.
– No już.
Poczuł lekkie pieczenie w zagięciu łokcia. Przez sekundę zakręciło mu się w głowie, jednak ten stan niemal natychmiast minął. Marise przyglądała mu się z wyraźnym rozbawieniem.
– Jak na kogoś, kto wypowiada wojnę osom, jesteś nad wyraz wrażliwy.
– To niezupełnie tak – powiedział Jay, masując ramię.
– Ktoś, kto się podobnie zachowuje, musi się liczyć z tym, że zostanie użądlony. I tak miałeś szczęście.
Pewnie miała rację, jednak w owej chwili jemu zdawało się zupełnie inaczej. W głowie wciąż mu pulsowało. Lewe oko miał potężnie zapuchnięte. Marise podeszła do jednej z szafek i wyjęła pudełko z białym proszkiem. Wsypała nieco tego proszku do filiżanki, dodała trochę wody i wymieszała, po czym wręczyła mu filiżankę.
– Soda oczyszczona. Powinieneś nią posmarować miejsca po użądleniach.
Nie zaoferowała mu przy tym pomocy. Jay postanowił zastosować się do jej rady, chociaż jednocześnie czuł się trochę głupio. Nie tak wyobrażał sobie ich spotkanie. Powiedział o tym Marise.
Wzruszyła jedynie ramionami, po czym znów odwróciła się w stronę szafki. Jay przyglądał się, jak wsypywała makaron do rondla, zalewała wodą, przyprawiała i stawiała ostrożnie na fajerce.
– Muszę zrobić Rosie lunch – wyjaśniła. – Ale nie śpiesz się z tego powodu.
Pomimo tych słów Jay miał nieodparte wrażenie, że Marise chciałaby się go pozbyć ze swej kuchni najszybciej jak to możliwe. On tymczasem niezdarnie próbował zasmarować sodą ukąszenia na plecach. Brązowa kózka wetknęła głowę przez drzwi i zabeczała.
– Clopette, non! Pas dans la cuisine! - wykrzyknęła Rosa. Zerwała się z miejsca i wypchnęła zwierzę na zewnątrz; w tym momencie Marise posłała jej ostre, strofujące spojrzenie i speszona dziewczynka natychmiast zasłoniła buzię rękami. Jay patrzył na nią oniemiały ze zdumienia. Czemu Marise nie chciała, by jej córka odzywała się w jego obecności? Tymczasem ona gestami pokazała Rosie, by nakryła stół. Rosa wyjęła trzy talerze z szafki. Marise po trząsnęła przecząco głową. Z ociąganiem, niechętnie, dziewczynka odstawiła z powrotem jeden z talerzy.
– Dzięki za udzielenie pierwszej pomocy – wtrącił Jay rozważnym tonem.
Marise kiwnęła głową, nadzwyczaj pochłonięta siekaniem pomidorów do sosu. Po chwili dodała do nich garść świeżej bazylii, którą zerwała ze skrzynki stojącej na parapecie.
– Masz piękną posiadłość.
– Tak? – Wydawało mu się, że wychwycił w jej głosie gniew.
– Nie żebym myślał o jej kupieniu – dorzucił Jay po spiesznie. – Chciałem tylko powiedzieć, że to wyjątkowa farma. Urokliwa.
Marise odwróciła się i wbiła w niego wzrok.
– O co ci właściwie chodzi? – Jej twarz ściągnął wyraz podejrzliwości. – Co to za sprawa z tym kupowaniem? Czyżbyś już z kimś o tym rozmawiał?
– Ależ skąd! – zaprzeczył gorliwie. – Po prostu usiłowałem jakoś nawiązać rozmowę. Przysięgam, że…
– Nie przysięgaj – oznajmiła beznamiętnie. Przelotny moment cieplejszego do niego stosunku nagle uleciał. – Nic nie mów. Wiem, że prowadziłeś rozmowy z Clairmontem. Widuję jego van zaparkowany pod twoim domem. Jestem pewna, że przedstawił ci wiele interesujących koncepcji.
– Koncepcji? Zaśmiała się ironicznie.
– O, ja wszystko wiem, monsieur Mackintosh. Węszysz wokół i do tego zadajesz mnóstwo pytań. Najpierw kupujesz stary Chateau Foudouin, a zaraz potem wykazujesz wielkie zainteresowanie gruntami nad rzeką. Co takiego planujesz tu pobudować? Domki letniskowe? Kompleks sportowy, jak w Le Pinot? Czy może coś jeszcze bardziej egzotycznego?
Jay zdecydowanie pokręcił głową.
– Nic nie rozumiesz. Jestem pisarzem. Przyjechałem tu, by napisać książkę. I absolutnie nic poza tym.
Rzuciła mu cyniczne spojrzenie. Jej oczy przeszywały go niczym lasery.
– Nie chcę, by Lansquenet stało się drugim Le Pinot – oznajmił Jay z naciskiem. – I powiedziałem o tym Clairmontowi już na samym początku. Widujesz jego van pod moim domem, dlatego że wciąż zwozi na moją farmę brocante; ubzdurał sobie, że jestem zainteresowany skupowaniem rupieci.
Teraz Marise zaczęła dodawać do sosu posiekane szalotki, pozornie wciąż nieprzekonana jego wyjaśnieniami. Jednak Jay odniósł wrażenie, że napięcie jej pleców nieco zelżało.
– Jeżeli zadaję tak wiele pytań – zdecydował się ciągnąć dalej – to dlatego, że jestem pisarzem; interesują mnie ludzie i ich historie. Przez wiele lat cierpiałem na twórczy blok, ale od czasu, gdy przyjechałem do Lansquenet… – Teraz już nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, co mówił. Pochłaniało go głównie obserwowanie wygięcia jej pleców lekko rysującego się pod męską koszulą. – Jest tu całkiem inne powietrze. Piszę jak szalony. Zrezygnowałem ze wszystkiego, żeby się tu znaleźć…
Wówczas się odwróciła – z czerwoną cebulką w jednej, a nożem w drugiej ręce. Jay nie ustawał:
– Przysięgam, że nie przyjechałem tu, by cokolwiek budować czy przekształcać. Na Boga jedynego, siedzę w twojej kuchni przemoczony do suchej nitki i oblepiony papką z sody. Czy przypominam choćby najmarniejszego przedsiębiorcę?
Przez chwilę rozważała jego pytanie.
– No, może nie – stwierdziła w końcu.
– Kupiłem tę posiadłość pod wpływem impulsu. Nie miałem pojęcia, że ty… Nie przyszło mi do głowy, że ty… Ja nigdy nie kieruję się impulsami – dorzucił słabym głosem.
– Dość ciężko mi w to uwierzyć – powiedziała Marise i uśmiechnęła się. – Jeżeli ktoś celowo wkłada rękę do gniazda os…
Był to nieznaczny uśmiech – w skali od jednego do dziesięciu może najwyżej dwa – ale jednak uśmiech.
Potem zaczęli już swobodnie rozmawiać. Jay opowiedział jej o Londynie, o Kerry i „Ziemniaczanym Joe”. Mówił o swoim rosarium i warzywniku za domem. Oczywiście ani słowem nie wspomniał o tajemniczej obecności Joego i jego późniejszym zniknięciu, ani o sześciu butelkach domowego wina, czy też o tym, jak jej osoba przenikała strony jego nowej powieści. Po prostu nie chciał, by pomyślała, że jest kompletnie szalony.
Kiedy przygotowała już lunch – makaron z sosem i fasolą – zaprosiła go, by zjadł razem z nimi. Potem pili kawę i armaniak. Podczas gdy Rosa baraszkowała na dworze z Clopette, Marise dała mu stary kombinezon Tony’ego, żeby mógł zdjąć mokre ubranie. Jay zdziwił się, że nie mówi oTonym „mój mąż”, a zawsze „ojciec Rosy”, uznał jednak, że ich znajomość jest jeszcze zbyt świeża i krucha, by wystawiać ją na szwank zadawaniem osobistych pytań. Kiedy – a raczej jeżeli – zechce opowiedzieć mu o Tonym, zrobi to z własnej woli.
Na razie niewiele mógł o niej powiedzieć. Była zajadle niezależna, nadzwyczaj czuła w stosunku do córki. Dumna ze swojej pracy, domu, ziemi. Uśmiechała się pozornie bardzo poważnie, ale gdzieś tam tliło się ziarnko słodyczy. Słuchała w ciszy i skupieniu, wykazywała dużą oszczędność i celowość ruchów, co wskazywało na błyskotliwy umysł, od czasu do czasu spod chłodnej praktyczności wyzierało szczególne poczucie humoru. Gdy przypominał sobie swoje pierwsze wrażenie wywołane jej osobą, własne uprzedzenia, nieomal wiarę w to, co mówili o niej ludzie pokroju Caro Clairmont czy Mireille Faizande – zalała go potężna fala wstydu. Heroina jego powieści – nieprzewidywalna, niebezpieczna, niewykluczone że szalona – nie miała nic wspólnego z ową spokojną, łagodną kobietą. Wyobraźnia zdecydowanie go poniosła. Popijał kawę, skonfundowany, i w tym momencie zdecydował, że już nie będzie wtykał nosa w jej sprawy. Jej życie i jego książka zdecydowanie się rozmijały.
I dopiero później, dużo później, dopadło go poczucie, że tego popołudnia wydarzyło się coś niepokojąco dziwnego. Marise – och, ta kobieta była urocza i do tego bardzo inteligentna – sprawiła, że cały czas rozprawiał o sobie, natomiast sama zdołała uniknąć wszelkich pytań na swój temat. W ten sposób przed wieczorem wiedziała o nim już wszystko. Ale nie na tym zasadzał się niepokój Jaya – miał on raczej coś wspólnego z Rosą. Zaczął więc intensywnie o niej rozmyślać. Mireille była święcie przekonana, że jej wnuczka jest źle traktowana przez matkę, ale Jay nie zauważył niczego podobnego. Wręcz przeciwnie – miłość pomiędzy matką i córką nie mogła dla nikogo ulegać żadnej wątpliwości. Jay przypomniał sobie ów moment, gdy ujrzał je razem po drugiej stronie żywopłotu. Ich niezwykle intymny związek bez słów. Właśnie! Bez słów! To cały czas nie dawało mu spokoju. Rosa umiała mówić – spontanicznie i bez żadnych problemów. Dowodem na to był sposób, w jaki potraktowała kozę, gdy ta usiłowała wejść do kuchni. Była to natychmiastowa, pełna emocji reakcja. „Clopette, non! Pas dans la cuisine!” Wypowiedziane tak, jakby to było naturalne, że przemawia do się do zwierzęcia w podobny sposób. I do tego owo spojrzenie Marise – wyraźnie ostrzegające córkę, by bezwzględnie zachowała milczenie.
Ale dlaczego? Czym to groziło? Wciąż i wciąż wracało do niego to pytanie. Czyżby Rosa powiedziała coś, czego wedle Marise Jay nie powinien był słyszeć? Nagle stanęła mu przed oczami cała ta sytuacja. Był niemal pewien, że dziewczynka siedziała zwrócona plecami do drzwi kuchni, gdy pojawiła się w nich jej ulubiona koza.
Skąd w takim razie wiedziała, że jest tam to zwierzę?