Gdy następnego ranka Jay pojechał do Agen, zastał tam notkę od swojego agenta. Nick zdawał się niezwykle podekscytowany; podkreślił grubą krechą parę wyrazów, by wyraźnie zaznaczyć ich wagę. Skontaktuj się ze mną jak najszybciej, to pilne. Jay zadzwonił do niego z kawiarni Josephine. Nie miał w domu telefonu i wcale nie zamierzał go instalować. Głos Nicka dochodził do niego z wielkiej oddali, niczym sygnał słabej stacji radiowej. Jay o wiele wyraźniej słyszał kawiarniane dźwięki – pobrzękiwanie szklanek, przesuwanie warcabów po planszy, śmiech, podniesione głosy – niż słowa Nicka.
– Jay! Jay! Tak się cieszę, że cię słyszę. Tu zapanowało istne szaleństwo. Nowa książka jest wspaniała. Rozesłałem ją po kilku wydawcach. I…
– Ja jeszcze jej nie skończyłem – wtrącił rzeczowo Jay.
– To nieważne. Na pewno będzie wspaniała. Najwyraźniej nowy klimat ci służy. To, czego teraz potrzeba mi najbardziej…
– Słuchaj, zaczekaj chwilę – Jay poczuł się nagle mocno zdezorientowany. – Nie jestem jeszcze gotowy.
Nick musiał dosłyszeć jakąś szczególną nutę w jego głosie, ponieważ natychmiast spuścił z tonu.
– Hej, spokojnie. Nikt nie zamierza cię poganiać ani wywierać żadnej presji. Nikt nawet nie wie, gdzie jesteś.
– Bardzo się z tego cieszę – odparł Jay. – Muszę dłużej pobyć w samotności. Czuję się tu bardzo szczęśliwy; pracuję w ogrodzie i rozmyślam o nowej książce.
Jay niemal słyszał, jak umysł Nicka zaczyna buzować od szybkiej kalkulacji.
– OK, jeżeli tak chcesz, będę trzymać innych z daleka od ciebie. Wszystko trochę przystopuję. Co jednak mam powiedzieć Kerry? Wydzwania do mnie praktycznie co dzień i domaga się…
– Kerry jest osobą, której w żadnym razie nie powiesz, gdzie jestem – odparł Jay z naciskiem. – Ją ostatnią miał bym ochotę tu oglądać.
– Ho, ho – rzucił Nick.
– Co „ho, ho”?
– A więc przy okazji uprawiasz również cherchez la femme, tak? – powiedział rozbawionym głosem. – Oceniasz miejscowe talenty?
– Nie.
– Jesteś pewien?
– Absolutnie.
Jay pomyślał, że nawet nie skłamał. Od tygodni praktycznie nie myślał o Marise. Poza tym kobieta, która wkroczyła na strony jego powieści, bardzo odbiegała od rzeczywistej samotnicy z sąsiedniej posiadłości. Jay nie był zainteresowany nią jako taką, ale jej historią.
Po usilnych naleganiach Nicka, Jay podał mu w końcu numer telefonu Josephine na wypadek gwałtownej potrzeby kontaktu. Nick jeszcze raz zapytał, kiedy będzie mógł przeczytać całość. Jay nie potrafił mu powiedzieć. Prawdę mówiąc, nawet nie miał ochoty się nad tym zastanawiać. W zasadzie czuł się nieswojo na myśl, że Nick bez jego zgody pokazał komuś pierwsze strony maszynopisu, mimo że przecież na tym polegała jego praca. Gdy odłożył słuchawkę, spostrzegł, że Josephine podała świeży dzbanek kawy do jego stolika. Siedzieli tam Roux i Poitou oraz Popotte, listonoszka. Jay był przez chwilę całkiem otumaniony. Nigdy przedtem Londyn nie wydawał mu się równie daleki.
Wracał do domu, jak zwykle, na przełaj przez pola. W nocy lało i ścieżka była bardzo śliska, bo wciąż jeszcze kapało na nią z żywopłotów. Zszedł więc z drogi i wędrował wzdłuż rzeki aż do granicy posiadłości Marise, rozkoszując się ciszą i widokiem drzew przygiętych od deszczu. W winnicy ani śladu Marise. Jay dojrzał niewielki obłok dymu nad kominem jej domu i w owej chwili to był jedyny, dostrzegalny ruch w przyrodzie. Nawet ptaki nie wydawały najlżejszego odgłosu. Jay zamierzał przekroczyć rzekę w najwęższym, najpłytszym miejscu, tam gdzie ziemia Marise stykała się z jego gruntami. Oba brzegi rzeki były nieco wzniesione, porośnięte na górze drzewami: owocowymi po jej stronie i bezładną plątaniną głogów oraz dzikiego bzu – po jego. Przechodząc obok, Jay spostrzegł, że czerwone wstążeczki, które poprzyczepiał do gałęzi zniknęły – prawdopodobnie zdmuchnięte wiatrem. A więc będzie musiał obmyślić pewniejszy sposób ich mocowania. W miejscu, do którego zmierzał, rzeka się znacznie wypłycała, a brzegi były niższe. Jednak w czasie deszczu woda przybierała, tworząc z kęp trzcin maleńkie wysepki. Podmywała przy tym czerwoną glinę brzegów i żłobiła w niej wymyślne wzory, które potem słońce utwardzało na kamień. Przy brodzie zbudowano schodki, wybłyszczone falami rzeki i niezliczoną ilością onegdaj depczących je stóp, chociaż teraz tamtędy chadzał jedynie Jay. A przynajmniej tak mu się zdawało.
Tymczasem, gdy doszedł do brodu, dojrzał dziewczynkę kucającą ryzykownie na skraju brzegu, mącącą patykiem cichą wodę. Tuż obok niej stała mała, brązowa kózka i wybałuszała łagodnie oczy. Jego nadejście spłoszyło dziecko, które teraz lekko zesztywniało. Zobaczył jasne oczy, równie ciekawskie, co oczy kozy.
Przez moment wpatrywali się w siebie nawzajem: ona – przymurowana do miejsca, w którym kucała, z szeroko otwartymi oczami, Jay – osłupiały z powodu najniezwyklejszego przypadku deja vu, jakiego kiedykolwiek doświadczył w życiu.
Niespodziewanie ujrzał Gilly.
Miała na sobie pomarańczowy sweter i zielone spodnie podwinięte do kolan. Buty, zrzucone z nóg, leżały obok w trawie. Niedaleko stał też mały, czerwony plecak z otwartą klapą – niczym z szeroko rozdziawionymi ustami. Naszyjnik na szyi dziecka, spleciony z czerwonych wstążeczek, wyjaśniał jednoznacznie, co się stało z talizmanami Jaya.
Gdy przyjrzał się jej uważniej zrozumiał, oczywiście, że to nie Gilly. Jej kręcone włosy miały bardziej kasztanowy niż marchewkowy odcień, a poza tym była młodsza – najwyżej ośmio – czy dziewięcioletnia. Mimo to podobieństwo aż zapierało dech w piersiach. Miała równie żywą, piegowatą buzię, szerokie usta i podejrzliwe, zielone oczy. Spoglądała dokładnie w taki sam sposób i podobnie wykrzywiała kolana. Nie, nie Gilly, ale tak podobna, że aż poczuł skurcz serca. Zrozumiał jednocześnie, że tą dziewczynką może być tylko Rosa.
Rzuciła mu przeciągłe, poważne spojrzenie, po czym gwałtownie złapała w rękę buty i zaczęła uciekać. Kózka podskoczyła nerwowo i bryknęła miękko w stronę Jaya, po czym zatrzymała się, by poskubać troki porzuconego plecaka. Tymczasem dziewczynka ruszała się tak zręcznie, jakby sama była kózką. Gdy wdrapywała się na szczyt śliskiego brzegu, pomagała sobie żwawo rękami.
– Zaczekaj! – krzyknął za nią Jay, ale go zignorowała. Zwinna niczym łasica, w mgnieniu oka znalazła się na górze, po czym odwróciła się tylko na moment, by pokazać mu język w milczącym akcie wyzwania.
– Zaczekaj! – wykrzyknął ponownie, rozkładając pokojowo ręce, aby uświadomić jej, że nie ma żadnych złych zamiarów. – Wszystko w porządku. Nie uciekaj.
Z głową lekko pochyloną w bok dziewczynka wpatrywała się w niego skoncentrowana, ale czy z ciekawością, czy wrogością – nie był w stanie orzec. Nie miał pojęcia, czy zrozumiała jego słowa.
– Witaj, Roso – powiedział.
Dziecko wciąż tylko mu się przyglądało.
– Mam na imię Jay. Mieszkam po tamtej stronie. – Wskazał na swój dom, ledwie widoczny spomiędzy drzew.
Teraz zauważył, że nie patrzyła dokładnie na niego, ale lekko w lewo i w dół od miejsca, gdzie stał. Była spięta, w każdej chwili gotowa czmychnąć. Jay zaczął gorączkowo szukać w kieszeni czegoś, co mógłby jej dać – cukierka czy herbatnika – ale znalazł jedynie zapalniczkę, jednorazówkę z taniego plastiku świecącego w słońcu jaskrawym kolorem.
– Możesz ją dostać, jeśli chcesz – zaoferował, wyciąga jąc rękę ponad wodą. Nie zareagowała. Pomyślał, że być może nie potrafi czytać z ruchu warg.
Tymczasem pozostająca po jego stronie rzeki koza zaczęła beczeć i lekko trykać go łbem w nogi. Rosa spojrzała na niego, a potem na kozę wzrokiem, w którym lekceważenie mieszało się z niepokojem. Jay zauważył, że Rosa wciąż spogląda na porzucony plecak. Schylił się i go podniósł. Koza tymczasem przerzuciła swoje zainteresowanie z nóg Jaya na rękaw jego koszuli, który teraz skubała z niepokojącą gwałtownością. Jay wyciągnął rękę z plecakiem.
– Jest twój?
Na przeciwległym brzegu dziewczynka postąpiła krok do przodu.
– Wszystko w porządku. – Jay mówił teraz bardzo powoli, na wypadek gdyby ona rzeczywiście nie czytała z ruchu warg. Cały czas się uśmiechał. – Poczekaj, zaraz ci go przyniosę, dobrze?
Skierował się w stronę głazów stanowiących przeprawę przez rzekę, trzymając w dłoni ciężki plecak. Koza przyglądała mu się z cynicznym wyrazem pyska. Jay, z ciężkim plecakiem w wyciągniętym ręku, poruszał się dość nieudolnie. Spojrzał w górę, by posłać dziewczynce uśmiech, pośliznął się na mokrym od deszczu kamieniu i – niewiele brakowało – aby się przewrócił. Koza, podążająca za nim po kamieniach, nieoczekiwanie tryknęła go od tyłu; Jay niekontrolowanie postąpił w przód i nieoczekiwanie wylądował w rzece.
I Rosa, i koza przypatrywały się temu w milczeniu. Ale obie wyglądały na szczerze ubawione.
– Szlag by to trafił!
Jay niezdarnie zaczął brnąć w stronę brzegu. Prąd rzeki okazał się dużo silniejszy, niżby podejrzewał, i teraz zataczał się w wodzie, ślizgając po kamieniach i błocie dna. Jedyną suchą rzeczą, jaką miał przy sobie, był już w tej chwili tylko plecak.
Rosa uśmiechała się szeroko.
To ją całkowicie odmieniło. Miała niezwykle słoneczny, nagle pojawiający się uśmiech, ukazujący jej nadzwyczaj białe zęby, odbijające ostro od pokrytej ciemnymi piegami twarzy. Śmiała się niemal bezgłośnie i tupała bosymi stopami w pantomimicznym geście wesołości. Jednak chwilę później już umykała – podniosła z ziemi buty i pobiegła w stronę wzniesienia prowadzącego do sadu. Kózka ruszyła za nią, skubiąc czule zwisające luźno sznurowadło. Gdy znalazły się na samej górze, Rosa odwróciła się i pomachała w jego stronę ręką, jednak czy był to gest wojowniczego wyzwania, czy przyjaznych uczuć, Jay nie umiał zdecydować.
Gdy uniknęła mu z pola widzenia, zorientował się, że wciąż ma jej plecak. Gdy go otworzył, znalazł przedmioty, które jedynie dla dziecka mogły stanowić szczególną wartość: słoik pełen ślimaków, kilka kawałków drewna, rzeczne otoczaki, kłębek sznurka oraz jego talizmany splecione razem czerwoną wstążką, układające się w jaskrawą girlandę. Jay umieścił wszystkie skarby z powrotem w plecaku, a potem powiesił go na furtce w pobliżu żywopłotu – tuż obok miejsca, gdzie dwa tygodnie temu umieścił głowę smoka. Nie miał żadnych wątpliwości, że tutaj Rosa znajdzie go bez najmniejszego trudu.
– Nie widziałam jej od wielu miesięcy – oznajmiła Josephine. – Marise nie posyła jej do szkoły. A szkoda. Dziewczynka w jej wieku potrzebuje towarzystwa koleżanek.
Jay pokiwał głową.
– Kiedyś chodziła do grupy przedszkolnej – przypomniała sobie Josephine. – Miała wtedy ze trzy lata, a może nawet mniej. Wówczas jeszcze trochę mówiła, ale sądzę, że już nie słyszała.
– Tak? – w tonie Jaya zabrzmiała ciekawość. – Sądziłem, że się urodziła głucha.
Josephine pokręciła głową.
– Nie. Złapała jakąś infekcję. W tym samym roku, kiedy zmarł Tony. Mieliśmy wówczas fatalną zimę. Rzeka wylała i połowa gruntów Marise przez trzy miesiące znajdowała się pod wodą. A do tego jeszcze ta sprawa z policją…
Jay posłał jej pytające spojrzenie.
– A tak. Mireille za wszelką cenę starała się dowieść, że Marise ponosi odpowiedzialność za śmierć Tony’ego. Utrzymywała, że tuż przed tą tragedią gwałtownie się pokłócili. Że Tony nigdy nie popełniłby samobójstwa. Usiłowała dać wszystkim do zrozumienia, że w całą tę sprawę był wplątany inny mężczyzna, który razem z Marise uknuł spisek na życie Tony’ego – Josephine pokręciła głową, marszcząc brwi. – Mireille zachowywała się jak niespełna rozumu. Oszalała z rozpaczy. Była w stanie wymyślić każdą bzdurę. Oczywiście, w końcu do niczego poważnego nie doszło. Policjanci się u nas zjawili, zadali kilka pytań i odjechali. Sądzę, że natychmiast zorientowali się w stanie psychicznym Mireille. Niemniej ona spędziła następne trzy czy cztery lata na pisaniu donosów, petycji, prowadzeniu osobliwej krucjaty. Raz czy dwa ktoś się tu zjawił w wyniku jej działań. To wszystko. Sprawa spełzła na niczym. Tyle że Mireille zaczęła rozpowszechniać plotki, iż Marise trzyma dziecko zamknięte w komórce, czy coś podobnego.
– Myślę, że to nonsens. – Żywe, piegowate dziecko, które Jay ujrzał na własne oczy, w żadnym wypadku nie robiło wrażenia, by kiedykolwiek było gdziekolwiek zamykane.
Josephine wzruszyła ramionami.
– Ja też tak uważam – oznajmiła. – Ale co się miało złe go stać, to się już stało. Hordy ludzi zaczęły zbierać się u bramy posiadłości Marise i po jej stronie rzeki. W większości w jak najlepszych intencjach względem dziecka, ale Marise nie mogła być tego pewna, więc zaszyła się w domu. Wówczas na jej podwórku zapłonęły pochodnie, ludzie odpalali tam petardy i rzucali kamieniami w okiennice. – Ponownie potrząsnęła głową. – Zanim wszystko się wyjaśniło, było już za późno – wyjaśniła. – Marise doszła do przekonania, że każdy jest przeciwko niej. A jeszcze potem do tego wszystkiego zaginęła Rosa…
Josephine wlała sobie do kawy miarkę koniaku.
– Przypuszczam, że uznała, iż cała wioska maczała w tym palce. W takim miejscu jak to, nic nie da się ukryć, więc każdy wiedział, że Rosa jest u Mireille. Dziecko miało wówczas trzy lata, wszyscy uważaliśmy, że one powinny jakoś załatwić tę sprawę między sobą i że Rosa tylko odwiedza babkę. Oczywiście, Caro Clairmont wiedziała swoje, jak i Joline Drou – w owym czasie jej najlepsza przyjaciółka – a także Cussonnet, lekarz. Ale reszta z nas… Cóż, nikt nie zadawał żadnych pytań. Ludzie uznali, że po tym wszystkim powinni raczej pilnować własnego nosa. A poza tym nikt tak naprawdę nie znał Marise.
– Ona zdecydowanie tego nie ułatwia – zauważył Jay.
– Rosa zniknęła na mniej więcej trzy dni. Mireille za brała ją do siebie z grupy przedszkolnej. Wszyscy słyszeli krzyki tego dziecka – dochodziły aż do Les Marauds. Nie wiem, co tak naprawdę dolegało temu maleństwu, ale jedno nie ulega żadnej wątpliwości – miała parę nadzwyczaj silnych płuc. Nic nie było w stanie jej uspokoić: ani słodycze czy prezenty, ani pieszczoty bądź krzyki. A próbowały wszystkie – Caro, Joline, Toinette – mimo to dziecko wciąż nie przestawało wrzeszczeć. W końcu Mireille bardzo się zaniepokoiła i zawołała lekarza. Rada w radę, postanowili zawieźć dziewczynkę do specjalisty w Agen. Uznali, że to nienormalne, by dziecko w jej wieku wciąż się darło. Uznali, że cierpi na zaburzenia psychiczne, być może na skutek złego traktowania. – Josephine ponownie zmarszczyła brew. – Tego samego dnia Marise zjawiła się, by odebrać Rosę z grupy przedszkolnej, i wtedy dowiedziała się, że Mireille wraz z lekarzem zabrali ją do Agen. Nigdy przedtem ani potem nie widziałam nikogo doprowadzonego do takiej furii. Pojechała za nimi na swoim motorowerze, ale dowiedziała się jedynie, że Mireille zabrała Rosę do szpitala. Na badania, jak oznajmiła. Osobiście nie wiem, czego tak naprawdę Mireille usiłowała wówczas dowieść.
Wzruszyła ramionami raz jeszcze.
– Gdyby chodziło o kogoś innego, a nie o Marise, cała wioska na pewno stanęłaby po jej stronie. Ale ona nigdy się nie odezwała słowem, jeżeli nie musiała, nigdy się do nikogo nie uśmiechnęła. Ludzie postanowili więc nie wtrącać się w nie swoje sprawy. Myślę, że tak naprawdę właśnie do tego wszystko się sprowadzało. Nie było w tym ani odrobiny prawdziwie złej woli. Marise chciała, by nikt nie wtrącał się w jej życie, i tak właśnie się stało. A do tego ludzie rzeczywiście wcale nie wiedzieli, dokąd Mireille zabrała Rosę – no, może z wyjątkiem Caro Clairmont. Naturalnie, słyszeliśmy rozmaite opowieści. Ale dopiero po fakcie. Jak to Marise wkroczyła do gabinetu Cussonneta z bronią w ręku i zmusiła go, by wsiadł do samochodu. Gdy się słyszało, jak ludzie o tym rozprawiali, można by przypuszczać, że przynajmniej połowa Lansquenet widziała to na własne oczy. Tu wszystko zawsze ma się tak samo, eh! Ja mogę jedynie powiedzieć, że mnie przy tym nie było. I chociaż Rosa wróciła do domu nie dalej jak po tygodniu, już nigdy więcej nie ujrzeliśmy jej w wiosce – ani w szkole, ani na pokazie sztucznych ogni z okazji 4 lipca, ani nawet na festiwalu czekolady w okresie Świąt Wielkanocnych.
Josephine jednym haustem wypiła swoją kawę, po czym otarła dłonie w fartuch.
– I tak się właśnie miały sprawy – oznajmiła na zakończenie. – Od tamtego czasu nie ujrzeliśmy tu ani Marise, ani Rosy. Niekiedy zdarza mi się je przyuważyć – mniej więcej raz w miesiącu – na drodze do Agen, czy jak idą do Narcisse’a lub urzędują na polu po drugiej stronie rzeki. I to wszystko. Marise nie wybaczyła ludziom z wioski tego, co się wydarzyło po śmierci Tony’ego – zaakceptowania opowieści Mireille i obojętności, gdy zniknęła Rosa. Nie da się jej wytłumaczyć, że ktoś mógł nie mieć z tym wszystkim nic wspólnego. I tak by nie uwierzyła.
Jay pokiwał głową. To wydawało mu się całkowicie zrozumiałe.
– Muszą się obie czuć bardzo samotne – oznajmił po chwili. W tym momencie pomyślał o Maggie i Gilly – o tym, jak zawsze potrafiły szybko znaleźć przyjaciół w każdym miejscu, do którego się udały; jak handlowały i wykonywały rozmaite użyteczne prace, gdziekolwiek się znalazły; jak umiały stawić czoło uprzedzeniom i obelgom – reagując na nie radosnym buntem. Owa zimna, podejrzliwa kobieta, gospodarująca po drugiej stronie rzeki, tak niezwykłe różniła się od przyjaciół Joego z Nether Edge. A tymczasem jej dziecko uderzająco przypominało wyglądem Gilly. W drodze powrotnej do domu Jay sprawdził, co się dzieje z plecakiem, ale, zgodnie z oczekiwaniami, nie znalazł go w miejscu, w którym go zostawił. Tkwiła tam nadal jedynie głowa smoka – z wciąż wywalonym na wierzch językiem z karbowanej bibuły – teraz przystrojona girlandą z czerwonych wstążeczek, osadzonych zawadiacko na gęstej, zielonej grzywie potwora. Gdy Jay podszedł bliżej, spostrzegł też, że pomiędzy zęby maszkarona została starannie wetknięta gliniana fajeczka, z której sterczał żółty kwiat mleczu. A do tego, kiedy przechodził obok, tłumiąc śmiech, był niemal pewien, że z drugiej strony żywopłotu coś się poruszało – dojrzał ostry pomarańczowy błysk, odcinający się od świeżej zieleni, po czym usłyszał bezczelne beczenie kozy dochodzące z niedalekiej odległości.