Lansquenet, marzec 1999
Gdy wszedł do domu, zobaczył, że Joe czeka na niego i krytycznym wzrokiem zerka przez okno na zapuszczony warzywnik.
– Powinieneś coś z tym zrobić, chłopcze – oznajmił Jayowi, gdy ten tylko otworzył drzwi. – Jeśli się zaraz nie zabierzesz za ogród, tego lata już nic z niego nie będzie. Musisz go przekopać i odchwaścić, póki jeszcze czas. Zadbać o jabłonie, i w ogóle. Sprawdzić, czy nie dusi ich jemioła. Jeżeli się nie zatroszczysz o swoje drzewa – jemioła je zabije.
Przez ostatni tydzień Jay niemal przyzwyczaił się do nagłych wizyt starszego pana. W pewien niewytłumaczalny sposób zaczął nawet ich wyczekiwać, wmawiając sobie, że to nieszkodliwe majaki – wynajdując błyskotliwe, postjungowskie wytłumaczenia na ich ciągłe nawroty. Dawny Jay – Jay z 1975 roku – rozkoszowałby się podobnym doświadczeniem. Ale tamten Jay skłonny był wierzyć we wszystko. Chciał we wszystko wierzyć. W byty astralne, kosmitów, zaklęcia, szczególne rytuały, w magię. Niezwykłe objawienia były dla owego Jaya chlebem powszednim. Tamten Jay w nie wierzył – ufał w ich moc. Obecny Jay wiedział swoje.
A mimo to wciąż widywał starszego pana – chociaż już nie wierzył w zjawiska nadprzyrodzone. Wmawiał sobie, że to częściowo wynik samotności, a częściowo nowej książki – obcego tworu powstającego na kartach „Niezłomnego Corteza”. Proces tworzenia po trosze przypomina stan popadania w szaleństwo – staje się obsesją, i to wcale nie zawsze łagodną i nieszkodliwą. W czasach pisania „Ziemniaczanego Joe” Jay wciąż mówił sam do siebie, nerwowo chodził tam i z powrotem po swoim jednopokojowym mieszkanku w Soho, z kieliszkiem w dłoni, dyskutując zażarcie z samym sobą, z Joem, z Gilly, z Zethem i Glendą, niemal spodziewając się, że ujrzy ich na własne oczy, gdy tylko podniesie znużony wzrok znad klawiatury, z ciężko bolącą głową od radia rozkręconego na cały regulator.
Przez całe tamto lato zachowywał się odrobinę niepoczytalnie. Ale jego obecna książka będzie inna. W pewnym sensie o wiele łatwiejsza do napisania. Wszystkie postaci miał bowiem niemal fizycznie tuż obok siebie. Lekko maszerowały przez strony jego powieści: Clairmont, majster budowlany; Josephine, właścicielka kawiarni; Michel z Marsylii, rudowłosy, skory do uśmiechu. Caro w szalu od Hermesa. Marise. Joe. Marise. Książka w zasadzie nie miała wyraźniej fabuły. W zamian zawierała wiele anegdot luźno powiązanych ze sobą nawzajem: niektóre z nich zostały zaczerpnięte z opowieści Joego i przeniesione na grunt Lansquenet, inne – zasłyszane od Josephine w czasie jej monologów ponad kontuarem w „Cafe des Marauds”, a jeszcze inne – utkane ze strzępów rozmów. Jay lubił myśleć, że w swoim tekście uchwycił szczególną aurę, świetlistość tego miejsca. Może coś z pogodnego, gawędziarskiego stylu Josephine. Jej ploteczki nigdy nie miały złośliwego zabarwienia. Jej dykteryjki były zawsze ciepłe, często bardzo zabawne. Jay zaczął z niecierpliwością wyczekiwać wizyt w kawiarni i odczuwał niejasne rozczarowanie, gdy Josephine była zbyt zajęta, by pogadać. Nagle odkrył, że wędruje do kawiarni co dzień, nawet wtedy, kiedy nie ma nic do załatwienia w wiosce. I wciąż pilnie notuje wszystko w pamięci.
Po upływie mniej więcej trzech tygodni od przyjazdu do Lansquenet, Jay udał się do Agen i wysłał pierwsze 150 stron nowej, wciąż niezatytułowanej powieści do Nicka Horneliego, swojego agenta w Londynie. Nick zajmował się interesami Jonathana Winesapa, jak również pilnował wpływów tantiem z „Ziemniaczanego Joe”. Jay zawsze lubił tego faceta o specyficznym poczuciu humoru, mającego w zwyczaju wysyłać mu najrozmaitsze wycinki prasowe w nadziei zainspirowania jego twórczej weny. Jay nie podał mu swojego adresu, ale poprosił o odpowiedź na poste restante w Agen.
Z wielkim rozczarowaniem zrozumiał w końcu, że Josephine nie będzie z nim rozmawiać na temat Marise. Było też kilkoro innych ludzi, o których wspominała niechętnie: Clairmontowie, Mireille Faizande, Merle’owie. Bardzo rzadko też opowiadała o sobie. Ilekroć próbował ją nakłonić do rozmowy na temat którejkolwiek z tych osób, natychmiast okazywało się, że miała coś nadzwyczaj pilnego do roboty w kuchni. Jay nabierał coraz silniejszego przekonania, że życie wioski skrywa jakieś sekrety, o których ona nie ma ochoty opowiadać.
– Więc jak to jest z moją sąsiadką? Czy ona kiedykolwiek przychodzi do kawiarni?
Josephine natychmiast pochwyciła ścierkę i zaczęła polerować błyszczącą powierzchnię baru.
– Ja jej nie widuję. I prawie nie znam.
– Słyszałem, że nie najlepiej układają się jej stosunki z ludźmi w wiosce.
Wzruszenie ramion.
– Caro Clairmont robi wrażenie osoby, która wie bardzo wiele na jej temat.
Ponowne wzruszenie ramion.
– Caro uważa, że jej powołaniem jest wiedzieć wszystko o wszystkich.
– Jestem tym zaintrygowany. Josephine na to beznamiętnie:
– Przepraszam cię. Mam coś do roboty.
– Przecież musiałaś to i owo słyszeć…
Przez chwilę patrzyła mu w oczy z płonącymi policzkami. Ramiona oplotła ciasno wokół ciała, wpijając kciuki w żebra w obronnym geście.
– Monsieur Jay. Niektórzy ludzie uwielbiają wścibiać nos w nie swoje sprawy. Jeden Pan Bóg wie, jak wiele plotek krążyło kiedyś na mój temat. Pewne osoby uważają, że wolno im sądzić innych.
Jaya poruszyła niespodziewana gwałtowność reakcji Josephine. Ze ściągniętą, wąską twarzą, ni stąd, ni zowąd stała się kimś zupełnie innym. Uderzyła go nagła myśl: ona najwyraźniej boi się.
Później, tego samego wieczoru, już w domu, Jay wrócił myślami do rozmowy z Josephine. Joe na wpół leżał na swoim miejscu na łóżku, z rękami splecionymi pod głową. Z radia płynęła lekka muzyka. Ale klawisze maszyny wydawały się lodowate i martwe pod palcami. Błyskotliwa nić narracji w końcu się urwała.
– Nic z tego – westchnął Jay i dolał kawy do wciąż nieopróżnionej filiżanki. – To droga donikąd.
Joe przyglądał mu się leniwie spod czapki nasuniętej na oczy.
– Nie zdołam skończyć tej książki. Złapałem blok. Wszystko, co teraz piszę, nie ma żadnego sensu. Utknąłem w martwym punkcie.
Historia, tak wyraziście jawiąca się w jego umyśle jeszcze kilka nocy temu, nagle zatraciła swój wątek. W głowie czuł jedynie pulsującą bezsenność.
– Powinieneś ją poznać – oznajmił Joe. – Zaniechaj słuchania opowieści innych ludzi, osądź ją sam. Tak czy owak, poznaj ją lepiej.
Jay odpowiedział zniecierpliwionym gestem.
– A jak niby miałbym to zrobić? Przecież ona najwyraźniej nie chce mieć ze mną nic wspólnego. Ani z kimkolwiek innym, gdy już o tym mowa.
Joe wzruszył ramionami.
– Zrobisz, co zechcesz. Ostatecznie, nigdy nie chciało ci się zbytnio wysilać, hę?
– Nieprawda! Kiedyś próbowałem…
– Będziecie mieszkać obok siebie przez dziesięć lat i żadne z was nie odważy się na pierwszy krok.
– To co innego.
– Doprawdy?
Joe podniósł się z łóżka i podszedł do radia. Przez moment manipulował przy pokrętłach, zanim znalazł czysty sygnał. W jakiś niezrozumiały sposób Joe zawsze potrafił wynaleźć stację nadającą stare przeboje, bez względu na to, gdzie się znajdował. Teraz Rod Stewart śpiewał „Tonight’s the Night”.
– Tym razem mógłbyś jednak spróbować.
– Może ja już nie chcę próbować.
– Może i nie chcesz.
Głos Joego nagle stał się bardzo odległy, a kontur jego postaci zaczął blaknąć, tak że teraz Jay był niemal w stanie zobaczyć pobieloną ścianę przeświecająca przez jego ciało. W tym samym momencie radio zacharczało głucho i sygnał zanikł. W jego miejsce pojawił się głuchy szum.
– Joe?
Teraz głos starszego pana był niemal zbyt nikły, by go usłyszeć.
– To na razie.
Zawsze tak mówił, gdy chciał wyrazić dezaprobatę bądź oznajmić, że koniec dyskusji.
– Joe?
Ale Joe już zniknął.