Nether Edge, lato 1977
Zeth się nie zmienił. Jay rozpoznał go natychmiast, chociaż tym razem jego wróg nie miał wiatrówki przerzuconej przez ramię i na dodatek przez ostatni rok znacznie urósł, a długie włosy nosił związane w cienki ogonek. Miał na sobie dżinsową kurtkę z nazwą grupy Greateful Dead – wypisaną na plecach mazakiem – oraz wysokie robocze buty. Siedząc w swej kryjówce nad kanałem, Jay nie był w stanie stwierdzić, czy Zeth jest sam, czy też ze swoimi kompanami. Gdy przyglądał się swemu wrogowi, spostrzegł, że Zeth uniósł wiatrówkę do oczu i zaczął mierzyć w coś znajdującego się w pewnej odległości od ścieżki nad kanałem. Kilka kaczek siedzących obok wody poderwało się do góry furkocząc skrzydłami niczym drewnianymi kołatkami. Zeth wrzasnął, po czym wystrzelił ponownie. Kaczki zaczęły się miotać niczym oszalałe. Jay nie ruszył się z miejsca. Jeżeli Zeth miał ochotę strzelać do kaczek – to już jego sprawa. Jay nie miał zamiaru mu w tym przeszkadzać. Jednak im dłużej przyglądał się tej scenie, tym większe ogarniały go wątpliwości. Zeth chyba jednak nie mierzył w stronę kanału, ale gdzieś dalej – poza linię drzew, bardziej w kierunku rzeki, mimo że tam teren był zbyt odsłonięty dla ptaków. Może więc strzelał do królików, pomyślał Jay, jednak natychmiast zdał sobie sprawę, że hałas, który czynił Zeth, spłoszyłby każdą zwierzynę. Zmrużył więc oczy w świetle zachodzącego słońca, usiłując dostrzec co tak naprawdę robił jego wróg. Ten wystrzelił raz, potem jeszcze raz i za chwilę ponownie załadował broń. Nagle Jay zdał sobie sprawę, że Zeth stał dokładnie w tym samym miejscu, z którego on sam miał zwyczaj obserwować…
Cyganie.
Zeth niewątpliwie celował w linkę do suszenia bielizny rozciągniętą pomiędzy dwoma najbliższymi samochodami – jeden koniec tej linki już zwisał bezwładnie i tarzał się w trawie niczym złamane ptasie skrzydło, trzepoczące w bólu na wietrze. Pies, uwiązany tam gdzie zwykle – ujadał bez opamiętania. Jayowi zdawało się, że dojrzał coś w oknie jednego z aut – gwałtownie odsuniętą firankę i bladą twarz o rozmytych rysach oraz szeroko rozwartych oczach – z powodu gniewu bądź przerażenia – szybko ginącą za opadającą zasłonką. Poza tym nie spostrzegł żadnego innego ruchu w okolicach samochodów. Zeth roześmiał się głośno, po czym na nowo załadował broń. Wreszcie Jay zdołał też dosłyszeć jego wrzaski.
– Cyganichy! Cyganichy!
Cóż, skonstatował Jay filozoficznie, w tej sytuacji nie mógł przecież nic sensownego zrobić. Nawet Zeth nie był na tyle szalony, żeby tak naprawdę kogokolwiek zranić. Mógł strzelać do linki na pranie. Tak – to było w jego stylu. Zastraszenie innych leżało w jego naturze. I – jak spostrzegł Jay – wychodziło mu to całkiem nieźle. Nagle stanął mu przed oczami obraz samego siebie tego pierwszego lata, gdy kucał i płaszczył się pod śluzą, i poczuł jak twarz oblewa mu rumieniec.
Do cholery, przecież tak naprawdę w tej chwili nic nie mógł zrobić.
Cyganie byli bezpieczni w swoich samochodach. Wystarczy, że poczekają aż Zethowi skończy się amunicja.
Przecież w końcu będzie musiał iść do domu. Poza tym to była jedynie wiatrówka. Nie można zrobić komukolwiek prawdziwej krzywdy, posługując się jedynie wiatrówką. Nie, to niemożliwe. Nawet gdyby się trafiło w człowieka.
A tak w zasadzie, co ten Zeth naprawdę chciał zrobić?
Jay odwrócił się, by pójść już sobie z tego miejsca, gdy nagle wydał okrzyk przerażonego zdumienia. Niecałe dwa metry od niego, w krzakach, kryła się dziewczyna. Był tak pochłonięty obserwacją Zetha, że nawet nie usłyszał jej kroków. Wyglądała na jakieś dwanaście lat. Spod gąszczu rudych loków wyzierała mała twarz, usiana piegami tak wielkimi, jakby próbowały pokryć całą skórę. Miała na sobie dżinsy i za duży biały T-shirt. Jego rękawy dyndały luźno nad jej chudymi łokciami. W dłoni trzymała wyświechtaną bandanę wypełnioną kamieniami.
Podniosła się równie szybko i bezgłośnie jak Indianka. Jay w zasadzie nie miał czasu na żadną reakcję, gdy już posłała w jego stronę ze świstem kamień, który z niewiarygodną prędkością i celnością trafił go w kolano. Usłyszał trzask, poczuł przeszywający ból. Wrzasnął i upadł na plecy, chwytając się gwałtownie za nogę. Dziewczynka spojrzała na niego uważnie, szykując jednocześnie kolejny kamień do rzutu.
– No coś ty – zaprotestował Jay.
– Przepraszam – oznajmiła, nie odkładając jednak przygotowanego kamienia.
Jay podwinął nogawkę spodni, by uważnie zlustrować stan swojego kolana. Już zaczynał tworzyć się siniak. Gniewnym wzrokiem obrzucił dziewczynę, a ona odwzajemniła mu się beznamiętnym spojrzeniem.
– Nie powinieneś odwracać się tak gwałtownie – stwierdziła. – Przestraszyłeś mnie.
– Ja przestraszyłem… – Jay zupełnie nie wiedział, co właściwie powinien powiedzieć.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
– Sądziłam, że jesteś razem z nim – oznajmiła energicznie, zwracając drobny podbródek w stronę śluzy. – Wykorzystuje nasze samochody i biednego Toffiego na swoje cele.
Jay spuścił nogawkę.
– Ten! Nie jest żadnym moim kumplem – stwierdził urażonym tonem. – To wariat.
– Ach, tak. To w porządku.
Dziewczyna odłożyła kamień z powrotem do bandany. W tym samym momencie zabrzmiały dwa kolejne wystrzały, po których echem rozległ się wojenny okrzyk Zetha:
– Cyganichy! Cyganichy!
Dziewczyna rzuciła uważne spojrzenie ponad krzewami, po czym uniosła jedną z gałęzi, najwyraźniej planując ześliznąć się w dół kanału.
– Hej, poczekaj chwilę!
– A czemu?
Prawie na niego nie spojrzała. W cieniu krzewów jej oczy nabrały złocistego odcienia niczym ślepia sowy.
– Co zamierzasz zrobić?
– A jak myślisz?
– Przecież powiedziałem ci, że to wariat – złość Jaya wywołana niespodziewanym atakiem ustąpiła miejsca przerażeniu. – To wariat. Nie powinnaś się z nim w cokolwiek wdawać. Wkrótce znudzi mu się ta zabawa i wtedy zostawi was w spokoju.
Dziewczyna wpatrywała się w niego z otwartą pogardą.
– Ty pewnie tak właśnie byś postąpił?
– Hmm… Sądzę, że tak.
Wydała z siebie jakiś dźwięk, który równie dobrze mógł wyrażać rozbawienie, jak i pogardę, po czym przemknęła zwinnie pod gałęzią, chwytając się jej jedną ręką dla równowagi. Potem, hamując obcasami, ześliznęła się po skarpie kanału i dotarła do żwirowego dna. Teraz Jay zorientował się już, co zamyślała. Pięćdziesiąt metrów poniżej nabrzeża znajdował się przesmyk, który wychodził wprost na śluzę. Czerwony ił i luźny żwir pokrywały w tym miejscu brzeg kanału. Wąskie pasmo krzewów dawało dobrą osłonę. Było to jednak miejsce zdradliwe – jeżeli podeszło by się do niego zbyt szybko czy nieostrożnie, można było się zwalić z osypiska wprost na leżące pod spodem kamienie. Niemniej stanowiło ono dla dziewczyny idealne miejsce do ataku na Zetha – zakładając, oczywiście, że właśnie to zamierzała zrobić. Chociaż trudno uwierzyć, że chciała się na coś takiego poważyć. Jay ponownie rzucił okiem w tamtą stronę i zauważył, jak przemyka teraz dużo niżej, niemal niewidoczna za gęstą roślinnością. Właściwie nie spostrzegłby jej wcale, gdyby nie płomienny kolor jej włosów. Jeżeli tego chce, to jej sprawa, powiedział sobie w duchu. Ostatecznie on ją ostrzegał.
A na dodatek to przecież w ogóle nie była jego sprawa.
Nie miał z tym nic wspólnego.
Ciężko wzdychając, podniósł puszkę wypełnioną węglem – swoim trzydniowym łupem – po czym zaczął gramolić się w dół skalistej ścieżki.
Obrał inną drogę wiodącą w stronę popieliska, niemal na całej długości obrośniętą krzewami. Zresztą tak czy owak Zeth w ogóle nie patrzył w tę stronę. Był zbyt pochłonięty strzelaniem i wrzaskami. W tej sytuacji nie trudno było przemknąć przez otwartą przestrzeń popieliska i skryć się na jego osłoniętym skraju. Nie była to równie dobra kryjówka, jak ta, którą wybrała dla siebie dziewczyna, ale w tych okolicznościach musiała mu wystarczyć. Ostatecznie powinni sobie poradzić we dwójkę przeciwko jednemu Zethowi. Zakładając oczywiście, że to naprawdę będzie rozgrywka dwa na jeden. Jay starał się nawet nie myśleć o kumplach Zetha, którzy mogli znajdować się gdzieś w pobliżu, gotowi przybiec na każde zawołanie.
Postawił na ziemi puszkę z węglem, a sam przyczaił się na skraju popieliska. Teraz zdawało mu się, że Zeth jest bardzo blisko; Jay nawet słyszał jego oddech i szczęk wiatrówki, gdy Zeth ją złamał, żeby ponownie załadować. Jeżeli się trochę wychylił, mógł nawet dostrzec swego wroga – tył jego głowy kawałek profilu, szyję upstrzoną ropnym trądzikiem i ogonek tłustych włosów. Ponad śluzą nie ujrzał ani śladu po dziewczynie i nagle zaczął się z niepokojem zastanawiać, czy ona aby przypadkiem nie uciekła. Jednak już chwilę później spostrzegł błysk czerwieni ponad przesieką i zobaczył kamień wystrzelony z krzaków, trafiający Zetha prosto w ramię. Jay zdumiał się celnością rzutu dziewczyny. Zobaczył, jak Zeth obraca się gwałtownie, wyjąc z bólu i zaskoczenia. Kolejny kamień uderzył go w splot słoneczny, a gdy Zeth skierował się w stronę przesieki, Jay nucił dwoma bryłami węgla w jego plecy. Jedna z nich chybiła, druga doszła celu i Jaya oblała w tym momencie gorąca fala radosnego uniesienia. Zanurkował w krzaki.
– Zabiję cię, gnoju! – Głos Zetha zabrzmiał bardzo dorośle, jakby był olbrzymem w skórze nastolatka. A na dodatek rozległ się niemal nad uchem Jaya. W tym samym momencie dziewczyna zaczęła jednak rzucać kamieniami, uderzając ich wspólnego wroga w kostkę, potem chybiając, a jeszcze potem strzelając prosto w bok jego głowy. Rozległ się taki dźwięk, jakby kij bilardowy trafił w bilę.
– Zostaw nas w spokoju – wrzasnęła dziewczyna ze swej kryjówki na szczycie osypiska. – Zostaw nas w spokoju, ty sukinsynie!
Teraz Zeth ją wreszcie dojrzał. Jay zobaczył, że wyrostek przesuwa się w stronę przesieki ściskając wiatrówkę w dłoni. Doskonale wiedział, co Zeth zamierzał zrobić: schować się pod nawisem osypiska, ponownie naładować wiatrówkę, a potem wyskoczyć i strzelać. Strzelałby co prawda na oślep, ale i tak mogło to być groźne. Jay wychynął znad krawędzi popieliska i wycelował. Trzasnął Zetha bryłą węgla pomiędzy łopatki najsilniej jak mógł.
– Spadaj stąd – wrzasnął szaleńczo, miotając kolejną bryłą węgla ponad krawędzią popieliska. – Idź naprzykrzać się komu innemu!
Okazało się jednak, że tak otwarte wystąpienie było błędem. Zeth rozwarł oczy w sposób nie pozostawiający wątpliwości, że rozpoznał Jaya.
– No, no, no.
A jednak Zeth się zmienił. Zmężniał. Rozrósł w ramionach. Stawał się odpowiednio szeroki do swojego wzrostu. Nagle wydał się Jayowi całkiem dorosłym człowiekiem, i do tego człowiekiem bardzo groźnym. Teraz z szerokim uśmiechem zaczął się zbliżać do popieliska, trzymając wiatrówkę gotową do strzału. Cały czas przesuwał się pod nawisem, tak że dziewczyna nie mogła go namierzyć. I nie przestawał się złowieszczo uśmiechać. Jay rzucił w jego stronę dwie kolejne bryły węgla – ale chybił. Natomiast Zeth podchodził coraz bliżej.
– Spadaj stąd!
– Bo co?
Zeth był teraz tak blisko, że mógł bez trudu ogarnąć wzrokiem popielisko. Jednocześnie zerkał w górę, aby sprawdzić, czy przez cały czas znajduje się pod ochroną nawisu. Jego wyszczerzone zęby przywodziły na myśl ostry sierp. Wycelował w Jaya broń z figlarnym, niemal łagodnym uśmiechem.
– Bo co? Bo co?
Zdesperowany Jay zaczął w niego ciskać pozostałymi bryłami węgla, one jednak odbijały się od ramion dryblasa niczym pociski karabinu od czołgowego pancerza. Jay spojrzał w wylot lufy wiatrówki. To nie jest groźna broń, powtarzał sobie w duchu, to tylko wiatrówka na nieszkodliwe naboje. Nie był to przecież ani kolt ani luger, a poza tym Zeth i tak nie odważyłby się wystrzelić.
Palec Zetha znalazł się nagle na cynglu. Coś kliknęło. Z tej odległości wiatrówka wcale nie wyglądała na tak nieszkodliwą. Zdawała się wręcz śmiertelnie niebezpieczna.
I wtedy nagle za plecami Zetha rozległ się dziwny odgłos, po czym grad niewielkich odłamków skalnych posypał się z nawisu na jego głowę i ramiona. Zeth nie zauważył, że podchodząc do Jaya, stanął na nieosłoniętym gruncie, w zasięgu wzroku i rzutu Dziewczyny. To zabawne, ale nagle Jay zaczął o niej myśleć tak, jakby jej płeć określała jednocześnie jej imię. Jay przesunął się bliżej krawędzi popieliska, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z Zetha. Najpierw sądził, że Dziewczyna rzuca kamieniami zebranymi do swojej bandany, jednak teraz przekonał się, że nie miał racji: to nie były pojedyncze kamienie, ale cały ich deszcz – dziesiątki czy nawet setki odłamków skalnych, żwiru i dużych kamieni spadających z nasypu w tumanie żółtawobrązowego pyłu. Ktoś obruszył skraj osypiska, które teraz leciało w dół niczym skalna lawina. Ponad urwiskiem Jay dostrzegł zbyt obszerny T-shirt – teraz już nie tak bardzo biały – zwieńczony marchewkową szopą włosów. Dziewczyna, na czworaka, kopała z całej siły nogami w krawędź osypiska, posyłając w dół kamienie i ziemię rozpryskujące się na leżących poniżej kamieniach, uderzające twardo o Zetha, spowijające go żółtym, gryzącym pyłem. Ponad odgłos walących się kamieni wzbił się cienki, wojowniczy głos Dziewczyny, wykrzykujący triumfalnie:
– Nażryj się tego świństwa, sukinsynie!
Zetha kompletnie zaskoczył jej gwałtowny atak. Upuścił wiatrówkę i w pierwszym odruchu chciał umknąć pod nawis, ale chociaż osłaniał go on przed ręcznie rzucanymi pociskami, nie stanowił żadnej ochrony przed lecącą w dół ziemnoskalną lawiną, tak że Zeth w końcu się potknął i krztusząc się, wpadł w sam środek masy spadającej ziemi i odłamków. Zaklął szpetnie, wzniósł ramiona obronnym ruchem nad głowę i właśnie w tym momencie spadł na niego cały grad kamieni. Jeden z nich, wielkości cegłówki, trafił go w łokieć i wtedy Zeth nagle stracił cały zapał do walki. Ksztusząc się i kaszląc, oślepiony pyłem, przyciskając bolący łokieć do brzucha, wytoczył się spod nawisu. Z góry rozległ się okrzyk triumfu, po którym znowu zaczęły się sypać kamienie. Bitwa była już jednak wygrana. Zeth jeszcze tylko rzucił jedno mordercze spojrzenie przez ramię i umknął. Biegł boczną ścieżką tak długo, aż znalazł się na szczycie, i dopiero tam odważył się zatrzymać, by jeszcze raz zawyć wojowniczo.
– Jużeś, kurwa, trup, słyszysz? – jego odgłos odbił się od brzegu kanału. – Jeśli jeszcze raz cię zoczę, jużeś pieprzony trup!
Zza drzew rozległ się kpiący okrzyk Dziewczyny.
Zeth jak niepyszny czmychnął z placu boju.