Lansquenet, marzec 1999
Następnego dnia wcześnie rano udał się do Agen. Dowiedział się od Josephine, że w tamtą stronę odchodzą z Lansquenet tylko dwa autobusy dziennie, więc po pospiesznie wypitej kawie i croissantach w „Cafe des Marauds” udał się w podróż, by jak najszybciej odebrać wszelkie niezbędne dokumenty. Zajęło mu to jednak dużo więcej czasu, niż się spodziewał. Formalności prawne zostały już co prawda dopełnione, ale wciąż jeszcze do domu nie podłączono z powrotem gazu ani elektryczności, a do tego agencja nie była skora do wręczenia mu kluczy przed otrzymaniem wszystkich papierów z Anglii. Na domiar złego kobieta w agencji powiedziała mu, że pojawiły się dodatkowe komplikacje. Otóż Jay złożył swoją ofertę w czasie, gdy już rozważano przyjęcie innej oferty – oferty jakoby zaakceptowanej przez dawnego właściciela, na co jednak nie istniały żadne oficjalne dokumenty. Oferta Jaya – wyższa od pierwotnej o około 5000 funtów – sprawiła, że tamtą odrzucono, ale osoba, której obiecano tę posiadłość, zadzwoniła dzisiaj rano z awanturą i pogróżkami.
– Proszę zrozumieć, monsieur Mackintosh – kajała się agentka. – Te małe społeczności, obietnice przekazania ziemi… oni nie chcą zrozumieć, że okazjonalnie rzucone słowo nie ma żadnej wiążącej mocy prawnej. – Jay pokiwał głową ze współczuciem. – Poza tym – ciągnęła kobieta – sprzedający, który mieszka w Tuluzie, jest młodym człowiekiem z rodziną na utrzymaniu. Odziedziczył posiadłość po swoim stryjecznym dziadku. Od dłuższego czasu nie miał żadnego kontaktu ze starszym panem i nie ponosi żadnej odpowiedzialności za jego obietnice złożone przed śmiercią.
Jay wykazał zrozumienie. Zostawił wszystko w rękach agentki, a sam udał się na zakupy. Potem siedział w bistro po drugiej stronie ulicy, w czasie gdy z Londynu nadchodziły faksem wszystkie niezbędne dokumenty. Na koniec był jeszcze świadkiem gorączkowej wymiany telefonów. Bank. Prawnik. Agencja. Bank.
– A więc jest pani pewna, że osoba, która złożyła pierwotną ofertę, nie ma żadnych formalnych praw do tej posiadłości? – zapytał, kiedy agentka wreszcie wręczyła mu klucze.
– Tak, monsieur. Układ pomiędzy dawnym właścicielem a madame d’Api być może został zawarty dawno temu, jednak nie ma on żadnej mocy prawnej. Nawiasem mówiąc, na dowód tego, że starszy pan przyjął tę ofertę, mamy tylko jej słowo i nic poza tym.
– D’Api?
– Tak. Niejaka madame Marise d’Api. Miejscowa bizneswoman. I pańska sąsiadka – jej ziemia graniczy z za kupioną przez pana posiadłością.
To wiele wyjaśniało: wrogość Marise d’Api, zaskoczenie, gdy dowiedziała się, że kupił dom, a nawet tę świeżą farbę w pokoju na parterze. Ona po prostu z góry założyła, że obejmie wszystko w posiadanie i zrobiła dokładnie to samo co i on: wprowadziła się trochę za wcześnie, jeszcze przed dopełnieniem wszystkich formalności. Nic dziwnego, że była tak wzburzona! Jay postanowił, że spotka się z nią najszybciej jak to możliwe i spróbuje wyjaśnić całą sytuację. Zwróci koszty poniesione na rzecz domu. Ostatecznie, jeżeli mieli być sąsiadami…
Wszystkie formalności dobiegły końca późnym popołudniem. Jay był już porządnie zmęczony. Gorączkowe negocjacje doprowadziły do tego, że dopływ gazu miał być przywrócony jeszcze tego samego dnia, ale na ponowne podłączenie elektryczności nie należało liczyć wcześniej niż za jakieś pięć dni. Agentka zasugerowała, by Jay zatrzymał się w hotelu do czasu, aż dom będzie nadawał się do zamieszkania, on jednak odmówił. Nie potrafił się oprzeć nostalgicznej atmosferze swojego opustoszałego, zapuszczonego domu. Poza tym pojawiła się poważna kwestia jego nowego manuskryptu – dwudziestu stron zapisanych na odwrocie „Niezłomnego Corteza”. Przeniesienie się w sterylne hotelowe mury mogło zabić jego pomysł, jeszcze zanim się narodził na dobre. Nawet w tej chwili, gdy załadowaną zakupami taksówką wracał do Lansquenet, a w głowie huczało mu ze zmęczenia – czuł, jak silnie ciągną go ku sobie te zapisane strony, nie mógł się wyzwolić od przymusu kontynuowania pracy, uderzania palcami w ciężko chodzące klawisze starej maszyny, podążania w obszary, w jakie prowadziła go nowa opowieść.
Kiedy znalazł się w domu, spostrzegł od razu, że śpiwór zniknął – podobnie jak świece oraz karton z puszkami farb. Wszystko inne pozostało nietknięte. Zrozumiał, że Marise zjawiła się w czasie jego nieobecności, by zatrzeć wszelkie ślady swego nielegalnego przebywania w tym domu. Było już zbyt późno, by ją odwiedzić, ale Jay obiecał sobie, że na pewno zrobi to nazajutrz. Ostatecznie powinien zachowywać jak najlepsze stosunki ze swoją jedyną bliską sąsiadką.
Skrzesał ogień w kominku i zapalił lampę naftową – jeden ze swoich najświeższych nabytków – po czym ustawił ją na stole. Jay kupił także nowy śpiwór, kilka poduszek i składane, kempingowe łóżko. Z ich pomocą stworzył sobie całkiem wygodny kącik do spania. Ponieważ jeszcze nie zapadła noc, zapuścił się w głąb domu – aż do kuchni. Znajdował się tam piec gazowowęglowy, stary, ale wciąż działający, i kominek. Nad kominkiem wisiał poczerniały, żelazny hak na rondle, pierzasty od oblepiających go pajęczyn. Staromodny emaliowany piec zajmował połowę ściany, ale jego piekarnik był zapchany miałem węglowym, na wpół spalonym drewnem i setkami pokoleń martwych owadów, więc Jay postanowił, że wstrzyma się z używaniem go do chwili, aż zdoła to wszystko dokładnie uprzątnąć. Palniki na gaz zapalały się jednak lekko, bez problemu i Jay zdołał nawet zagrzać odpowiednią ilość wody do mycia i na kawę. Potem z kubkiem w dłoni wybrał się na wyprawę po domu. Dom okazał się o wiele większy, niż wcześniej mu się zdawało. Kilka dużych pokoi, jadalnia, spiżarnie, pomieszczenia gospodarcze, wnęki wielkie jak magazyny, składziki przepastne niczym jaskinie. Do tego trzy piwnice – ale panująca w nich ciemność zniechęciła Jaya do eskapady w dół wyszczerbionych drewnianych schodów. Na piętrze kilka sypialni, strychy i spichlerzyki. W całym domu mnóstwo rozmaitych mebli – wiele z nich mocno sfatygowanych z powodu deszczu i zaniedbania, ale wiele wciąż jeszcze zdatnych do użytku. Długi stół z poczerniałego od starości drewna, poznaczony bliznami i spaczeniami; kredens w tym samym surowym stylu; krzesła i stołeczek pod nogi. Wypolerowane i odrestaurowane wyglądałyby przepięknie – identycznie jak te wszystkie meble stojące w eleganckich sklepach z antykami w Knightsbridge, do których tak wciąż wzdychała Kerry.
W kartonach upchniętych po kątach całego domu znajdowało się mnóstwo innych przydatnych rzeczy: naczynia stołowe na strychu, narzędzia w szopie na drewno, cały kufer obrusów i pościeli, jakimś cudem zachowanej w nietkniętym stanie pod pudłem pełnym potłuczonych fajansów. Jay wyciągnął sztywne od krochmalu prześcieradła, pożółkłe na brzegach, każde z wyhaftowanym zawiłym monogramem, w którym inicjały D.F. splatały się ponad girlandą róż. Zapewne była to wyprawa ślubna jakiejś panny młodej sprzed stu czy nawet dwustu lat.
Na górze Jay znalazł też i inne skarby: sandałowe puzderka z chusteczkami do nosa; miedziane rondle zmatowione szlachetną patyną; stare radio – jeszcze zapewne przedwojenne z lekko uszkodzoną obudową i pokrętłami wielkimi niczym gałki u drzwi. Najwspanialszy jednak wydał mu się olbrzymi kredens na przyprawy, wykonany z czarnego dębu, z szufladami wciąż jeszcze opisanymi zblakłym atramentem w kolorze ochry – Cannelle, Poivre Rouge, Lavende, Menthe Verte. Ich wnętrza – przysypane pyłem ziół i przypraw – nadal wydzielały aromatyczne wonie i barwiły palce kolorami cynamonu, imbiru, papryki czy tamaryszku. Był to nadzwyczaj fascynujący mebel. Zasługiwał na lepsze miejsce, niż ten pusty, na wpół zrujnowany dom. Jay obiecał sobie solennie, że przy najbliższej okazji zniesie kredens na dół i starannie odrestauruje.
Joe z miejsca zakochałby się w tym meblu.
Niepostrzeżenie zapadły ciemności i Jay, acz niechętnie, zrezygnował z dalszej eksploracji domu. Zanim położył się na nowym posłaniu, jeszcze raz starannie zlustrował stan swojej kostki: był zaskoczony i bardzo uradowany, gdy ujrzał w jak niezwykłym tempie zranione miejsce się goi. Teraz w zasadzie nawet nie potrzebował już maści z arniki, po którą przezornie wstąpił do apteki w Agen.
Pokój nagrzał się przyjemnie, żar z kominka tańczył ciepłym refleksem na pobielonych ścianach. Wciąż jeszcze było wcześnie – nie później niż ósma – ale już bardzo dokuczało mu zmęczenie, położył się więc na łóżku i, wpatrzony w ogień, zaczął snuć plany na nadchodzący dzień. Zza zamkniętych okiennic dobiegał poświst wiatru w ogrodzie, ale dzisiejszego wieczoru ten dźwięk nie niósł ze sobą niczego złowieszczego. Wręcz przeciwnie – w jakiś niesamowity sposób wszystkie odgłosy wydały mu się teraz swojsko znajome: szum bryzy, niedalekiej rzeki, stworzeń nocy nawołujących się w mroku, a także płynący ponad bagniskami dźwięk kościelnego dzwonu. Ogarnęła go nagłą falą nostalgia – za Gilly, za Joem, za Nether Edge i tym ostatnim dniem na torowisku poniżej Pog Hill Lane; za tymi wszystkimi przeżyciami, których nigdy nie opisał w „Ziemniaczanym Joe”, ponieważ były zbyt naznaczone rozczarowaniem, by umiał je ubrać w słowa.
Wydał z siebie senny, chrapliwy śmiech. Sytuacje przedstawione w „Ziemniaczanym Joe” niewiele miały wspólnego z faktycznymi wydarzeniami. Były czystym wymysłem, tęsknym marzeniem, naiwnym odtworzeniem owych magicznych, strasznych miesięcy. Nadawały znaczenie czemuś, co było tego znaczenia całkowicie pozbawione. W powieści Jaya Joe był rubasznym, przyjaznym staruszkiem, wprowadzającym go w dorosłe życie, natomiast Jay stanowił uosobienie swawolnego chłopca, uroczo niewinnego. Podkoloryzował własne dzieciństwo, okres dojrzewania przedstawił jako czarowny czas. W zapomnienie poszły wszystkie te chwile, gdy starszy pan śmiertelnie go nudził, męczył, doprowadzał do wściekłości. W zapomnienie poszły te momenty, które kazały Jayowi wierzyć w szaleństwo Joego. Nie wspomniał też słowem o jego zniknięciu, zdradzie i kłamstwach; wszystko zostało przyklepane, wygłuszone przez nostalgię. Nic dziwnego, że każdy zachwycał się tą powieścią. Ucieleśniała triumf oszustwa, zwycięstwo fanaberii nad rzeczywistością, przedstawiała dzieciństwo, jakie każdy chciałby mieć, ale którego nikt tak naprawdę nigdy nie miał. „Ziemniaczany Joe” to była książka, którą mógłby napisać sam Joe. Stanowiła kwintesencję najgorszego kłamstwa: treści pełnej półprawd, ale zafałszowanej w swej istocie.
– Trzeba ci było wrócić, wiesz? – oznajmił Joe rzeczowym tonem. Rozsiadł się na stole tuż obok maszyny do pisania, trzymając w dłoni kubek z herbatą. Tym razem zamiast koszulki z logo Thin Lizzy miał na sobie T-shirt z trasy koncertowej Pink Floydów promującej płytę „Animals”.
– Czekała wtedy na ciebie, ale żeś się nie pojawił. A ona nie zasługiwała na coś takiego, chłopcze. Nawet piętnastolatek powinien zdawać sobie z tego sprawę.
Jay wpatrywał się w niego wytrzeszczonymi oczami. Joe robił wrażenie istoty z krwi i kości. Jay przytknął dłoń do czoła, ale było chłodne.
– Joe.
Oczywiście zdawał sobie sprawę, o co chodzi. To rezultat tego ciągłego rozmyślania o starym przyjacielu, podświadomego pragnienia odnalezienia go w tym miejscu, urzeczywistnienia najżarliwszego pragnienia Joego.
– Nigdy nie próbowałeś się dowiedzieć, dokąd pojechały, hę?
– Nie.
Czuł się idiotycznie, przemawiając do wytworu własnej wyobraźni, ale jednocześnie ogarniało go szczególne ukojenie. Joe zdawał się słuchać jego słów nadzwyczaj uważnie, z głową lekko przechyloną na jedną stronę, z kubkiem trzymanym miękko w palcach.
– I kto to mówi! Ty, który mnie opuściłeś. Po tym wszystkim, co obiecałeś. Zostawiłeś mnie i nawet nie po wiedziałeś słowa na pożegnanie. – Mimo że był to tylko sen, Jay usłyszał gniew wrzący we własnym głosie. – I te raz to właśnie ty mi mówisz, że ja powinienem był wrócić.
Joe wzruszył ramionami, nieporuszony.
– Ludzie ruszają przed siebie – stwierdził ze spokojem. – By się odnaleźć, by się zatracić – nieważne. Wybrać swoje przeznaczenie. Czyżeż ty nie robisz tego właśnie w tej chwili? Czy nie uciekasz?
– Nie wiem – odparł Jay. – Sam nie wiem, co robię.
– Ta Kerry, i w ogóle – ciągnął Joe, jakby wcale nie słyszał słów Jaya. – Ona była całkiem inna. Nigdy nie wiedziałeś, gdzie twoje szczęście. – Uśmiechnął się szeroko. – Czy wiesz, że ona nosi zielone szkła kontaktowe?
– Co takiego?
– Szkła kontaktowe. Jej oczy tak naprawdę są niebieskie. Tyle czasu, a ty nie miałeś pojęcia.
– To jakiś idiotyzm – wymamrotał Jay. – Poza tym ciebie tutaj wcale nie ma.
– Tutaj? Tutaj? – Joe zwrócił się ku niemu, odsuwając czapkę na tył głowy swoim charakterystycznym gestem, który Jay tak świetnie pamiętał. I do tego szczerzył zęby w znamiennym uśmiechu, pojawiającym się na jego twarzy zawsze wtedy, gdy zmierzał powiedzieć coś bulwersującego.
– A któż to wie, co to znaczy tutaj? Kto ci powiedział, że ty sam jesteś w tym miejscu?
Jay zamknął oczy. Sylwetka Joego zamajaczyła na jego siatkówce niczym ćma bijąca o szybę.
– Zawsze nienawidziłem takich twoich tekstów.
– Jakich?
– Tego całego mistycznego szamaństwa. Joe zaśmiał się pod nosem.
– Filozofia prosto z Orientu, chłopcze. Poznałem ją wśród mnichów w Tybecie, w czasach gdy tak wiele podróżowałem.
– Ty nigdy nie podróżowałeś – żachnął się Jay. – W każdym razie nie dalej niż do autostrady Ml.
I zaraz potem zapadł w sen przy akompaniamencie śmiechu Joego.