Lansquenet, lato 1999
Czerwiec nadpłynął niczym wielki żaglowiec z nadymanymi, błękitnymi żaglami. Był to dobry okres na pisanie – książka Jaya powiększyła się o kolejne pięćdziesiąt stron – ale jeszcze lepszy na sadzenie młodych siewek do odpowiednio przygotowanej gleby, przerywanie młodych pędów ziemniaków, pielenie, wyplątywanie przytulii z krzaczków porzeczek oraz zbiory truskawek i malin na przetwory. Dojrzewanie tych owoców sprawiało szczególną przyjemność Joemu.
– Nie ma nic ponad zrywanie własnych jagód z własnego ogrodu – mawiał, trzymając papierosa między zę bami. Tego lata truskawki nadzwyczaj obrodziły: Jay obsadził nimi trzy grządki długości pięćdziesięciu metrów każda – i wyrosło ich tyle, że gdyby tylko chciał, mógłby je sprzedawać. On jednak w najmniejszym stopniu nie był zainteresowany handlem. Natomiast obdarzał nimi szczodrze wszystkich swoich nowych przyjaciół. Poza tym smażył z nich konfitury i jadł w wielkich ilościach na świeżo – nierzadko prosto z krzaczka, wciąż jeszcze oproszone różowawą glebą. Dla odstraszenia ptaków od truskawek wystarczały strachy projektu Joego – elastyczne witki obwieszone paskami aluminiowej folii i, oczywiście, czerwonymi talizmanami.
– Powinieneś zrobić z nich nieco wina, chłopcze – doradzał Joe. – Sam nigdy nie wyprodukowałem truskawkowego trunku. Nie miałem ich dość dużo, by zawracać sobie tym głowę. Ale chętnie zobaczyłbym, jak się nadają do tego celu.
Jay odkrył teraz, że jest w stanie zaakceptować obecność Joego bez zadawania żadnych pytań, chociaż wcale nie dlatego, że nie miałby ochoty ich zadawać. Po prostu nie potrafił się zdobyć na poruszanie w tej chwili istotnych dla niego kwestii. Uznał, że lepiej pozostawić sprawy takimi, jakie są, traktować każde pojawienie się Joego za cud kolejnego nadchodzącego dnia. Zbyt usilne dociekania mogłyby odemknąć wrota na rejony, od których wolał się trzymać z daleka. Bo gniew nie wygasł w nim całkowicie. Drzemał gdzieś w jego wnętrzu, niczym uśpione ziarno gotowe do kiełkowania w sprzyjających okolicznościach. Jednak w obliczu wszelkich koniecznych działań, ten gniew wydawał się teraz mniej rzutujący na jego teraźniejszość – był niczym twór przynależący do innego życia. Joe zwykł mawiać, że zbyt wielkie obciążenie psychiczne chorobliwie spowalnia człowieka. A teraz Jay miał tak wiele do zrobienia. Czerwiec to miesiąc wymagający wiele pracy. Przede wszystkim należało zająć się warzywnikiem: wykopać młode ziemniaki i rozłożyć na paletach obsypanych suchą ziemią, wyznaczyć miejsca rozrostu dla porów, przykryć endywie ciemną folią, by ochronić je od nadmiernego słońca. Wieczorami, gdy temperatura nieco opadała, Jay pracował nad swoją książką, podczas gdy Joe przyglądał mu się z kąta pokoju – jak zwykle rozłożony na łóżku, z buciorami opartymi o ścianę, bądź palący papierosa i wodzący leniwie wzrokiem po pobliskich polach. Podobnie jak ogród i sad, książka Jaya wymagała wzmożonego wysiłku na tym etapie. Gdy ostatnie sto stron zbliżało się ku rozwiązaniu, Jay zwolnił pisanie i zaczął się wahać. W owym momencie zakończenie jawiło mu się równie mgliście, jak w chwili gdy zaczynał pisać. Spędzał coraz więcej czasu na bezmyślnym wpatrywaniu się w maszynę do pisania czy w widok rozciągający się za oknem, lub grę cieni na pobielonych ścianach pokoju. Przejrzał wszystkie zapisane przez siebie strony i wprowadził poprawki, mażąc tekst korektorem. Zmienił numerację stron i podkreślił tytuły. Robił wszystko, co mogłoby dać mu poczucie, ze wciąż pracuje. Joego jednak nie udało mu się zwieść.
– Wiele toś dziś nie zdziałał, chłopcze – stwierdził star szy pan pewnego, wyjątkowo bezproduktywnego, wieczoru. Jego akcent znów się nasilił, jak zawsze gdy kpił. Jay pokręcił głową.
– Idzie mi całkiem nie najgorzej.
– Eee tam. Powinieneś to skończyć jak najszybciej – cią gnął Joe. – Wyrzucić z siebie wszystko, póki jeszcze możesz.
– Nie potrafię – odparł Jay, tym razem już mocno po irytowanym głosem.
Joe wzruszył ramionami.
– Naprawdę nie mogę, Joe.
– Nie uznaję słowa „nie mogę”. – To było kolejne z powiedzonek Joego. – Chcesz ukończyć tę swoją pioruńską książkę, hę? Bo ja nie zamierzam tkwić tu w nieskończoność.
Wtedy po raz pierwszy Joe dał Jayowi do zrozumienia, że może nie pozostać wraz z nim na zawsze. Jay posłał mu ostre spojrzenie.
– Co chcesz przez to powiedzieć? Przecież dopiero co wróciłeś.
Joe ponownie wzruszył beznamiętnie ramionami.
– No, cóż… – powiedział to takim tonem, jakby wszyst ko było całkiem oczywiste i pewne kwestie nie wymagały żadnych dodatkowych wyjaśnień. W końcu jednak Joe zdecydował się na większą otwartość. – Chciałem, żebyś ruszył z miejsca – oznajmił po chwili. – Ale gdy chodzi o pozostanie…
– A więc zamierzasz odejść.
– Och, chyba jeszcze nie w tej chwili.
Chyba. To „chyba” padło niczym kamień na spokojną wodę.
– Jednak znowu chcesz zniknąć – ton Jaya brzmiał ostrzej niż oskarżenie.
– Naprawdę jeszcze nie teraz.
– Ale wkrótce.
Joe po raz kolejny wzruszył ramionami. W końcu odparł:
– Nie wiem.
Gniew – stary dobry znajomy, nawiedzający go jak ataki malarycznej gorączki – powrócił. Jay czuł, jak ów gniew pulsuje wewnątrz jego ciała, wykwita mu rumieńcem i swędzącą pokrzywką na karku. Gniew na samego siebie, na jakąś potrzebę, której nigdy nie potrafił zaspokoić.
– Pewnego dnia będę musiał ruszyć dalej, chłopcze. Obaj będziemy musieli się na to zdobyć. Ty nawet bardziej niż ja.
Cisza.
– Ale niechybnie jeszcze jakiś czas się tu pokręcę. Przynajmniej do jesieni.
Nagle Jaya uderzyła myśl, że nigdy nie widział Joego zimą. Jakby starszy pan był jedynie wytworem ciepłego, letniego powietrza.
– Dlaczego właściwie się tu zjawiasz, Joe? Czy jesteś duchem? Czy to w tym rzecz? Przychodzisz mnie nawiedzać?
Joe wybuchnął śmiechem. W smudze księżycowego światła wpadającego przez szczelinę w okiennicy, rzeczywiście przypominał teraz zjawę, jednak w jego szerokim uśmiechu nie było nic upiornego.
– Tyś zawsze zadawał nazbyt wiele pytań. – Ciężki akcent Joego brzmiał już teraz jak parodia, nostalgiczna farsa. Jay zaczął się nagle zastanawiać, czy to przypadkiem też nie była jedynie wystudiowana poza.
– Rzekłem ci już na samym początku, hę? Wędrówka astralna, chłopcze. Podróżuję we śnie. Opanowałem tę sztukę do doskonałości, i w ogóle. Mogę być wszędzie. W Egipcie, w Bangkoku, na biegunie południowym, wśród tancerek na Hawajach, w kraju zorzy polarnej. I po prawdzie wszędzie już tam byłem. To dlatego tak pioruńsko wiele sypiam ostatnimi czasy. – Wybuchnął śmiechem, posyłając peta na betonową podłogę.
– Jeżeli tak, to gdzie jesteś naprawdę? – w tonie Jaya, jak zawsze, gdy sądził, iż starszy pan się z niego naigrawa, pobrzmiewała ostra nuta podejrzliwości. – To znaczy cieleśnie? Na paczce z nasionami widniał stempel Kirby Monckton. Czy…
– Eh, co tam – Joe zapalił kolejnego papierosa. W niewielkim pokoju zapach dymu zdał się nagle niesamowicie ostry. – To bez znaczenia. Ważne, że teraz jestem tutaj.
Nie chciał powiedzieć już nic więcej. Pod nimi, w piwnicy, pozostałe „Specjały” zaczęły ocierać się o siebie z tęsknotą i w wyczekiwaniu. Prawie nie wydawały żadnego dźwięku, ale ja wyczuwałam ich ożywienie musujące fermentem, jakby coś szczególnego wisiało w powietrzu. „Wkrótce”, zdawały się szeptać ze swoich leży w ciemności. „Wkrótce”, „wkrótce”, „WKRÓTCE”. Teraz już nigdy nie cichły. Tuż obok mnie, w czeluściach piwnicy, zdawały się bardziej emanujące życiem, bardziej frenetyczne niż kiedykolwiek przedtem. Ich głosy niekiedy urastały do kakofonii pisków, pomruków, śmiechów i jazgotów przenikających dom aż do fundamentów. Jeżyna – z niebieskim sznurkiem, damaszka – z czarnym. Pozostały już tylko te dwie butelki, ale ich głos wybrzmiewał teraz nadzwyczajną siłą. Jakby duch uwolniony z innych „Specjałów” wciąż unosił się nad nimi, napawając je niezwykłym wigorem. Powietrze aż furczało od ich energii, która zdołała nawet przeniknąć do wnętrza gleby. Joe też był teraz cały czas w pobliżu, rzadko znikał, kręcił się wokół nawet w obecności innych ludzi. Jay nieustannie musiał sobie przypominać, że nikt poza nim go nie dostrzega, chociaż reakcje osób, przebywających z Joem w tym samym pomieszczeniu, niedwuznacznie wskazywały, że coś wyczuwają. W przypadku Popotte – był to niewytłumaczalny aromat smażonych owoców. W przypadku Narcisse’a – dźwięk przypominający bierwiona pękające od żaru w kominku. Natomiast Josephine odnosiła wrażenie, że nadchodzi nawałnica, co sprawiało, że jej ramiona pokrywały się gęsią skórką, więc jeżyła się jak podrażniony kot. Teraz Jay miał mnóstwo gości. I tak na przykład Narcisse, dostarczający wszystko, co potrzebne do ogrodu, wręcz się z nim zaprzyjaźnił. Pewnego dnia wyszedł na zewnątrz i zaczął przyglądać się warzywnikowi z gderliwą aprobatą.
– Nie najgorzej – oznajmił, rozcierając między palcami listek bazylii, by uwolnić drzemiący aromat. – Jak na Anglika całkiem nieźle. Jeszcze może będzie z ciebie gospodarz.
Teraz, gdy nasiona „specjałów” zostały już posiane, Jay skoncentrował się na sadzie. Przede wszystkim potrzebował drabin, by usunąć pieniącą się jemiołę, oraz gęstych siatek, by uchronić zawiązujące się owoce przed ptakami. Na jego terenie rosło około stu drzew owocowych, ostatnimi laty zaniedbanych, ale wciąż rodzących zdrowe owoce: grusze, jabłonie, brzoskwinie i wiśnie.
Narcisse jednak na ich widok wzruszał obojętnie ramionami.
– Nie da się wyżyć z owoców w dzisiejszych czasach – mawiał chłodno. – Każdy je hoduje, więc jest ich zbyt wiele i w końcu trzeba nimi skarmiać świnie. No chyba że, jak ty, gustuje się w przetworach… – w tym momencie kręcił głową na myśl o dziwactwach Jaya. – Zapewne nie ma w tym nic złego.
– No cóż, może zrobię z nich nieco wina – odważył się pewnego dnia wyznać Jay z uśmiechem.
Narcisse robił wrażenie skonfundowanego:
– Wina? Z owoców?
Jay zauważył wówczas, że winogrona to także owoce, jednak Narcisse potrząsnął głową, najwyraźniej nieprzekonany.
– Bof, jeśli taka twoja wola. C’est bien anglais, ca.
Z pokorą w głosie Jay zgodził się, że to rzeczywiście nad wyraz angielskie dziwactwo. Ale może Narcisse miałby ochotę spróbować podobnego trunku? Mówiąc to, Jay uśmiechnął się złośliwie, natomiast pozostałe „Specjały” otarły się o siebie w niecierpliwym oczekiwaniu. Powietrze aż pulsowało od ich karnawałowej wesołości.
Jeżyna, rocznik 1976. Doskonałe lato dla jeżyn – dojrzałe i ciemnofioletowe pławiły się wówczas w karmazynowym soku. Ich aromat przenikał wszystko wokół. Jay z niekłamaną ciekawością zastanawiał się, jak Narcisse zareaguje na ten bukiet.
Starszy pan pociągnął haust i rozlał wino po języku. Przez moment zdawało mu się, że słyszy rozbrzmiewającą muzykę – bezwstydne tony trąbek i bębnów płynące ponad wodą. „Cyganie” – przemknęło mu przez głowę – ale przecież wciąż jeszcze była zbyt wczesna pora na ich przyjazd, bowiem zazwyczaj zjawiali się dopiero na jesieni, gdy było wiele prac polowych. Ale oprócz echa muzyki dobiegły go również rozmaite wonie – dymu, smażonych ziemniaków i boudin przyrządzanej w taki sposób jedynie przez Marthe. A przecież Marthe nie żyła już od dziesięciu lat, od czasu zaś, gdy przywędrowała w te okolice wraz z Cyganami, minęło co najmniej ze trzydzieści wiosen.
– Niezłe – głos Narcisse’a, gdy stawiał pustą szklankę na stole, zabrzmiał dość chropawo. – Ma posmak… – W tym momencie nie bardzo umiał sprecyzować, jaki właściwie, szczęśliwie jednak ów aromat wciąż tańczył gdzieś wokół niego: aromat specyficznej kuchni Marthe, dymu przywierającego do jej włosów, zabarwiającego jej policzki na czerwono. Kiedy wieczorem szczotkowała włosy – wyplątane z ciasnego koka, w który ściągała je każdego rana – wszystkie kuchenne zapachy wydobywały się z wi jących kosmyków u nasady jej szyi: chleba oliwkowego, boudin i pieczonego ciasta. Podczas gdy pukle przelewały się między jej palcami, z włosów wypływał zapach dymu.
– Ma posmak… dymu.
Dym. To właśnie ten dym musiał sprawić, że oczy zaszły mi łzami, pomyślał mgliście Narcisse. Albo dym, albo alkohol. Cokolwiek ten Anglik domieszał do swojego wina, sprawiało, że było ono…
– Mocne.