Lansquenet, lato 1999
A więc stało się. Jay natychmiast zrozumiał, że Joe odszedł naprawdę. W tym pożegnaniu przekazanym ustami dziecka było coś definitywnego, czego nie należało ignorować. Jakby z ostatnią kroplą swojego wina, starszy pan przeniósł się w nicość. Przez kilka kolejnych dni Jay usilnie wypierał tę świadomość, wmawiał sobie, że Joe na pewno wróci, że nie opuścił go na zawsze, że nie zostawiłby go po raz drugi. Jednak tak naprawdę w sercu czuł coś innego. W domu już nie unosił się zapach dymu. Z radia przestały płynąć stare przeboje – na tej samej częstotliwości pojawiła się jakaś lokalna stacja nadająca krzykliwe hity. Nie udawało mu się też pochwycić wzrokiem sylwetki Joego pochylającego się nad inspektem, urzędującego za stodołą, czy sprawdzającego stan drzew w sadzie. Nikt teraz nie siadał za jego plecami, gdy stukał w klawisze maszyny do pisania – niekiedy tylko Rosa wymykała się ze swojego pokoju i rozłożona na jego posłaniu przyglądała mu się w milczeniu. Każde wino smakowało teraz jak najzwyczajniejsze wino i nie wzbudzało żadnych szczególnych reakcji. Jay nie nosił już jednak w sobie gniewu. W zamian doznał poczucia nieuchronności losu. Po raz kolejny magia zniknęła z jego życia.
Minął tydzień. Deszcz powoli ustępował i wówczas można było dokładnie oszacować straty, jakie spowodował. Jay i Rosa w zasadzie nie ruszali się z domu. Rosę łatwo było zadowolić. Umiała zająć się sama sobą. Dużo czytała w swoim pokoju na poddaszu, grała w scrabble na podłodze albo spacerowała po pełnym kałuż polu w towarzystwie Clopette. Niekiedy słuchała radia bądź bawiła się makaronowym ciastem w kuchni. Niekiedy wraz z Jayem piekła małe, twarde, wonne herbatniki. Każdego wieczoru przyłączała się do nich Marise – gotowała obiad, jadła razem z nimi i kładła Rosę spać. Udało jej się nareperować generator. Kopanie rowów drenażowych pochłaniało większość jej czasu, ale miało się zakończyć już za kilka dni, bowiem zatrudniła Roux i kilku innych pracowników z zakładu Clairmonta. Mimo to winnica wciąż była na wpół zalana.
Jay miał teraz niewielu gości. Popotte wpadła dwa razy z pocztą, a potem jeszcze raz, by dostarczyć ciasto w prezencie od Josephine; wtedy Rosa akurat bawiła się za domem, więc nie została dostrzeżona. Pewnego dnia wpadł też Clairmont z kolejną dostawą staroci, ale nie wstąpił do domu, tylko natychmiast pojechał. Teraz, gdy pogoda nieco się poprawiła, każdy miał mnóstwo pracy wokół własnego obejścia.
Obecność Rosy bardzo ożywiła dom. Po odejściu Joego było to jak błogosławieństwo z niebios, bo nagle, bez starszego pana, dom i ogród stały się dziwnie obce, jakby niespodziewanie zatraciły coś wyjątkowo swojskiego, stwarzającego niepowtarzalny klimat. Jak na dziecko w tym wieku Rosa była nadzwyczaj cicha, tak że niekiedy Jay odnosił wrażenie, iż Rosa bardziej przynależy do świata Joego niż do obecnej rzeczywistości. Bez wątpienia tęskniła za matką. Ostatecznie zawsze były razem. Każdego wieczoru witała więc Marise namiętnym uściskiem. Wspólne posiłki były radosne i pełne ożywienia, ale Marise przejawiała jednocześnie pewną rezerwę, której Jay nie potrafił zinterpretować. Teraz w zasadzie w ogóle nie mówiła o sobie. Nigdy słowem nie wspominała Tony’ego, ani najwyraźniej nie zamierzała opowiedzieć mu do końca historii, którą zaczęła snuć w dniu największej powodzi. Jay jej nie naciskał. Zwierzenia mogły poczekać.
Kilka dni później Popotte przyniosła paczkę od Nicka, zawierającą kontrakt z nowym wydawcą, który Jay miał podpisać i odesłać, oraz kilka wycinków prasowych datowanych od lipca do września. Na krótkiej notce od Nicka widniało tylko: Uznałem, że to mogłoby cię zainteresować.
Jay wytrząsnął z koperty wycinki.
Wszystkie w takim czy innym sensie odnosiły się do niego. Przeczytał je uważnie. Trzy krótkie wzmianki z brytyjskiej prasy pełne spekulacji na temat miejsca jego pobytu. Artykuł z „Publishers Weekly” omawiający jego ewentualny powrót na literacką scenę. Retrospektywa z „The Sunday Times” zatytułowana „Cóż takiego spotkało Ziemniaczanego Joe?”, opatrzona zdjęciami z Kirby Monckton. Jay odwrócił stronę. Tam ujrzał fotografię patrzącego wprost w obiektyw z bezwstydnym uśmiechem Joego.
Czy to właśnie oryginalny „Ziemniaczany Joe”? – zapytywano w podpisie pod zdjęciem.
Jay wbił wzrok w podobiznę Joego. Starszy pan miał tu jakieś pięćdziesiąt, góra pięćdziesiąt pięć lat. Był z gołą głową, trzymał papierosa w kąciku ust, a na nosie miał swoje wąskie okulary do czytania. W dłoniach trzymał dużą doniczkę z chryzantemami ozdobioną rozetką – znakiem zwycięzcy konkursu. Zdjęcie opatrzono podpisem: „Lokalny ekscentryk”.
Artykuł głosił, że: Mackintosh, z typową dla siebie powściągliwością, nigdy nie wyjawił, kim był rzeczywisty „Ziemniaczany Joe”, jednak wiarygodne źródła sugerują, że właśnie ten mężczyzna stanowił żywą inspirację dła postaci najbardziej kochanego ogrodnika w tym kraju. Joseph Cox, urodzony w Sheffield w 1912 roku, pracował najpierw jako pierwszy ogrodnik w pewnej arystokratycznej posiadłości, a następnie w kopalni Nether Edge w Kirby Monckton do czasu, aż stan zdrowia zmusił go do przejścia na rentę. Pan Cox, powszechnie znany w okolicy ekscentryk, mieszkał przez wiele lat przy Pog Hill Lane, teraz zaś przebywa w Domu Spokojnej Starości „Meadowbank”. Niestety, nie mógł udzielić nam wywiadu. Natomiast Julie Moynihan, pielęgniarka pracująca w owej instytucji, powiedziała o nim naszemu wysłannikowi: „To cudowny, starszy dżentelmen, pełen najwspanialszych anegdot. Na myśl o tym, że to on był pierwowzorem»Ziemniaczanego Joe«przejmuje mnie dreszcz”.
Jay w zasadzie już nie przeczytał reszty artykułu. Ogarnęła go burza sprzecznych emocji. Zdumienie, że swego czasu był tak niedaleko Joego, a żadnym zmysłem nie wyczuł jego bliskości. Przede wszystkim jednak uczucie wielkiej ulgi i radości. A więc będzie mógł odkupić błędy przeszłości. Joe nadal mieszkał na Pog Hill. Wszystko jeszcze uda się odwrócić.
Tylko wielką siłą woli zmusił się do przeczytania reszty artykułu. Nie dowiedział się jednak niczego nowego. Znalazł tam streszczenie „Ziemniaczanego Joe” i reprodukcję oryginalnej okładki. Poza tym – małe zdjęcie Chlebowego Barona z Candide wiszącą na jego ramieniu, zrobione na dwa lata przed ich rozwodem. Nazwisko dziennikarza podpisanego pod artykułem – K. Marsden – brzmiało jakby znajomo. Jednak Jay potrzebował kilku dobrych minut, by przypomnieć sobie, że to nazwisko Kerry sprzed czasów jej kariery telewizyjnej.
Jasne. Kerry. Teraz rozumiał. Wiedziała tak wiele o Pog Hill Lane i o Joem. I, oczywiście, wiedziała bardzo dużo o samym Jayu. Miała swobodny dostęp do zdjęć, notatek, dokumentów. Przez pięć lat wysłuchiwała jego bardziej lub mniej bezładnych wspomnień i wynurzeń. Jaya ogarnął gwałtowny niepokój. Co tak właściwie jej powiedział? Jak wiele zdradził? Po tym, w jaki sposób ją zostawił, nie sądził, by miał prawo oczekiwać jakiejkolwiek lojalności czy dyskrecji z jej strony. Mógł mieć jedynie nadzieję, że zachowa się, jak na profesjonalistkę przystało, i pozwoli, by sprawy prywatne takimi pozostały. Zdał sobie nagle sprawę, że pomimo tych wszystkich wspólnych lat, nie zna Kerry na tyle dobrze, by przewidzieć, jak daleko rzeczywiście byłaby zdolna się posunąć.
W owym momencie to wszystko miało jednak zaledwie marginalne znaczenie. Tym, co liczyło się naprawdę, był jedynie Joe. Jay, niemal w upojeniu, uświadomił sobie, że zaledwie w przeciągu kilku godzin mógłby siedzieć w samolocie do Londynu, a stamtąd złapać ekspres jadący na północ, i w ten sposób już wieczorem znaleźć się na miejscu. Jeszcze tego samego dnia mógł się zobaczyć z Joem, a nawet zabrać go ze sobą do Francji, gdyby tylko starszy pan wyraził na to zgodę. Pokazałby mu Chateau Foudouin. W tym samym momencie wąski pasek gazetowego papieru wypadł spomiędzy pozostałych wycinków i wirując, opadł na podłogę. Jay podniósł go i odwrócił. Skrawek był zbyt mały, jak na prasowy artykuł. Pewnie dlatego do tej pory Jay go nie zauważył.
Na górze, wypisana odręcznie długopisem notka głosiła „Kirby Monckton Post”
Nekrologi – ciąg dalszy. Joseph Edwin Cox, zm. 15 września 1999 roku, po długiej chorobie.
Pocałunek słońca niesie przebaczenie
Śpiew ptaków to dla duszy radosna pieśń
Człek jest bliższy sercu Boga, gdy pracuje w ogrodzie
Niż w jakimkolwiek innym miejscu na ziemskim padole.
Jay wpatrywał się jak oniemiały w skrawek gazety. Niemal natychmiast wysunął on mu się spomiędzy palców, jednak Jay wciąż go miał przed oczami, błyszczący jasnym światłem pomimo chmurnego dnia. Jego świadomość odmawiała przyjęcia tego faktu do wiadomości. Miał pustkę w głowie. Nie mógł się na coś podobnego zgodzić. Przez dłuższy czas tkwił w bezruchu, nie patrząc na nic i nie myśląc o niczym.