28

Nether Edge, lato 1977


Jay wybrał się do Edge z talizmanem Joego spoczywającym w kieszeni. Słońce okrywała mgła – jak zazwyczaj tego lata – ale niebo było rozżarzone i blade, drenujące powietrze z tlenu, a krajobraz z koloru. Pola, drzewa, kwiaty – wszystko nabrało odcienia szarości, jak obraz na ekranie przenośnego czarnobiałego telewizora Maggie. Tuż nad Nether Edge prześwitywała niewielka zamazana plama jasności niczym mrugające światło. Być może ostrzegawcze. Tego dnia Gilly nosiła na sobie szorty z obciętych dżinsów i pasiasty T-shirt. Włosy związała do tyłu kawałkiem czerwonej wstążki. Jadła lody sorbetowe i miała język czarny od lukrecji.

– Nie byłam pewna, czy się w końcu zdecydujesz – oznajmiła.

Jay pomyślał o talizmanie w kieszeni i wzruszył ramionami. Przecież są bezpieczni, powiedział sobie. Bezpieczni. Chronieni. Niewidzialni dla wrogich oczu. Ostatecznie magia działała już tak wiele razy.

– A czemu miałbym się nie zdecydować? Gilly wzruszyła ramionami.

– Mają tam coś w rodzaju kryjówki – powiedziała, wskazując głową w stronę kanału. – Jakiś domek na drzewie, gdzie trzymają wszystkie swoje rzeczy. Kilka razy widziałam, jak tam wchodzili. Idź tam, jeżeli nie jesteś tchórzem.

– Ja się nie bawię w dziecinne wyzwania – oznajmił Jay.

Gilly posłała mu kpiący uśmieszek.

– Ich tam nie będzie – przekonywała. – O tej porze wciąż urzędują w miasteczku, podkradają różne rzeczy na bazarze. To tylko jakiś głupi domek na drzewie, Jay. Jeżeli nie jesteś tchórzem, to tam pójdziesz.

W jej oczach błyskały łobuzerskie ogniki – zielone, kocie, odbijające bezbarwną jasność nieba. Skończyła swoje lody i wrzuciła efektownym łukiem opakowanie do kanału. W ustach wciąż jednak trzymała kawałek lukrecji, niczym dopalające się cygaro.

– No, chyba nie jesteś cykor – rzuciła, całkiem nieźle naśladując ton Lee Marvina.

– No dobra. To chodźmy.

Znaleźli kryjówkę w pobliżu śluzy. Nie był to podniebny domek, ale niewielka szopa sklecona z materiałów znalezionych na wysypisku: tektury falistej, kawałków papy i włókna szklanego. Miała okna z płacht plastiku i drzwi najwyraźniej będące kiedyś drzwiami jakiejś starej altany. Miejsce wyglądało na opuszczone.

– No już – poganiała go Gilly. – Ja stanę na czatach. Jay zawahał się przez moment. Gilly wyszczerzyła zęby w zuchwałym uśmiechu; teraz jej twarz wydawała się tylko jednym gigantycznym piegiem. Gdy spojrzał na nią, poczuł lekki zawrót głowy.

– Pospiesz się, dobra? – przynagliła.

Łapiąc za talizman w kieszeni, Jay zdecydowanie ruszył w stronę szopy, która okazała się większa, niż mogłoby się wydawać, gdy patrzyło się na nią ze ścieżki. Pomimo dziwacznej konstrukcji była całkiem solidna zaś na drzwiach wisiała potężna, ciężka kłódka, prawdopodobnie pochodząca z czyjejś piwnicy na węgiel.

– Spróbuj przez okno – powiedziała Gilly za jego plecami. Jay gwałtownie obrócił się do tyłu.

– Zdawało mi się, że miałaś stać na czatach! Gilly wzruszyła ramionami.

– Och, przecież tutaj nie ma żywej duszy – rzuciła. – No już, spróbuj tam wejść przez okno.

Okno było akurat tak duże, że udało mu się przez nie wpełznąć. Gilly odciągnęła plastik i Jay wcisnął się do środka. Wewnątrz panowały ciemności i unosił się kwaśny zapach ziemi oraz zatęchłego dymu tytoniowego. Ponad paroma skrzynkami leżał stos koców. Stało pudełko z wycinkami prasowymi. Na ścianie wisiał plakat z oślimi uszami wycięty z jakiegoś pisma dla dziewczyn. Gilly wsunęła głowę w okno.

– Coś ciekawego? – spytała impertynenckim tonem.

Jay pokręcił głową. Zaczynał się tam czuć bardzo nieswojo i oczami wyobraźni widział już siebie złapanego w potrzask tej szopy przez Zetha i jego kumpli.

– Zajrzyj do skrzynek – zarządziła Gilly. – To tam trzymają swoje rzeczy. Czasopisma i fajki, wszystko, co pod wędzą.

Jay przesunął jedną ze skrzynek. Na ziemię posypały się rozmaite śmieci: przybory do makijażu, puste butelki po lemoniadzie, komiksy. Poobijane radio tranzystorowe i słodycze w szklanym słoiku. Papierowa torba pełna petard i rac. Ze dwa tuziny jednorazowych zapalniczek Bica. Cztery nienapoczęte paczki playersów.

– Zabierz coś – rozkazała Gilly. – Zabierz im coś. Tak czy owak, wszystko to jest kradzione.

Jay podniósł pudełko z wycinkami prasowymi. Raczej bez większego przekonania rozsypał je po klepisku szopy. Potem zrobił to samo z czasopismami.

– Weź fajki – ponaglała Gilly. – I zapalniczki. Damy je Joemu.

Jay spojrzał na nią z zakłopotaniem, ale myśl o tym, że zacznie nim pogardzać, stała się dla niego nie do zniesienia. Wpakował więc do kieszeni papierosy i zapalniczki, a potem, na wyraźne żądanie Gilly, także słodycze i petardy. Podniecony jej entuzjazmem zdarł ze ściany plakat, podeptał płyty gramofonowe i porozbijał słoiki. Mając żywo w pamięci, jak Zeth zniszczył jego radio, zabrał także tranzystor, tłumacząc sobie, że mu się on święcie należy. Potem porozrzucał dookoła przybory do makijażu, zdeptał pod butami szminki do ust i rozbił pudełko z pudrem o ścianę. Gilly przyglądała się temu wszystkiemu i zaśmiewała na całe gardło.

– Szkoda, że nie możemy zobaczyć ich min, jak tu wrócą – wykrztusiła. – Gdybyśmy tylko mogli to zobaczyć.

– Ale nie możemy – przypomniał jej Jay, szybko wypełzając z szopy. – Chodź, zbierajmy się stąd, zanim wrócą.

Złapał ją za rękę i zaczął ciągnąć za sobą z całych sił w górę ścieżki prowadzącej do popieliska. Teraz nagle wszystko przewracało mu się w żołądku na myśl o tym, co zrobili. Jednak nie było to całkiem niemiłe uczucie i już po chwili oboje wybuchnęli nieokiełzanym śmiechem, jakby w upojeniu, przywierając do siebie, gdy tak się pięli ścieżką.

– Och, jak żałuję, że nie mogę zobaczyć miny Glendy – wyrzuciła z siebie Gilly. – Następnym razem musimy za brać ze sobą aparat fotograficzny, żeby mieć pamiątkę na wieczne czasy.

– Następnym razem? – Ta myśl sprawiła, że śmiech za marł mu na ustach.

– Oczywiście – powiedziała to w najbardziej naturalny sposób. – Wygraliśmy pierwsze starcie. Teraz nie możemy tego tak po prostu zostawić.

Podejrzewał, że w tym momencie powinien jej powiedzieć: „Gilly, na tym już koniec. To zbyt niebezpieczne”. Jednak ją pociągało właśnie to niebezpieczeństwo, a on był zbyt upojony jej podziwem, by wyrazić na głos swoje obawy. To spojrzenie jej oczu…

– Czego się na mnie gapisz? – spytała wojowniczo.

– Wcale się nie gapię.

– Właśnie że się gapisz. Jay uśmiechnął się szeroko.

– Gapię się na wielkiego, olbrzymiego skórka, który przed momentem spadł z tych krzaków na twoje włosy.

– Sukinsyn! – wrzasnęła Gilly, gorączkowo potrząsając głową.

– Poczekaj! Już go mam – oznajmił, wciskając kostki palców w czubek jej głowy.

Gilly silnie kopnęła go w kostkę. A więc wrócili do normalności.

Przynajmniej na chwilę.

Загрузка...