Lansquenet, marzec 1999
Przez te wszystkie lata bardzo polubiłam Jaya. Razem dojrzewaliśmy i pod wieloma względami jesteśmy do siebie podobni. O wiele bardziej skomplikowani, niżby się to mogło wydawać na pierwszy rzut oka. Dla niewyrafinowanowanego podniebienia mamy zbyt kwaśny posmak i zbyt bogaty bukiet, by wyczuć prawdziwe aromaty głębszych uczuć. Proszę wybaczyć, jeżeli staję się zbyt pretensjonalna wraz z wiekiem, ale właśnie tak samotność wpływa na wino, a dalekie podróże i niezbyt delikatne traktowanie nie poprawiają tego stanu. Niektóre rzeczy nie powinny znajdować się zbyt długo w zamknięciu.
Natomiast gdy chodzi o Jaya, sprawy mają się, oczywiście, nieco inaczej. Jayem bowiem rządzi gniew.
Nie pamięta już czasów, kiedy nie pożerało go to uczucie. Najpierw wściekał się na rodziców. Potem na szkołę. I na samego siebie. A także – i może przede wszystkim – na Joego. Joego, który zniknął bez ostrzeżenia, bez żadnego namacalnego powodu, zostawiając po sobie jedynie paczkę nasion, niczym stwór z jakiejś groteskowej baśni. Ten gniew Jaya – to destruktywny czynnik. Destruktywny dla ducha – jego i mojego. „Specjały” doskonale to czuły. Pozostałe cztery butelki, ustawione na stole, czekały na rozwój wydarzeń w pokornym, złowrogim milczeniu, z brzuchami wypełnionymi czarnym ogniem.
Gdy Jay zbudził się następnego ranka, Joe wciąż był obok. Siedział przy stole pochylony nad kubkiem herbaty, wsparty łokciami o stół, w czapce na bakier i wąskimi okularami do czytania zsuniętymi na czubek nosa. Promień słoneczny naznaczony smugą kurzu przedarł się przez szczelinę w okiennicy i wyzłocił jedno z jego ramion do stanu niemal niewidzialności. Joe zdawał się utkany z tej samej ulotnej materii co napój wypełniający jego butelki; gdy światło padało wprost na niego, byłam w stanie przeszyć go na wskroś, chociaż Jayowi zdawał się stuprocentowo namacalny, gdy tak siedział wyprostowany, przemieszczając się pomiędzy jednym a drugim marzeniem.
– Dzień dobry – powiedział starszy pan.
– Teraz już nie mam wątpliwości, co się dzieje – stwierdził Jay. – Popadam w szaleństwo.
Joe uśmiechnął się szeroko.
– Zawsze byłeś lekko szurnięty – zawyrokował. – Cóżeż cię opętało, by rozrzucać te nasiona wzdłuż linii kolejowej! Miałeś je starannie przechować. Skorzystać z nich w należyty sposób. Gdybyś był tak uczynił, nie wydarzyło by się nic, czego byś sam sobie nie życzył.
– Co chcesz przez to powiedzieć? Joe zignorował jego pytanie.
– Wiesz, pod tą kładką wciąż się przepięknie rozwija tuberosa rosifea. To już pewnie ostatnie miejsce na ziemi, gdzie można by zebrać tak zacne plony. Kiedyś powinieneś pojechać i zobaczyć to na własne oczy. A potem zrobić sobie z nich wino.
– Co to znaczy „skorzystać w należyty sposób”? To były jedynie nasiona.
– Jedynie nasiona? – Joe potrząsnął głową w geście rozdrażnienia. – I ty tak mówisz, po tym wszystkim, czego cię uczyłem? Te „tubery” to były „Specjały”, kładłem ci to w głowę po wielokroć. Nawet napisałem o tym na opakowaniu.
– Ja nie dojrzałem w nich nic szczególnego – oznajmił Jay, wciągając dżinsy.
– Tyś pewien? Więc powiem ci coś, chłopcze. Włożyłem kilka nasion „tuber” do każdej jednej butelki mojego wina. Każdej jednej bez wyjątku, wyprodukowanej od czasu, gdy przywiozłem owe nasiona z Ameryki Południowej. Zabrało mi pięć lat, by odpowiednio przygotować glebę. Powiadam ci…
– Daruj sobie – przerwał mu Jay ostrym głosem. – Ty nigdy nie byłeś w Ameryce Południowej. Bardzo byłbym zdziwiony, gdyby się okazało, że zawędrowałeś chociażby do południowego Yorkshire.
Joe zaśmiał się głośno i wyjął z kieszeni paczkę playersów.
– Może być, że nie, chłopcze – przyznał lekkim tonem, zapalając papierosa. – Ale tak czy owak, wszystko to widziałem. Widziałem na własne oczy wszystkie te miejsca, o których ci opowiadałem.
– Akurat, widziałeś.
Joe potrząsnął nostalgicznie głową.
– Podróż astralna, chłopcze. Astralna wędrówka. Bo jak inaczej, według ciebie, mógłbym tego dokonać, jeżeli połowę swego pioruńskiego życia spędziłem pod ziemią?
Głos Joego niemal pobrzmiewał gniewem. Jay z utęsknieniem spojrzał na papierosa w jego dłoni. Wydzielał taki zapach, jak palący się papier w noc obrzędów świętojańskich.
– Nie wierzę w coś takiego, jak podróże astralne.
– Więc jak, w takim razie, zamierzasz wyjaśnić sobie moją tu obecność?
Noc świętojańska, lukrecja, smażony tłuszcz, dym i Abba śpiewająca „The Name of the Game” – numer jeden na liście przebojów przez cały tamten miesiąc. Wtedy przesiedział mnóstwo czasu w dormitorium, paląc papierosy – nie dlatego, że sprawiało mu to jakąś niezwykłą przyjemność, ale dlatego, że było zakazane. Joe nie przysłał mu żadnego listu. Ani kartki. Czy choćby nowego adresu.
– Ciebie tutaj wcale nie ma. A poza tym nie mam ochoty na podobne rozmowy.
Joe wzruszył ramionami.
– Zawsze był z ciebie uparty osioł. I do tego wciąż zgłodniały wyjaśnień. Nigdy nie umiałeś przyjmować rzeczy, jakimi są. Musiałeś wiedzieć, skąd się biorą i dlaczego.
Zapadła cisza. Jay zabrał się za zawiązywanie butów.
– Pamiętasz Romów, co onegdaj przechytrzyli wodomierz w Nether Edge?
Jay momentalnie podniósł wzrok.
– Pamiętam.
– Udało ci się kiedykolwiek zmiarkować, jak oni to zrobili?
Jay przecząco pokręcił głową.
– Alchemia. Tak mi powiedziałeś. Joe uśmiechnął się szeroko.
– Alchemia dla laika – mówiąc to, znowu zapalił playersa z bardzo zadowoloną z siebie miną. – Widzisz, oni zrobili sobie formy w kształcie pięćdziesięciopensówek. A potem zalewali je wodą i mrozili. A te głupki z magistra tu pomyślały, że pieniądze wyparowały.
Wybuchnął niepohamowanym śmiechem.
– Tak naprawdę było w tym wiele racji, hę?