Zabawne, jak szybko do niego wróciła cała ogrodnicza wiedza sprzed wielu lat. Minęły już cztery tygodnie od ostatniej wizyty Joego, jednak Jay wciąż miał wrażenie, że starszy pan może się pojawić lada moment. W warzywniku i na rogach domu pozawieszał czerwone, flanelowe saszetki. Podobnie ustroił drzewa rosnące na obrzeżach jego posiadłości, chociaż często te szczególne amulety zrywał z nich wiatr. Margerytki, wyhodowane z nasion w sprokurowanej domowym sposobem szklarni, zaczynały rozwijać swoje barwne płatki wśród ziemniaków Narcisse’a.
Poitou upiekł dla Jaya specjalny bochenek couronne w podziękowaniu za antyreumatyczny talizman z ziołami, który, jak twierdził, pomógł mu jak nic innego w życiu. Oczywiście Jay dobrze wiedział, że piekarz i tak zawsze by coś podobnego powiedział.
Niewątpliwie jednak teraz w ogrodzie Jaya rosła najwspanialsza kolekcja ziół w całej okolicy. Lawenda jeszcze była zielona, ale już o wiele bardziej aromatyczna, niż kiedykolwiek zdarzało się to lawendzie Joego. Poza tym hodował piękny tymianek, miętę, melisę, rozmaryn oraz wielkie ilości bazylii. Obdarował całym koszem ziół Popotte, gdy przyjechała z pocztą oraz Rodolphe’a. Joe często rozdawał znajomym drobne talizmany – nazywał je talizmanami życzliwości – i Jay zacząłpostępować w taki sam sposób: dawał ludziom maleńkie wiązki lawendy, mięty czy szałwi, przewiązane sznureczkami różnego koloru – czerwonym dla ochrony od złego, białym na szczęście, niebieskim na poprawę zdrowia. Śmieszne, jak doskonale sobie to wszystko nagle przypomniał. Mieszkańcy wioski uznali, że to kolejny angielski zwyczaj – tak zresztą kwitowali wszelkie jego ekscentryczności. Niektórzy zaczęli nosić te małe, ziołowe bukieciki przyszpilone do kurtek i płaszczy – chociaż nadszedł już maj, dla miejscowych wciąż było za zimno, by wdziać letnie ubrania, gdy tymczasem Jay już od dawna paradował w szortach i T-shirtach.
Ku własnemu zdziwieniu odkrył, że zwrócenie się ku zwyczajom Joego przynosiło mu ukojenie. Gdy był jeszcze chłopcem, rytuały ochronne Joego, jego kadzidełka, zaklęcia wypowiadane w kuchennej łacinie i rozrzucanie ziół aż zbyt często działały mu na nerwy. Uważał je za żenujące – niczym nadto gorliwe odśpiewywanie hymnu na szkolnym apelu. Dla jego nastoletniej duszy to, co Joe nazywał magią dnia powszedniego, było jednak zbyt powszednie i zbyt naturalne – jak gotowanie czy praca w ogródku – odarte ze wszelkiego mistycyzmu. Mimo że Joe podchodził do swoich działań poważnie, tkwiła w nich jakaś radosna praktyczność, wzbudzająca w romantycznej duszy Jaya bunt. On zdecydowanie wolałby śmiertelne zaklęcia, ciemne szaty i obrzędy o północy. W coś takiego mógłby z łatwością wierzyć. Dla niego, wychowanego na komiksach i kiepskiej, sensacyjnej literaturze, rytuały przywodzące na myśl czarną magię miałyby prawdziwy sens. Teraz, kiedy już było na wszystko za późno, Jay odkrył, że praca na ziemi przynosi mu spokój ducha. Magia dnia powszedniego, jak to nazywał Joe. Alchemia dla laików. Dopiero tutaj zrozumiał, co starszy pan przez to rozumiał. A mimo to Joe wciąż nie chciał się zjawić. Jay przygotował grunt na jego powrót niczym dobrze wygrabioną grządkę. Sadził i pielił zgodnie z fazami księżyca, tak jakby to robił sam Joe. Próbował wykazać się wiarą.
W końcu zaczął sobie wmawiać, że tak naprawdę Joego nigdy tu nie było, że stanowił jedynie wytwór jego własnej rozgorączkowanej wyobraźni. Ale jak na złość, teraz, kiedy Joe zniknął, chciał wierzyć, że jednak było inaczej. Joe naprawdę się tutaj pojawiał, upierał się jakiś jego cichy, wewnętrzny głos. Naprawdę. A on, Jay, wszystko zniszczył swoim gniewem i niewiarą. Gdyby tylko mógł sprowadzić go z powrotem. Wówczas – jak obiecywał sobie Jay – zachowywałby się całkiem inaczej. Tak wiele między nimi pozostało niedokończonych spraw. Jaya pożerała bezsilna wściekłość na samego siebie. Dostał od losu drugą szansę i idiotycznie ją zmarnował. Teraz pracował w ogrodzie każdego dnia aż do zmierzchu. Głęboko wierzył, że Joe powróci. Że jakoś go do tego zmusi.