Florida Keys były krainą rodem ze Strefy Cienia.
Ostatnim razem, kiedy Mike jechał o pierwszej w nocy drogą krajową numer jeden — długim pasem asfaltu i betonu, który łączył paciorki wysepek jak nić w koralowym naszyjniku — ruch nadal był duży mimo późnej pory. Mike korzystał wtedy z wiosennej przerwy w nauce. Na drodze tłoczyły się trąbiące samochody i ciężarówki z odkrytymi przyczepami, a od Key Largo do Key West ludzie tłumnie oblegali sklepy i restauracje.
Mike patrzył, jak zbłąkany postrzępiony liść palmy przetacza się przez parking Piggly Wiggly, i myślał o tym, że świat znalazł się na zakręcie. Pasaż handlowy na Big Pine Key nigdy nie tętnił życiem, ale wysepki na północ stąd, gdzie kiedyś roiło się od wypoczywających emerytów i studentów, były teraz tak samo opuszczone. O’Nealowie jechali coraz dalej na południe w poszukiwaniu motelu albo chociaż stacji benzynowej. Zamiast tego przez całą drogę oglądali tylko zamknięte sklepy, opuszczone zakłady i dziczejące rezydencje. Po przekroczeniu Seven Mile Bridge wjechali do miasta duchów.
Cała wycieczka okazała się katastrofą. Szczególnie nieudana była wizyta u rodziców Sharon. Pomimo tego, że Mike zmierzył się z Posleenami w otwartej walce, o czym świadczyły jego blizny, rodzice Sharon odnosili się do jego opowieści z niedowierzaniem, które podzielała duża część społeczeństwa. W głębi serca święcie wierzyli, że zagrożenie jest wymysłem „rządu federalnego”, i nie pozostawiali żadnych wątpliwości co do swojego stanowiska.
Dla nich i im podobnych ziemia była płaska, słońce kręciło się dookoła niej, a inne światy nie istniały. Socjologowie nazywali to „społecznym wyparciem”. Kiedy teść Mike’a po raz trzeci ostrożnie, ale jasno zaprzeczył istnieniu Posleenów, Mike nazwał go kretynem.
Wreszcie Sharon skróciła wizytę i pojechali w kierunku wysepek Key. Miejsce to miało dla nich szczególe znaczenie. Spędzali tu krótkie wakacje w szkolnych czasach i wtedy właśnie po raz pierwszy coś do siebie poczuli. Kiedy los pozwolił im się później spotkać, ich wzajemna sympatia szybko rozkwitła, czego efektem były Michelle i Cally.
Teraz, kiedy pojawiła się możliwość wspólnego wyjazdu, od razu pomyśleli o Keys. Pokusa czterogwiazdkowych hoteli, basenów i nurkowania była nieodparta. Mike wiedział, że Cally bardzo się tu spodoba; będą inne dzieci, z którymi będzie się mogła pobawić, i czyste, zielone morze, w którym będzie mogła pływać. Do pełni szczęścia brakowało im tylko obecności Michelle. Ale on była przynajmniej bezpieczna w podróży na Adenast. Cokolwiek stanie się na Ziemi, przynajmniej jeden członek ich rodziny przeżyje.
Ale wakacje zdawały się właśnie dogorywać. Przejechali przez opuszczone wysepki, na próżno wypatrując noclegu. Albo chociaż stancji benzynowej, żeby zatankować samochód. Chewolettahoe sporo palił.
Mike wziął ze sobą narzędzia potrzebne do tankowania ze zbiorników w bazach wojskowych, ale bak nie miał dużej pojemności.
Nabrali paliwa w Fort Worth, na pomoc od Miami, i teraz nie mieli go dość, żeby dojechać do Key West, gdzie — Mike był pewien — mogliby zatankować w reaktywowanej bazie marynarki wojennej. Gdyby zawrócili, udałoby im się dotrzeć do Miami, ale to oznaczałoby koniec ich wycieczki.
Mike rzucił na podłogę bezużyteczną mapę i spojrzał na żonę.
Pomimo trudów wakacji wyglądała jak gwiazda niskobudżetowego filmu katastroficznego. Włosy miała w lekkim nieładzie, oczy lekko zasmucone, a twarz gładką i poważną. Sharon prawie nie opowiadała o swojej pracy we Flocie, ale Mike czuł, że nie ma tam lekko. Niepokoiło go to. Odchrząknął.
— Możemy zaryzykować i jechać dalej albo wracać.
Sharon kiwnęła głową i kolejny raz rozejrzała się po okolicy.
Krajobraz raczej nie zaskakiwał. Był to jeden z „szarych, prażących dni”, które na Florydzie od czasu do czasu się zdarzały. Zimny front przesunął się na północ, ale na niebie pozostały gęste chmury, zasłaniające słońce, lecz nie chroniące przed jego żarem. Efektem tego było rażące, rozproszone światło i suchy wiatr. Zupełnie jak w Kansas, tyle że tu rosły palmy i szumiał zielony ocean.
Sceneria pasowała do pogody. Pasaż składał się z typowe dla takiego miejsca lokali: sklepu spożywczego, kiosku z artykułami żelaznymi, zakładu medycyny niekonwencjonalnej i salonu fryzjerskiego. Urozmaiceniem w tym przypadku była nieduża restauracja, specjalizująca się w „kuchni Keys”. Obwieszczał to szyld, który teraz huśtał się w podmuchach suchego, gorącego wiatru.
Sharon spojrzała na ten sam liść palmy, który przyciągnął wcześniej uwagę Mike’a, i parsknęła śmiechem.
— Nie wygląda to dobrze, co? — zapytała.
Mike bez końca opowiadał jej o swojej kompanii. Chwalił podkomendnych, dowództwo i szkolenie. Co znaczyło, że jego sytuacja jest tak samo parszywa, jak jej. Wiedziała, że powinna z nim o tym porozmawiać; mógłby jej jakoś pomóc, bo przecież służył w Siłach Uderzeniowych o kilka lat dłużej. Ale to by zabrzmiało jak narzekanie, a Sharon nie chciała jeszcze pogarszać nastroju.
Wycieczka i bez tego zaczynała się jawić jako zupełna katastrofa.
Wizyta u jej rodziców w Orlando była nieprzyjemna z kilku powodów. Nie tylko dlatego, że denerwująco irracjonalnie upierali się przy swoich poglądach na kwestię Posleenów. Cally zwykle chadzała tam do parków rozrywki. Teraz wszystkie były zamknięte aż do odwołania. Dziewczynka dobrze to zniosła; pod wpływem dziadka wykształciła w sobie aż niezdrową umiejętność samokontroli i samoograniczania. Ale niemożność zaprowadzenia córki w jej ulubione miejsca sprawiała ból rodzicom. Wycieczka na wysepki znaczyła dla niej równie dużo, co dla Sharon i Mike’a.
A teraz to też stało pod znakiem zapytania. Największa naturalna pułapka na turystów wydawała się również „zamknięta do odwołania”. Alternatyw jakoś nie było widać.
— Musi tu być jakiś motel — powiedziała Sharon i wzięła do ręki inteligentny przekaźnik.
— Sprawdziliśmy już strony internetowe — przypomniał jej Mike.
Galaksjańskie przekaźniki obdarzone sztuczną inteligencją miały dostęp do sieci i potrafiły równie dobrze — albo nawet lepiej — co jakikolwiek interfejs stworzony przez człowieka wyszukiwać informacje. Ale nie umiały wyczarować im na zawołanie schronienia.
— Cholera, nie widzieliśmy tu żywej duszy, oprócz tej jednej kobiety pracującej w swoim ogrodzie na Largo. — Mike żałował teraz, że nie zapytali jej o drogę, ale wtedy nie mieli powodu się zatrzymywać.
— Przekaźnik? — zagadnęła po chwili Sharon.
— Tak, komandor O’Neal?
Mike z rozbawieniem zauważył, że przekaźnik mówi barytonem.
Większość mężczyzn wolała kobiece głosy; kobiety najwyraźniej wybierały głosy męskie.
— Nie ma stron internetowych moteli w rejonie Marathon i Big Pine Key — stwierdziła Sharon. — Czy to prawda?
— Zgadza się, ma’am. Były takie strony, ale teraz są nieaktywne albo podają, że dany hotel jest zamknięty. Najbliższy czynny hotel jest na Key West.
Sharon zamyśliła się na chwilę.
— Przekaźnik, czy mogę skorzystać z jakichś innych źródeł informacji o oferowanych usługach noclegowych?
— Proszę uściślić źródła, ma’am. — Przekaźnik wydawał się zdezorientowany.
— Och, raporty policyjne, artykuły w prasie…
— Zdjęcia satelitarne w podczerwieni — wtrącił Mike.
— Właśnie — kiwnęła głową Sharon. — Takie rzeczy.
— Komandor O’Neal, przypominam, że nie ma pani uprawnień do otwarcia zbiorów wywiadu cywilno-politycznego — stwierdził przekaźnik.
Mike rozpoznał odpowiedź protokołu bezpieczeństwa.
Uśmiechnął się.
— Przekaźnik, sprawdź moje uprawnienia i użyj najniższego poziomu tajności danych, żeby uzyskać wymagane informacje.
Przekaźnik może nie prychnął z pogardą, ale był wyraźnie niezadowolony.
— Narodowa Agencja Techniczna — powiedział z sarkazmem — stwierdza, że na No-Name-Key jest mały obóz rybacki. Nic nie wskazuje na to, żeby ktoś korzystał w tej chwili z domków, ale kiedyś można było je wynająć. Powinny być wolne.
Mike popatrzył na mapę i znalazł No-Name-Key.
— To tuż obok — powiedział zaskoczony.
— Zgadza się — potwierdził przekaźnik. — Dodatkowo mam informację, że właściciel zaniża w zeznaniach ilość złowionych ryb o około dwadzieścia procent, co stanowi pogwałcenie przepisów o podziale i magazynowaniu żywności Stanów Zjednoczonych F-S-B Jeden-Zero-Siedem-Pięć-Osiem-Kreska-Jeden-A.
Mike podrapał się w podbródek i zmarszczył czoło.
— To twoja własna analiza czy wyciągnąłeś to z akt?
— To moja własna analiza, kapitanie O’Neal — stwierdził przekaźnik.
— Dobra, zablokuj ją dla wszystkich z dostępem do danych mniejszym od mojego i przypomnij mi w odpowiednim czasie, żebym przedyskutował z tobą sprawę źródeł informacji — rzucił Mike.
Niech go diabli wezmą, jeśli pozwoli kawałkowi galaksjańskiego złomu narobić kłopotów jakiemuś ciężko pracującemu rybakowi.
— Tak jest, panie kapitanie — rzucił w odpowiedzi przekaźnik.
— No to wszystko jasne — powiedziała z uśmiechem Sharon.
— Mamo? — zapytała Cally z tylnego siedzenia.
— Tak?
— Myślisz, że będziemy mogli dostać coś do jedzenia?
Nie narzekała; to było zwykłe pytanie.
Sharon obróciła się i spojrzała na córkę. Cally patrzyła przez okno na opustoszały krajobraz i w zamyśleniu stukała palcami w kolano.
Jej twarz była poważna, ale oczy nieustannie penetrowały okolicę.
W poszukiwaniu zagrożenia albo celów, zrozumiała nagle Sharon.
Lekka bluza ośmiolatki podwinęła się i odsłoniła wciśnięty za pasek mały automatyczny pistolet. Sharon chciało się płakać. Czuła się, jakby czekająca Amerykę katastrofa już się zaczęła, a oni byli wędrowcami w jakimś postapokaliptycznym koszmarze. Sharon wzięła głęboki oddech i spróbowała się uspokoić. Winę za jej reakcję ponosił stres służby na Agincourt i fatalnie zakończona wizyta u rodziców. To minie. Musi minąć.
— Pewnie tak. Musi być jakieś miejsce, gdzie można coś dostać.
A jeśli nie, mamy przecież „racje podróżne” — powiedziała z uśmiechem. Podróżne racje żywnościowe zaproponował im Dziadek O’Neal, i był to dobry pomysł.
Dziadek O’Neal bardzo uważnie śledził rozwój sytuacji w Stanach Zjednoczonych. Zaprotestował, kiedy stwierdzili, że planują podróż na południe Florydy. Mieli wprawdzie dostęp do nieograniczonych zasobów paliwa dzięki narzędziom Mike’a, ale dziadek O’Neal wskazywał na inne problemy. Wspominając o jakichś bliżej niesprecyzowanych raportach na temat braku jakichkolwiek usług na południu Florydy zasugerował, że najlepszym rozwiązaniem byłoby pozostanie na jego farmie. Ponieważ Sharon i Mike mimo to upierali się przy pomyśle wyjazdu, zmusił ich do zabrania ze sobą paru rzeczy. Ulegli, dochodząc do wniosku, że nic ich to nie kosztuje.
Dlatego obok koła zapasowego w bagażniku znajdował się teraz pięciogalonowy kanister benzyny i łopata, a także trzy skrzynki piwa i dwie różnych innych napojów. Oprócz tego wędzone i marynowane mięso, zapieczętowane pojemniki z mąką, pieczywo i suszone owoce. Gdyby wylądowali na bezludnej wyspie, mogliby żyć wygodnie przez miesiąc.
Oprócz jedzenia i napojów, dziadek O’Neal stanowczo doradzał zapakowanie „przedmiotów na handel”. Już sama myśl o wożeniu haczyków, nylonowych żyłek, spławików i przynęt na Keys była niedorzeczna. Rozglądając się po okolicy Mike po raz kolejny pobłogosławił teraz w myślach zapobiegliwość ojca. Stary spędził wiele lat w najgorszym piekle Trzeciego Świata, a wyglądało na to, że Keys podpada teraz pod tą kategorię. Nawet gdyby nikt nie chciał przyjąć kredytów federacyjnych jako zapłaty za zakwaterowanie i wyżywienie, Mike mógł założyć się o każde pieniądze, że komplet sześciu haczyków numer dwa otworzy im wszystkie drzwi.
— No dobrze, sprawdźmy to — powiedział, wrzucając bieg. Specjalnie rozjechał ciskany wiatrem liść palmy, chcąc dać odpór wywołanej ponurą okolicą depresji. Kiedy skręcili w prowadzącą do No-Name-Key boczną uliczkę, wiatr porwał kawałki zgniecionego liścia i rozwiał je na drodze. Potem zagwizdał w opuszczonych budynkach i starł ślady opon, które samochód pozostawił na wysypanym piaskiem parkingu.