Kenallai, Kessentai Oolfondai z Gemalada Oolt’ Po’os’ sądził, że po podbiciu pięciu światów i tylu bitwach, że nawet najniżsi wasale przysłani przez Sieć dla mistrza zwiadowców dotarli do ostatniego stadium orna’adar, widział już wszystko.
— Ile oolt’os stracił Aarnadaha?
Parsknął ze zdumienia i zahuśtał tenarem tam i z powrotem nad skrajem drogi krajowej numer 1. Z północy dobiegał odległy pomruk wystrzałów, a lekki wiatr niósł swąd spalenizny. Dom po przeciwnej stronie ulicy wyglądał jak wydłubany przez jakiegoś olbrzyma krater.
— Został mu jeszcze tylko jeden oolt — odpowiedział Ardan’aath, jego najbliższy Kessentai.
Byli towarzyszami od lat i Kenallai ufał radom starego oolt’ondai.
Grzebień Kenallaia nastroszył się.
— Wylądował z pełnym Oolt’ Po’os, czyż nie?
— Tak, oolt’ondai. I wylądowali w miejscu najbogatszym w łupy, koło składu zapasów thresh. W tej chwili pozostała tylko garstka domów, bo wiele z nich zostało zniszczonych przez nasze oolt’os w czasie wchodzenia do nich. Niektóre wybuchały prosto w nasze pyski. Ledwie udało nam się złapać trochę thresh, a sporo łupów, które zostały z tyłu, uległo zniszczeniu.
— Muszę go wezwać. — Starszy mistrz bitewny złowrogo napuszył grzebień. — Ten po trzykroć przeklęty pisklak mógł się tego spodziewać, po co odepchnął nas przy lądowaniu?!
— Powiedz to Sieci — chrząknął Ardan’aath. — Został usunięty ze Ścieżki, gdy odszedł z Oolt’ Po’os. Jeden strzał, prosto w grzebień.
— Cóż to za opętana przez Alld’nt planeta! — zadziwił się na głos Kenallai.
— Chyba mam na to odpowiedź, mój edas’antai — wtrącił jeden z Wszech władców wezwanych na naradę wojenną.
Odwrócił się do swojego eson’antai, Kenalluriala. Aardan’aath jeszcze do końca mu nie ufał. Dopiero niedawno awansowano go z mistrza zwiadowców na najniższy stopień mistrza bitewnego, a głowę miał pełną dziwnych pomysłów. Tam, gdzie Kessentai mógł zawrzeć bliskie sojusze, takie jak Kenallai z Ardan’aathem, jego Ścieżka była Ścieżką gniewu. W ogniu bitwy liczył się dla niego tylko Zew Krwi. Zaufanie do edas’antai można mieć swoją drogą, ale zbieranie grupy podobnie myślących Kessentai, daleko idące sojusze i zalecanie „myślenia tak, jak myśli przeciwnik” nie było tym, co nakazywała Ścieżka.
Dlatego wielu innych mistrzów bitewnych opowiadało się za zdegradowaniem go do statusu mistrza zwiadowców, żeby jeszcze trochę dojrzał. Jeszcze kilka bitew w pierwszym szeregu, a jego słabe sojusze rozpadną się w ogniu edan, jego „sprzymierzeńcy” będą walczyć ze sobą, by zająć jak najlepsze tereny, a on sam zrozumie, jak bardzo się mylił.
Mimo jego wad Kenallai zatrzymał go u swego boku, czy to z powodu więzów krwi, czy też dla spodziewanych zasług młodego mistrza bitewnego.
Inni oolt’ondai spojrzeli zdziwieni, kiedy młody mistrz bitewny podniósł wzrok znad interfejsu Sieci.
— Znalazłem informacje o thresh.
— Ja też szukałem i nie było niczego — parsknął Ardan’aath. — Tylko chaotyczne zapiski o świecie słabo rozwiniętej technologii, gotowym do podboju. Mieliśmy szczęście przybyć przed główną falą. Obłowimy się ziemią i łupami!
Wśród zebranych Wszechwładców rozległy się radosne okrzyki.
Posleeńska Sieć Danych była dżunglą słabo posortowanych informacji. Ponieważ brakowało robotów informacyjnych i mechanizmów indeksujących, dane, które liczyły tysiące lat, miały taki sam priorytet jak nowsze informacje. Żegluga wśród skał i mielizn Sieci była sztuką, którą lubiło niewielu Kessentai, i dlatego większość z nich rzadko korzystała z systemu. Sieć zapewniała lokalną łączność, rozprowadzała łupy pochodzące z podboju, a czasem wzywała posiłki, ale jako źródło informacji pozostawiała wiele do życzenia.
— Podobne thresh zaczęło pojawiać się w ostatnim tar. Na Aradan 5 skutecznie odepchnęli naszą inwazję.
— Co?! — wrzasnął Ardan’aath. — Po’oslena’ar nigdy nie ponieśli klęski!
— Ponieśli na Aradan 5 — stwierdził cicho Kenallai. — Garstka tych, którzy ocaleli, jest z dnia na dzień spychana coraz dalej.
— Zwróć uwagę na dane o ich fizjologii — ciągnął Kenallurial. — Nie są to mutacje zielonych, mimo pewnych zewnętrznych podobieństw, ani też chudych. To zupełnie nowy gatunek.
Inni Kessentai także zaczęli studiować dane, znalezione przez młodego mistrza bitewnego.
— Ale te raporty nie wspominają o domostwach thresh — zauważył Oolt’pos’ Kessentai.
Dowódca brygady potrząsnął grzebieniem z niepokojem i gniewem. Dane z innych planet także były niepokojące.
— Nie, edas’antai, rzeczywiście nie wspominają.
— Jakie stąd wnioski?
— Sądzę, że wylądowaliśmy w ich ojczystym świecie.
— A więc wsadziliśmy nasze esonal w gniazdo grat — stwierdził dowódca brygady.
— Powinniśmy ich zniszczyć niczym abat — powiedział Ardan’aath, wypuszczając powietrze z głośnym parsknięciem. — Czym jest dla nas garstka threshl — Spytaj Aarnadahę — mruknął Kenallai. — Nasi zwiadowcy prą naprzód z południa i wkrótce będą tu z nami Sammadar i niedobitki wojsk Aarnadahy.
Spojrzał na obraz zbliżających się do miasta Posleenów i plamy wykrytych wojsk wroga. Posleeni, zupełnie jak mrówki, przemieszczali się szlakami przetartymi przez zwiadowców. Każdy teren, którego nie omiotły promienie czujników Wszechwładcy, był dla nich nieznanym terytorium.
— Zmiażdżymy ich w naszych szponach i ruszymy po lepszą zdobycz na północ. To dopiero początek. Poślijcie wojska większym traktem za oolt Aamadahy — ciągnął Kenallai.
— Moi zwiadowcy donoszą, że czeka ich starcie ze zorganizowanymi wojskami — zauważył jeden z oolfondai.
— Ruszajmy więc naprzód, by przyjrzeć się thresh. I miejmy nadzieje, że to nie threshkreen.
— A przede wszystkim, że to nie metalowi threshkreen — mruknął Kenallurial, kiedy przeglądał informacje ze świata zwanego Diess.
Powiedział to tak cicho, żeby nie usłyszał go Ardan’aath.
Kenallai napuszył grzebień na znak potwierdzenia.
— Uda się, sierżancie? — spytał porucznik Kevin Ray, kiedy szykował ostatniego claymore’a.
— To zależy od tego, co pan przez to rozumie, sir — odparł sierżant Arthur Van Tri.
Jego euroazjatyckie rysy rozjaśnił szeroki uśmiech skierowany do porucznika, który zameldował się w jednostce dopiero przed tygodniem.
— Jeśli ma pan na myśli uratowanie nam życia, to nie. Jeśli chodzi o zabicie tej całej cholernej czeredy Posleenów, to owszem.
Grupa złożona z saperów i cywilów tłoczyła się w suterenie Kościoła Zgromadzenia Bożego we Fredericksburgu. Wysoko w ścianie wybito otwór, przez który sierżant Tri, przycupnięty na drabinie, mógł od czasu do czasu wyglądać.
— Mam tylko nadzieję, że oni nie wiedzą, że na słupach ogrodzeniowych zazwyczaj jest ogrodzenie — ciągnął, wpatrując się w ciemność przez celownik noktowizyjny.
— A ja mam nadzieję, że nie wiedzą, że na słupach ogrodzeniowych zazwyczaj nie ma bomb — zaśmiał się jeden z cywilów. — Żebyście tylko zbudowali ten bunkier na czas.
— Proszę się nie martwić, panie Sunday — powiedział porucznik Ray. — Poradzimy sobie. Najpierw go wykopiemy, a potem w nim umrzemy, co, sierżancie Tri?
— Tak mawiają Morskie Pszczółki, saperzy piechoty morskiej, sir — westchnął sierżant.
— Czy nie powinniśmy się wycofać, sierżancie? — ciągnął porucznik. — Moglibyśmy przygotować kolejną zasadzkę.
Z dumą pokazał efekt swojej pracy z miną claymore. Po jednej stronie klakier był już przymocowany do zapalnika.
— Tyle, że kończą się nam ładunki, sir.
— Hej, sierżancie, pamiętaj: zawsze zachowaj jedną kulę dla siebie!
— Echo 39, tu Tango 39, odbiór.
Sierżant Tri podniósł mikrofon radia. PRC-77 był prawdziwym zabytkiem, ale nadal nieźle się spisywał.
— Tango 39, tu Echo 39, odbiór.
— Echo 39, zaraz zaczynamy. Pozycja Lafayette i Old Greenwich, odbiór.
— Przyjąłem, Tango 39, rozumiem. Pozycja Lafayette i Old Greenwich, odbiór. U nas wciąż brak aktywności.
— Potwierdzam, Echo 39. Tu Tango 39, miło się z tobą pracowalo, stary druhu.
Sierżantowi Tri oczy zaszły mgłą.
— Przyjąłem, Tango 39. Do zobaczenia w piekle, Hillbilly. Tu Echo 39, koniec.
Sierżant Tri przetarł oczy i znów wyjrzał przez otwór.
— Chyba wypowiedziałem to w złą godzinę — stwierdził. — Możecie już szykować broń.
Mieszany oddział cywilów i wojskowych uniósł strzelby i ruszył w stronę wyciętych w ścianie otworów.
Drogą truchtała falanga centaurów. Ich krokodyle łby obracały się na boki, w nocnym powietrzu wietrząc zdobycz. Daleko z tyłu prowadził swój spodek Wszechwładca, łatwo rozpoznawalny po większej sylwetce i grzebieniastej głowie.
Sierżant Tri nie ociągał się z użyciem swojej AIW, a i wśród cywilów było kilku porządnych strzelców, którzy ruszyli na dach, żeby zająć się Posleenami.
Chociaż posleeński system naprowadzania potrafił wykryć każdego, nawet najlepiej ukrytego snajpera, zdarzało się, że w ogólnym zamęcie bitwy ulegał przeciążeniu. Sprytni snajperzy czekali więc z otworzeniem ognia, aż walka rozpocznie się na dobre. Sierżant Tri właściwie nie spodziewał się problemów z Wszechwładca, bo wcześniej spędzili całą godzinę na drodze Jeff Devis, przygotowując Posleenom ogniste przyjęcie.
Droga prowadziła prosto jak strzała od miejsca, gdzie stykała się z drogą krajową 95 na południu miasta, aż do mostu ponad rzeką Rappahanock na północy. Od szkoły średniej imienia Waltera Granta aż do kościoła po obu stronach drogi ciągnęły się szczere pola.
Batalion nadal miał sporo C-4, ale zupełnie skończyły im się już claymore’y. Żołnierze poradzili sobie z tym bez trudu. Po drodze z miasta zatrzymali się w sklepie z narzędziami, gdzie kupili kilka rodzajów nabojów, skrzynie z gwoździami i taśmę izolacyjną.
Do skrzyni z gwoździami przytwierdzili taśmą małe ładunki C4, po czym porozmieszczali takie pakunki na dachach budynków, drzewach, znakach drogowych, skrzynkach pocztowych, samochodach, a nawet na sznurach do rozwieszania bielizny. Chociaż do takich celów zalecano gwoździe trzycalowe, sierżant Tri wolał gwoździe papowe o szerszych i bardziej płaskich główkach, które zwykle padają szpikulcem do góry. W ten sposób gwóźdź, nawet gdyby nie trafił Posleena, zadałby ból temu, który na niego nadepnie.
— Czy to opóźni ich marsz? — spytał Duży Tom Sunday.
— Nie.
— To po diabła to robimy?
— Bo wcale nie chodzi o zwolnienie tempa ich marszu, panie Sunday — powiedział spokojnie Tri, nie spuszczając z oka nadciągających wrogów. — To ma ich pozabijać.
— Aha. A co z tymi, którzy idą za nimi?
— Cóż, zmarnują trochę czasu na przebrnięcie przez stosy ciał lub obejście ich bokiem.
Duży Tom Sunday uśmiechnął się i ruszył w stronę drabiny.
Anarlarata, mistrz zwiadowców Po’oslena’ar, obracał głowę na wszystkie strony i delikatnymi dotknięciami szponów łagodnie przesuwał tenar na boki. Wprawdzie ostrzeżono go, że inne grupy poniosły straszliwe straty, ale on do tej pory napotkał niewielki opór.
Kilku thresh rozpoczęło walkę, ale szybko ich zniszczyli. Niektórych nawet złapali. Zważywszy na to wszystko, nie miał pojęcia, czym wytłumaczyć to złowróżbne gniecenie w dołku. Może po prostu nie przywykł jeszcze do tego nowego thresh.
Jego oolt podeszło teraz do budynku, w którym — według czujników — czaili się częściowo uzbrojeni thresh. Pomyślał o rozdzieleniu oolt i zaatakowaniu budynku z dwóch stron, ale stwierdził, że szkoda zachodu. Pośle naprzód kilka oolfos, żeby zmniejszyć straty, gdyby budowla nagle wybuchła tak jak inne.
Ci thresh naprawdę mają dziwne zwyczaje, pomyślał. Nad drogą i co kilka metrów na ziemi widać było jakieś przedmioty…
Sierżant Tri poczekał, aż kilku posleeńskich wojowników zbliży się do drzwi kościoła, po czym skinął na porucznika Lee.
Lee przytknął przewody do akumulatora i przez mrok pogrążonego w ciszy kościoła pomknęła niebieska iskra.
Usłyszeli ponad trzysta wybuchów prowizorycznych min kierunkowych rozmieszczonych na około czterystumetrowym odcinku drogi. Każda mina sypnęła ponad setką lecących o wiele szybciej niż kule pocisków, i tysiące śmiercionośnych ładunków gwoździ rozerwały Posleenów na strzępy.
Spodek Wszechwładcy zniknął w srebrzystym rozbłysku ognia, gdy detonowały ogniwa zasilania. W tej krótkiej chwili zginęła ponad setka Posleenów i oddział milicji włączył się do bitwy o Concord Heights.
— Pułkowniku — powiedział oficer operacyjny sztabu — porucznik Ray melduje o starciu z Posleenami. Ich przednie szeregi weszły prosto w zasadzkę, ale tylne nadal prą naprzód. Porucznik uważa, że nie zdoła dłużej utrzymać pozycji.
Pułkownik Robertson patrzył na ludzi spieszących do zbrojowni i wychodzących z niej. Stos pośrodku pomieszczenia przybierał znaczące rozmiary. — Trzeba ich wycofać. Jaka jest sytuacja na drodze krajowej?
— Główne wojska Posleenów zasadniczo zostały zniszczone, ale od północy i południa nadciągają nowe posiłki. Nasi żołnierze utrzymają się tam jeszcze przez kwadrans.
— To lepiej niż mieliśmy prawo oczekiwać. A bunkier?
— Prawie pełny.
— Bogu dzięki. Powiedz sierżantowi, że to ostatni załadunek.
— Komu przypadnie zaszczyt?
— Myślą, że zostawią to sierżantowi. My musimy iść do miasta.
Kiedy przechodzili koło wejścia do zbrojowni, pułkownik spojrzał na umieszczony na drzwiach frontowych zamek o dwóch wieżach i zaśmiał się ponuro.
— Mam nadzieję, że ci dranie mają dość inteligencji, żeby rozpoznawać insygnia.
— Dlaczego?
— Pomyśl tylko, jak znienawidzą ten symbol.
— Zrobię kolację z tych opętanych przez Alld’nt threshkreenl Kenallai opuścił spodek i brnął przez leżące na drodze zwłoki, żeby przyjrzeć się bliżej skutkom rzezi. Nad polem bitwy wciąż wisiał obłok pyłu i dymu, a rozpłatane ciała jego posleeńskich towarzyszy parowały w chłodzie nocnego powietrza.
— Co to mogło być, do dziewiętnastu Msdrt?!
— To, mój eson’antai — powiedział Kenallurial i wskazał na duże, ubrane na zielono thresh. Nie nadawało się na racje żywnościowe, gdyż wybuch pozbawił je niektórych przednich części. Kenallurial oderwał strzęp zielonego stroju.
— Spójrz na ten symbol. Wszyscy thresh odziani na szaro i zielono noszą różne symbole. Wielu nie potrafimy jeszcze rozszyfrować, ale ten już znamy. Tłumaczy się go mniej więcej jako „przywódca techników wojskowych”. Inni, którzy noszą strzelby, są przywódcami wojowników.
— Technicy wojskowi? — zakpił Ardan’aath. — Cóż to za brednie!
Co wojna ma wspólnego z naprawiaczami? Wojna jest dla wojowników, a nie dla próżniaków z materiałami wybuchowymi zamiast broni! Pokaż mi tych ze strzelbami, a przyniosę ci ich na ostrzu miecza!
Obrócił spodek i popędził w stronę swojego atakującego oolfondar.
Kenallai wziął podany mu strzęp ubrania i obrócił czubek sterczących wież do góry.
— To chyba jakaś budowla.
— Tak, eson’antai. To może być ich kwatera główna. I chociaż potrafią świetnie budować, są też, jak widzisz, mistrzami niszczenia. — Zatoczył szeroki łuk ręką.
— Czy ci technicy wojskowi mają swoją nazwę?
— Tak, mówiąo nich „wojska inżynieryjne” albo „saperzy”.
Kenallurial ledwie wymówił tak trudne wyrazy.
— Saperzy — powtarzał Kenallai. — Mam nadzieję, że już nigdy o nich nie usłyszymy.
Kolejka kobiet i dzieci oczekujących przed bunkrem przesuwała się po kilka kroków do przodu jeszcze wtedy, gdy pułkownik Robertson przechodził pod mostem kolejowym nad Sophia Street.
Kiedy zbliżył się do stacji pomp, zauważył, że porucznik Young prowadzi ożywioną rozmowę z ubranym po cywilnemu budowniczym. Dopływ prądu do miasta został odcięty, co oznaczało również brak zasilania ulicznych latarni, ale na placu budowy ustawiono lampy łukowe i ciemność nie przeszkadzała w pracy buldożerom i koparkom. Wzgórze przy Frederick Street naprzeciwko stacji kolejowej zostało zrównane z ziemią, a ulicy praktycznie już nie było. Nie było też śladu stojących tu wcześniej domów ani szkoły Montessori. W ich miejsce pojawił się urwisty brzeg rzeki Rappahanock.
Stacja pomp była niskim, betonowym budynkiem o wymiarach około piętnaście na dziewięć metrów, zwieńczonym wysokim na sześć metrów silosem. Niższą część częściowo pokrywały rzeczne osady. Wąskie schody prowadziły na szczyt silosu, gdzie niegdyś znajdowało się przeszklone ze wszystkich stron pomieszczenie, zwane „pokojem z czarownym widokiem na rzekę”. Z boku widniały drugie, szersze drzwi, nad którymi umocowany był dźwig.
Właśnie za tymi drzwiami ukrywano zapasowy sprzęt, kiedy stacja jeszcze działała.
Nanoszone na niższy budynek błoto, zwane nadkładem, sięgało prawie do samych drzwi. Właśnie w tej części bunkra przebywali cywile. Wąskie schody zastąpiono szerszą rampą ze stali konstrukcyjnej. Pułkownik Robertson patrzył, jak wojskowi zakładają ładunki wybuchowe, mające zniszczyć rampę, kiedy wszyscy będą już bezpieczni w bunkrze. Otwory na ładunki wybuchowe wywiercono także wokół drzwi bunkra.
Pułkownik Robertson czekał cierpliwie, aż młody porucznik zakończy rozmowę. Nagle zachciało mu się spać. Spojrzał na zegarek i stwierdził, że już od ponad sześciu godzin skutecznie powstrzymują marsz centaurów. Nowa fala Posleenów przekroczyła już drogę międzystanową 95, przełamała obronę na Jeff Devis i parła wzdłuż Tidewater Trail.
Porucznik Young odwrócił się gwałtownie i niemal wpadł na stojącego za nim pułkownika. Podczas tego piekielnego wieczoru zgubił gdzieś okulary i teraz ledwie mógł rozpoznać swojego przełożonego.
— Dobry wieczór, sir — zasalutował. — Mam przyjemność poinformować, że jest dość miejsca dla wszystkich kobiet i dzieci.
Spojrzał na sznur zapłakanych dzieci i wyczerpanych kobiet, wspinających się po rampie do bunkra.
Jeszcze kilkanaście godzin temu te dzieci były pogodne i beztroskie, a teraz, w obliczu nadciągającej inwazji, drżały w chłodzie i mroku, oczekując w każdej chwili nadejścia bestii.
— Oby tylko nam się udało.
— Uda się — zapewnił swojego rozmówcę pułkownik.
W głowie kłębiły mu się wprawdzie czarne myśli, ale było już za późno, żeby zgłaszać jakiekolwiek wątpliwości. Nie było wyboru między tym planem a lepszym, można było wybierać tylko między tym planem a żadnym.
— Cóż, nawet jeśli się nie uda, sir, oni i tak się o tym nie dowiedzą.
— Chce pan ich wszystkich zahibernować?
— Wszystkich oprócz kilku trzeźwo myślących kobiet. Gdyby się okazało, że popełniliśmy jakiś błąd, ktoś będzie mógł go naprawić i uratować innych.
— Ma pan na myśli zaprószenie ognia albo coś w tym rodzaju?
— Tak, albo na przykład reakcję uczuleniową na hibernację. Chłopaki z Bezpieczeństwa Publicznego i rafinerii Quarles świetnie się spisali. Bunkier został przystosowany do dwutygodniowego pobytu. Po tym czasie, zgodnie ze wskazówkami, czuwające matki zahibernują się same w oczekiwaniu na ratunek.
— Sir — powiedział operator radiowy pułkownika Robertsona — drugi oficer na linii.
— Uniform 51, tu Uniform 83, odbiór.
— Tu Uniform 51, odbiór.
— Uniform 51, mamy przebicie do Sunken Road i Kenmore House. Przewidywane wejście na teren starego miasta za pięć, powtarzam, za pięć minut, odbiór.
— Przyjąłem, Uniform 82. Jestem z Uniform 49 przy Punkcie Delta. Plan Jackson prawie wykonany. Koordynujcie z… — Zapomniał sygnału wywoławczego kompanii Charlie. — Koordynujcie z Charlie 6, odbiór.
— Przyjąłem, Uniform 51, tu Uniform 82. — Przez chwilę było cicho, po czym radio zatrzeszczało ostatni raz. — Miło było cię znać, Frank.
— Nawzajem, Ricky. Bóg na pewno rozpozna swoich.
— Potwierdzam, bez odbioru.
Pułkownik Robertson oddał mikrofon oficerowi łączności.
— Musimy ich popędzić — wskazał na malejącą kolejkę kobiet i dzieci.
— Tak jest, sir. Muszę zorganizować więcej nadkładu, ale jeśli pan uważa, że należy popędzić cywilów, cóż, tym też możemy się zająć.
Pułkownik zaśmiał się.
— Szkoda, że nie mamy żadnego wsparcia. Przydałoby się teraz odwrócić uwagę wroga.