73

Waszyngton, Dystrykt Kolumbia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
11:21 letniego czasu wschodniego USA
11 października 2004

Mike słuchał tego, co przesyłał mu przekaźnik z pancerza Stewarta, i też się zaśmiał. Tymczasem obie strony formowały szyk.

Posleeni mieli przewagę liczebną, ale ponieważ musieli przejść przez wąski most Arlington, było im trudno zebrać w krótkim czasie odpowiednio silne oddziały, żeby zepchnąć obrońców z ich pozycji.

Ludzie byli w gorszej sytuacji. Większość jednostek dopiero co się pozbierała po generalnej ucieczce. Nie było centralnego dowództwa. Nie było też ważnego powodu, żeby bronić tego miejsca. Nie była to typowa lokacja o znaczeniu strategicznym.

A mimo to żołnierze leżący na nasypie nieustannie strzelali do wroga. Moździerze nieprzerwanie wypluwały pociski, a wspierały ich półcalówki z transporterów. Snajperzy wmieszali się w tłum regularnej piechoty, a oficerowie i podoficerowie krzątali się między żołnierzami, zagrzewając ich do walki, kontrolując ich działania i sprawdzając, czy każdy z nich ma amunicję.

Posleeni posuwali się jednak naprzód. Kompanie na przedzie minęły już basen i dotarły prawie do Siedemnastej Ulicy. Mike był zaskoczony brakiem spodków, ale szybko domyślił się, że Wszechwładcy najwyraźniej zsiedli z nich po to, aby trudniej było ich trafić. Duży oddział nacierał na ich pozycje, ale tak samo liczne albo jeszcze liczniejsze oddziały kłębiły się w rejonie pomnika. Jeśli tylko udałoby im się powstrzymać te siły, z innymi też jakoś mogli sobie poradzić.

Bardzo przydałaby się teraz kompania Bravo. Plan zakładał, że miała nie tylko ostrzelać boczne skrzydła wroga, ale także sprowokować Posleenów do wejścia na pole śmierci, w jakie O’Neal miał zamiar zamienić przestrzeń wokół pomnika.

Nasyp znalazł się teraz w zasięgu posleeńskiej broni i przyczajone tu oddziały zaczynały ponosić poważnie straty.


* * *

— Naprzód! — krzyknął Kenallai. — Musimy zdobyć ten pomnik!

Nie wiedział, czym jest obelisk, który tak przyciąga threshkreen.

Może to generator mocy albo jakaś inna ważna budowla. W każdym razie był im najwyraźniej niezbędny i on zamierzał go zdobyć.

Z przyjemnością patrzył, jak thresh padają od strzałów z dział plazmowych i karabinów. Jeszcze inni ginęli od zmasowanego ataku hiperszybkich pocisków. Jeszcze chwila, a zajmą ich pozycje.

I wtedy się pożywią.


* * *

Duncan skosztował odrobinę racji żywnościowych z pancerza i skrzywił się. Stary lubi smażony ryż, ale on za nim nie przepada.

Wstukał ostatnie polecenia dla kontroli ognia i rozejrzał się za jakimś miejscem, gdzie mógłby chwilę odpocząć. Zauważył poważnie uszkodzonego suburbana stojącego samotnie na zrytym trawniku Mall. Podszedł i usiadł, wciąż śledząc wyświetlacze. Wyglądało na to, że bal ma się zaraz rozpocząć. Przez pieprzenie się z Bravo stracili kilka minut, a biedacy na nasypie kilku towarzyszy. Ale żaden plan nigdy nie udaje się w stu procentach. Porównał pozycje Posleenów z odczytami i uśmiechnął się. Nie spodoba im się to, co ich za chwilę spotka. Ale za to on z przyjemnością będzie oglądał każdą pieprzoną minutę tego spektaklu.


* * *

Mike się uśmiechnął. Posleeni kierowali się wprost na źródło ostrzału. Byłoby dobrze, gdyby cała armia zebrała się wokół pomnika. Potem trzeba będzie zatrzymać ich tu jak najdłużej i odwrócić ich uwagę od pomocy. Gdyby tylko Bravo mogła teraz wkroczyć do akcji, rozpieprzyliby ich wszystkich, a nie tylko część.


* * *

Stewart wczołgał się na swoją pozycję i westchnął. Z budynku Instytutu Farmacji na rogu Dwudziestej Trzeciej i Constitution roztaczał się wspaniały widok na Potomac i pomnik. Ale teraz widział tam więcej Posleenów, niż chciałby kiedykolwiek oglądać. Pozycja była odsłonięta, i jeśli kapitan schrzanił plan choćby w najmniejszym szczególe, szykowała się dla nich śmiertelna pułapka. Ale było to też najlepsze miejsce do zabijania Posleenów. Stewart czuł, że nie może się już tego doczekać.

Jego drużyna okopywała się teraz na stanowiskach bojowych.

W pobliżu kręciło się kilku wojowników, ale bez swoich Wszechwładców byli łatwym celem i szybko się z nimi uporano. Pancerze dotarły już na miejsce i z włączonymi hologramami mylącymi oczekiwały rozkazu detonacji ładunków wybuchowych.


* * *

Mike zerknął na wyświetlacze i machnął do odmłodzonego pułkownika, który dowodził obroną nasypu. Oficer przekazał strzelcom na zboczu rozkaz odwrotu.

O’Neal uśmiechnął się i wstukał kilka ostatnich poleceń. Wszystko trzeba było idealnie zaplanować, aby nie tylko wygrać tę bitwę, ale na dodatek wygrać ją z klasą.

— Duncan — szepnął — teraz.

I wstał.


* * *

— Thresh w odwrocie! — krzyknął Kenallai i machnął do żołnierzy. — Naprzód! Zająć wzgórze! Nasza armia jest niezwyciężona!

Jakoś w to jednak nie wierzył. Doskonale wiedział, że ich armia jest już zgubiona. Ale im więcej strat mogą zadać thresh, którzy zabrali mu eson’antaia, tym lepiej.

Pierwsze szeregi docierały już do stóp wzgórza, kiedy niebo zahuczało od gromów.


* * *

Nad grzbietem nasypu wznosił się potwór z najgorszych koszmarów. Bestia była smokiem o stu głowach, a każdy wijący się na długiej szyi łeb pluł srebrnym ogniem.

Nacierający Posleeni doznali szoku na widok krwiożerczej zjawy, ale mimo to nie zawrócili. Mieli za sobą dziesiątki tysięcy towarzyszy i wierzyli, że ich siła musi powalić tę bestię. Śmiercionośny oddech potwora wyrzynał ogromne wyrwy w ich fali, ale mimo ognia wciąż parli naprzód.

Walka z metalowymi threshkreen skończyła się klęską, ale największą wściekłość wzbudziło w Atalanarze odkrycie, że w Skarbcu nie ma niczego prócz papierów. Teraz pragnął tylko połączyć swe siły z jakimś ważniejszym oolfondai.

Kiedy przekroczył Virginia Avenue przy Osiemnastej Ulicy, zaraz przy Mall, jego zestaw czujników ożył.

— Atak artylerii — odezwał się bezbarwny głos. Ten termin był im znany. Oznaczał znienawidzoną broń balistyczną thresh. — Cel namierzony, odpalenie. Czterdzieści pocisków.

To raczej dużo. Zaczął rozglądać się po otaczających go budynkach, zastanawiając się, czy nie powinien się ukryć. Czterdzieści pocisków to bardzo dużo.

— Sześćdziesiąt pocisków. Sto dwanaście. Sto dwadzieścia. Sto sześćdziesiąt trzy. Dwieście dwadzieścia cztery. Dwieście pięćdziesiąt osiem. Uderzenie.


* * *

Ostrzał stworzył złożoną strukturalnie zaporę ogniową. Technikę tę rozwinięto podczas pierwszej wojny światowej, w celu uniemożliwiania przeciwnikowi przekraczania pasa ziemi niczyjej. Teraz była ona młotem, zaganiającym Posleenów prosto na kowadło pancerzy wspomaganych.

Duncan miał pełne upoważnienie Dowódcy Armii Kontynentalnej do dysponowania artylerią dwóch zdziesiątkowanych korpusów.

Większość stanowiły samobieżne armaty kaliber 155 mm. Pociski z opóźnionym zapłonem i kasetowe zasunęły prawdziwą kurtynę śmierci na Constitution Avenue; najintensywniej spadały na prześwit prowadzący do Watergate.

Zbaczające z głównego kierunku marszu na północ posleeńskie siły rozbijały się o tę ścianę śmierci. Nieliczne oddziały, którym udało się przedrzeć, napotykały srebrne błyskawice pancerzy wspomaganych, które zajęły już pozycję na parterze budynku Instytutu Farmacji.

Duncan przeszedł do realizowania następnego etapu zabawy.

Cztery baterie miały utworzyć zaporę dymną i rozciągnąć ją wzdłuż Potomacu, aby uniemożliwić przekraczającym rzekę Posleenom ustalenie, co się dzieje w miejscu najbardziej zaciętych walk. Jednocześnie zaczęto przesuwać zaporę ogniową z północy.


* * *

Kenallai spojrzał na zbliżającą się ścianę stalowego deszczu.

Następnie przeniósł wzrok na wschód, gdzie dziwna bestia walczyła z pierwszymi szeregami jego armii. Stalowy deszcz. Bestia. Stalowy deszcz. Bestia. Jego grzebień uniósł się powoli, aż zupełnie się wyprostował. Spojrzał na Kessentaiów zgromadzonych wokół niego.

— Alrantathu, skieruj swoje oolfondar na prawo. TenaFoncie, ty na lewo. Cała reszta do tyłu razem z moim własnym oolfondar.

Wezwijcie wszystkich Kessentaiów! Wołajcie oolt’os! Na mój sygnał poprowadzimy armię do szturmu te‘naal, jakiego nikt jeszcze nie widział!


* * *

Mike spodziewał się, że Posleeni ruszę w stronę ich pozycji, a nawet na to liczył. Olbrzymia masa — przekaźnik oszacował jej liczebność na ćwierć miliona — zwróciła się ociężale na wschód i przypuściła zmasowany atak na pomnik, chcąc ujść przed stalowym deszczem. Mike zatrzymał batalion i zaczął pospiesznie wydawać rozkazy.

Porucznik Rogers zaklął siarczyście. Teraz powinna się pojawić kompania Bravo, ale rzeczywistość rozminęła się z oczekiwaniami Starego. Nie był pewien, czy powinien posłuchać pierwotnych rozkazów, żeby nie strzelać, dopóki wróg nie podejdzie na odległość dwustu metrów od batalionu. Postanowił jednak trzymać się planu.


* * *

— Naprzód! — krzyknął Kenallai, strzelając z działa plazmowego ponad głowami swojego osobistego oolt.

Do jego własnych wojsk dołączyła większość oolf os Ardan’aatha, i teraz wzmocniona kompania szła w pierwszym szeregu szturmu.

Bestia strzelała srebrnym wodospadem, który dziesiątkował ich armię, ale odpowiedź posleeńskich wojsk była równie śmiertelna.

W końcu zbliżyli się do miejsca, z którego ich zmasowany atak mógł spowodować, że straszliwy potwór stanie się tylko ich kolejnym trofeum opiewanym w pieśniach.


* * *

— Jezu Chryste! — krzyknął major Givens i runął w tył pod gradem pocisków karabinów magnetycznych.

Wszechwładcy wmieszali się w tłum posleeńskich oddziałów, skutecznie kryjąc się wśród zwykłych wojowników. To oni celowali w pancerze. Nawet lekkie draśnięcie wystarczało, żeby uszkodzić pancerz, a co dopiero, gdy uderzał w niego grad trzymilimetrowych pocisków karabinowych albo hiperszybkich rakiet.

Dwa razy jakiś Wszechwładca brał na cel kapitana O’Neala, ale w obu przypadkach udało mu się uniknąć ich pocisków.

Zdawało się, że niewielki pancerz jest wszędzie. Gdzie tylko jakaś drużyna została osłabiona przez wrogi ostrzał, on natychmiast się tam pojawiał, kierując ogniem i wzywając wsparcie.

Givens zdał sobie sprawę, że za długo leży bezczynnie, i zaczął działać. Nawet formalny dowódca batalionu zwijał się pod batem małego hobgoblina.


* * *

— Dlaczego się nie okopują?! — krzyknęła porucznik Nightingale. Odłożyła hełm i śledziła przebieg bitwy na generowanym przez komputer hologramie. — Ten sadystyczny mały drań ich wykończy!

— Teri, musisz zrozumieć — rzucił Pappas przez sieć komunikacyjną — że jeśli się schowają, zniszczy to iluzję. Posleeni wierzą, że walczą ze smokiem. Kiedy tylko zwabi jak najwięcej z nich do strefy śmierci, zagrzebią się w ziemi. Ale na razie dobrze wykonuje swoją misję, mimo że ponosi duże straty.

— To szaleństwo! — krzyknęła. — On wyrzyna batalion… zupełnie niepotrzebnie!

Pappas westchnął cicho i doszedł do wniosku, że nie ma sensu ciągnąć dalej tę bezsensowną kłótnię.

— Poruczniku Nightingale, chyba musi pani poszukać sobie innej pracy. Są pewne sprawy z zakresu strategii wojskowej, których moim zdaniem nigdy pani nie pojmie. — Nacisnął przycisk na pancerzu i przełączył się na prywatny kanał. — Przekaźnik, nie chcę więcej rozmawiać z porucznik Nightingale.

— Dobra jest, Gunny — powiedział miły kobiecy głos. Przez krótką chwilę było cicho. — Czy to znaczy, że teraz będę pana częściej widywać?


* * *

Mike przysunął się do szeregowca z kompanii Charlie i wskazał na prawo.

— Skacząca piłeczka jest tam, szeregowy Vargas. Proszę iść za nią.

Pancerz zastosował się do polecenia i odbił w prawo dokładnie w chwili, gdy ostrzał z karabinów przeleciał nad miejscem, gdzie jeszcze przed chwilą rozmawiali.

— Zyg, zyg! Zyg, zyg! — zakpił z wroga Mike i przesłał to do zewnętrznych głośników i na otwarty kanał batalionu.

Potem zaprogramował, aby holograficzna głowa smoka pokazała język szarżującej masie Posleenów.

— A kuku! Jestem tutaj! Łapcie mnie! — zakpił znowu i tym razem polecił systemowi przetłumaczyć to na posleeński.

Kiedy ostrzał całej bez mała dywizji centaurów skierował się w jego stronę, rzucił parę granatów i usunął się na bok.

— Zyg, zyg! — zaśmiał się, kiedy burza ognia przeszła bokiem.

Zniknęły strach i niepewność, zastrzeżenia i wątpliwości. Owładnęła nim euforia walki. Znów był w swoim żywiole, a co najważniejsze, wybrał wariant zwycięstwa z klasą. Nawet teraz, kiedy atakowała ich rosnąca masa posleeńskiej armii i straty były coraz większe, toczyli walkę w wielkim stylu.

Posleeni podeszli już wystarczająco blisko, żeby pokazać im, że są na świecie rzeczy gorsze niż artyleria.

W przypadku ziemskiego wojska najlepiej było wstrzymać się z pełnym otwarciem ognia, dopóki nie podejdzie na odległość dwustu metrów. Oddziały wroga miały wtedy wrażenie, że mają szansę zająć pozycję przeciwników, i szarżowały mimo najgorszej nawet burzy pocisków.

W przypadku Posleenów tego magicznego dystansu nie można było tak łatwo określić.

Postanowił więc zdać się na muzykę. Rozpoczęli bitwę przy dźwiękach „Immigrant Song” Led Zeppelin w tle. Słuchanie tej właśnie melodii stało się od czasu Diess tradycją jednostek pancerzy wspomaganych. Melodia przeszła następnie w dźwięki „Paint it Black” Rolling Stonesów. Ale to niezupełnie było to, na co czekał.

Kiedy rozległa się kolejna piosenka, uśmiechnął się złowrogo.

— Poruczniku Rogers — szepnął przez sieć komunikacyjną i przesunął się w kierunku wybranej wcześniej pozycji.

— Tak, sir — zgłosił się dowódca kompanii.

— Proszę się przygotować na ostrzał ze skrzydła na mój znak.

— Tak jest, sir.

Mike nacisnął wirtualne ikony, które unosiły się w powietrzu na wysokości jego twarzy. Przekaźniki przyjęły polecenie, przeanalizowały aktualną sytuację i przygotowały rozkaz natarcia dla wszystkich żołnierzy w batalionie.

— Wykonać — szepnął, kiedy w głośnikach rozległy się pierwsze takty „Mob Rules” Black Sabbath.


* * *

Masa posleeńskich wojowników zbliżała się do bestii. Mimo potężnego ostrzału i straszliwych strat, oddziały przeszły przez najgorszy ogień. Za chwilę miały położyć bestię trupem i ruszyć po łupy. Byli już tak blisko, że nic nie mogło ich powstrzymać. Niektóre głowy smoka już padły, a ich ogień wygasł. Reszta padnie już wkrótce. Kiedy jednak armia zbliżyła się nieco bardziej, wszystko się zmieniło.

Na oczach Posleenów potwór zmienił się w oolfondar thresh w metalowych szatach. Thresh byli widoczni tylko przez chwilę, gdyż zniknęli w wykopanych wcześniej dołach tak szybko, jak się pojawili. Po chwili z dołów wysunęły się działa.

Ale ten straszny widok był niczym w porównaniu z tym, co ich jeszcze czekało.


* * *

— Kompania Bravo, ognia — powiedział cicho oficer.

Trzy kompanie batalionu utrzymywały pozycje na trzech bokach kwadratu. Każdy pancerz był w stanie utrzymywać ciągły strumień ognia przez trzydzieści minut, zasilany wyłącznie własnym zapasem amunicji. Kiedy oddział pancerzy napotykał oddział Posleenów twarzą w twarz, klasyczną metodą postępowania był ostrzał frontalny. Przesuwające się strumienie ostrzału zmywały tysiące Posleenów z powierzchni ziemi jak woda z węży strażackich.

Jednak w obecnej sytuacji aż prosiło się o użycie ostrzału ze skrzydła. Strzelając z karabinów grawitacyjnych na wprost, na wysokości kolan, każdy żołnierz tworzył „promień” śmierci. Posleen, który dotknął takiego promienia, ginął. A ogień trzech kompanii był przepleciony.

Kiedy promienie kompanii Bravo wystrzeliły naprzód, zaczęły masakrować Posleenów tysiącami, przebijając się aż do samego wnętrza hordy. Teren był zupełnie płaski i centaury nie miały gdzie się ukryć. Ucieczka w kierunku pomnika oznaczała przecięcie strumieni ognia kompanii Bravo, a zawrócenie w jej kierunku groziło dostaniem się pod śmiercionośną kurtynę wciąż padającego stalowego deszczu,.

I wtedy kompanie zaczęły poszerzać swoje promienie ognia.


* * *

To nie strzał ze straszliwej broni threshkreen powalił Kenallaia na ziemią. Gdyby tak było, umarłby na miejscu. Potworna broń threshkreen rozrywała bowiem oolfos i kessentaiów nawet pojedynczym trafieniem. Ciała wybuchały przy najlżejszym dotyku strumieni ognia.

Położyła go kula z jego własnych oddziałów, kiedy to jedna z tych potwornych wiązek ugodziła w karabin jego strażnika i spowodowała wybuch, który złamał mu kark i pogrzebał pod rozdartym na strzępy Po’oslena’ar.

Jego osobiste oolt i Kessentai jego oolfondar walczyli na śmierć i życie. Padł waleczny, zwinny i zawzięty Alltandai. Zginęli Kenallurial i Ardan’aath.

Mistrz bitewny obracał głowę z boku na bok i patrzył na stosy poległych. Nie mógł się podnieść. Stało się tak, jak przewidywał.

Armia jest zgubiona. Thresh ją zniszczą. Dobrze, że nie będzie musiał tego oglądać. Dziwne, robiło się ciemno.

Słyszał w mroku przytłumione głosy starszych i piskląt, i radosne dźwięki biesiady. Ale on, leżąc pod stosem ciał, był bezpieczny.

Dziś w nocy pożywią się kimś innym.


* * *

Piętrzące się ciała centaurów zaczęły wreszcie przesłaniać batalionowi widok.

— Na nich! — krzyknął Mike i sam wyskoczył ze swojej dziury w ziemi. Zaznaczył na mapie taktycznej kolejny punkt, do którego miał się przemieścić batalion.

— Ruszamy na Siedemnastą Ulicę w szyku bojowym i z ciągłym ostrzałem pozycji wroga. Duncan, potrzebujemy ruchomej zapory.

Posleeńskie wojska nie stanowiły już zagrożenia. Niedobitki uciekły do śmiertelnej pułapki i batalion bardzo rzadko musiał strzelać podczas marszu.

Wartość bojowa pancerzy została wreszcie udowodniona. Ich ostrzał mógł zlikwidować batalion konwencjonalnej piechoty, a nawet czołgów. Natomiast sam pancerz przebijały tylko trzymilimetrowe pociski karabinów, i to jeśli trafiły idealnie w cel; pociski ze strzelb i jednomilimetrowych karabinów nie stanowiły dla nich żadnego zagrożenia. Czasem tylko hiperszybka rakieta albo ładunek plazmy z działa Wszechwładcy zdejmowały jakiegoś pechowego żołnierza. Ale posleeńskiego dowódcę natychmiast uciszał zmasowany ostrzał pancerzy. Batalion nadal mógł nacierać ponosząc „akceptowalne” straty.

Mike skierował teraz batalion na pozycje bojowe na końcu sadzawki i ostatni raz rozkazał się okopać. Można było rozpocząć końcową fazę bitwy artyleryjskiej.

Trzy kompanie zaczęły prowadzić zmienny ostrzał dróg wylotowych ze śmiertelnej pułapki. Mike rozkazał wykonanie planu ostatecznego uderzenia artyleryjskiego.


* * *

Wyglądało na to, że źli chłopcy nie przejdą już przez wzgórze, więc Keren ruszył na jego szczyt. Dym nad Potomakiem opadał, ale nadal spory kłąb wisiał nad mostem Arlington i pomnikiem. Miejsce bitwy — zielone trawniki, pomniki, wiśniowe drzewa, dobrze znane z filmów i programów telewizyjnych — było teraz zryte od ostrzału i gąsienic czołgów, a wokół unosił się swąd spalenizny i fetor martwych ciał Posleenów.

Keren nie mógł dostrzec ze wzgórza, co dzieje się w śmiertelnej pułapce koło pomnika Lincolna, ale nieprzerwanie słychać było trzaski bomb kasetowych, a przez zasłonę dymną przebijały czerwone rozbłyski wybuchów.

Posleeni, którym obca była koncepcja wewnętrznej łączności, nie wiedzieli, co się dzieje w kłębach gęstego dymu. Dlatego tylko nieliczni się zatrzymywali, ale napierające z tyłu oddziały spychały ich do piekielnego kotła. A tam ostrzał dosłownie ścierał ich na proch.

Pociski z zapalnikami zbliżeniowymi wybuchały w powietrzu, kosząc całe oddziały Posleenów, a zdziesiątkowane siekła grupy amunicja kasetowa. Wszędzie lała się żółta posleeńska krew; całymi rzekami ściekała do Potomacu, barwiąc jego brązowe wody na niecodzienny kolor.

Centaury zachowywały się tak, jakby nie zdawały sobie sprawy z zagrożenia. Tysiące, setki tysięcy, miliony przelewały się przez most jak niekończąca się powódź. Tylko nielicznym z nich udawało się przedrzeć przez piekielny kocioł, ale zaraz ginęli pod ostrzałem batalionu. Przecinające się błyskawice wyglądały jak pokaz sztucznych ogni, ale dla Posleenów były to gromy śmierci. Kompania Bravo rozdzieliła się. Połowa wzięła na cel centaury na Mall, podczas gdy pozostali ostrzeliwali teren na północy.

Batalion także się podzielił. Połowa strzelała po południowej stronie pomnika, a reszta po północnej. Posleeni, którzy próbowali uciekać na północ, natykali się na krzyżujące się pola ostrzału kompanii Bravo i Alfa. Ci, którzy uciekali w stronę prowadzącego tu mostu, wpadali pod ostrzał kompanii Charlie.

Tylko garstka niedobitków dotarła do Parku Roosevelta po południowej stronie śmiertelnej pułapki.

Posleeńscy wojownicy stłoczeni u wejścia na most Arlington widzieli te zdziesiątkowane resztki hordy. Potem zauważyli zmianę koloru wód rzeki. Na pomoc od mostu wody były brązowe, a na południu żółtobrązowe, poprzecinane żółtymi smugami. Posleeni byli niezbyt rozgarniętym gatunkiem, dlatego jedynie nieliczni — ci najmądrzejsi, którzy potrafili patrzeć, rozumieć i używać czujników przejętych od dawno już nieobecnych Alld’nt — zawrócili. A głupcy, dla których rzemiosło wojownika było wszystkim, przeszli przez most.

Dlatego tylko nieliczni mądrzy przeżyli. Na razie.


* * *

Mike obserwował rzeź z kamienną twarzą. Rozumiał Posleenów tak, jak rozumiało ich niewielu ludzi. Gdzieś w przeszłości ktoś bawił się ich gatunkiem. I to właśnie te zabawy popchnęły ich w długą drogę, która doprowadziła ich aż na to pole śmierci. Musieli poszukiwać nowych, młodszych światów, które można podbić.

A skoro ich rozumiał, nie potrafił ich nienawidzić. Byli więźniami cyklu, którego sami nie stworzyli. Ale mógł być ekspertem od ich zabijania. Dlatego czuł osobistą satysfakcję z rzezi, która właśnie się dokonywała. Nacisnął przycisk na przekaźniku.

— Daj mi generała Hornera.

— Kapitanie O’Neal — odpowiedział Horner.

Głos generała wydał się Mike’owi bardziej zmęczony niż zwykle. Obydwu im przydałby się odpoczynek.

— Generale, chciałbym zameldować, że zatrzymaliśmy atak przy Potomacu. Kiedy tylko oddziały się przegrupują, możemy zacząć ich wybijać w Wirginii.

— To dobrze, kapitanie — powiedział Jack.

— Co tak oficjalnie, sir? — zażartował Mike. To było wspaniałe uczucie odnieść tak ogromny sukces na oczach swojego mentora. — W porządku, ponieśliśmy duże straty, ale odbijemy to sobie następnym razem…

— Tak, odbijemy sobie, Mike — powiedział Horner. — Kapitanie O’Neal… — zaczął łamiącym się głosem i urwał.

— Jack-powiedział Mike z uśmiechem-już dobrze…

— Nie, Mike, nie jest dobrze. Kapitanie O’Neal, z bólem zawiadamiam, że pańska żona, komandor porucznik Sharon O’Neal, zginęła dzisiaj około piątej nad ranem podczas pełnienia obowiązków służbowych.

— O, szlag! — jęknął Mike, prawie łkając. — O, kurwa!

— Składam kondolencje w imieniu nowego prezydenta.

— Ja pierdolę, Jack!

— Wysłałem wykwalifikowany zespół z wiadomością na farmę. — Horner czekał w ciszy, niepewny, co dzieje się po drugiej stronie. — Mike?

— Tak, sir — odpowiedział kapitan O’Neal bezbarwnym głosem.

— Dobrze się czujesz? Możesz poprosić o urlop, jeśli chcesz.

— Nie, sir. Wszystko będzie dobrze. Nic mi nie będzie.

— Mike…

— Nic mi nie będzie, sir.

— Jeśli jesteś tego pewien…

— Wszystko świetnie, panie generale — powiedział kapitan lodowatym głosem. — Wszystko świetnie.

I rzeczywiście tak było. Było świetnie, kiedy patrzył na bezlitosną rzeź centaurów. Było świetnie, kiedy poprowadził swój batalion jako kowadło dla młota, który ścierał je na proch. Bo kowadło nigdy nie płacze nad żelazem.

Загрузка...